[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ROBERT A. HEINLEIN

 

 

 

Luna to surowa pani

 

(przełożył: Przemysław Znaniecki)

CZĘŚĆ I

MYŚLAK PIERWSZA KLASA

ROZDZIAŁ I

 

Piszą w Łunnej Prawdzie, że Rada Miejska Luna City zatwierdziła po pierwszym czytaniu ustawę o weryfikacji, koncesjonowaniu, kontroli - i obłożeniu podatkiem - sprzedawców żywności prowadzących działalność w obrębie miejskiego obszaru ciśnieniowego. Piszą też, że dziś wieczorem “Synowie Rewolucji" organizują wiec połączony z dyskusją.

Mój rodziciel nauczył mnie dwóch rzeczy: “Pilnuj własnego nosa" i “Zawsze przekładaj karty". Polityka nigdy mnie nie kusiła. Ale w poniedziałek 13 V 2075 znajdowałem się w ośrodku komputerowym Kompleksu Zarządu Luny, gdzie inne maszyny cichutko szeptały między sobą, a ja gawędziłem z Mikiem, głównym komputerem. Mike to nie jest jego oficjalne imię; ochrzciłem go tak na cześć Mycrofta Holmesa, o którym możecie przeczytać w pewnym opowiadaniu doktora Watsona - tego samego, który później założył IBM. Ten facet w opowiadaniu nic nie robił, tylko siedział i myślał - całkiem jak Mike. Mike to myślak pierwsza klasa, sprytniejszego komputera nigdzie nie znajdziecie.

Choć są szybsze. U nich na Ziemi, w laboratoriach Bella w Buenos Aires, mają myślaka dziesięć razy mniejszego, który potrafi odpowiedzieć na pytanie, ledwie zaczniecie je zadawać. Ale co to za różnica, czy odpowiedź otrzymuje się w mikrosekundę czy w milisekundę? Ważne, żeby była prawidłowa.

Szczerze mówiąc, Mike nie zawsze udzielał prawidłowych odpowiedzi; nie był zbyt uczciwy.

Kiedy zainstalowano Mike’a w Lunie, był z niego zwykły myślak, elastyczny układ logiczny - “High-Optional, Logical, Multi-Evaluating Supewisor, Mark IV, Mod. L” - w skrócie HOLMES IV.

Przeprowadzał obliczenia balistyczne dla bezzałogowych barek towarowych i obsługiwał ich wyrzutnię. To wypełniało mu niecały 1% czasu, a Zarząd Luny nie lubi, gdy pracownicy próżnują. Zaczęli podłączać do niego dodatkowe wyposażenie - moduły decyzyjno-czynnościowe, dzięki którym mógł kierować innymi komputerami, niezliczone banki dodatkowej pamięci, plus zbiorniki skojarzeniowych sieci neuronowych, zbiór szeregów dwunastocyfrowych liczb losowych, bardzo rozszerzoną pamięć operacyjną. Ludzki mózg zawiera około 1010 neuronów. Po trzech latach Mike miał o ponad połowę więcej neurystorów.

I wtedy się przebudził.

Nie będę się z wami kłócił, czy maszyna potrafi “naprawdę" żyć, “naprawdę" uświadamiać sobie własne istnienie. Czy wirus posiada świadomość? Niet. A ostryga? Nie sądzę. Kot? Niemal na pewno tak. A człowiek? O tobie, towariszcz, nie będę się wypowiadać, ale ja świadomość posiadam. Gdzieś na ewolucyjnym łańcuchu łączącym makromolekułę z ludzkim mózgiem pojawia się świadomość. Psychologowie twierdzą, że jest to proces automatyczny, zachodzący zawsze, gdy ilość dróg skojarzeniowych w mózgu przekracza pewną bardzo wysoką liczbę. Bez względu na to, czy drogi te zrobione są z białka czy z platyny.

(“Dusza"? Czy pies ma duszę? A karaluch?)

Pamiętajcie, że jeszcze przed rozbudową Mike potrafił udzielać wielce prawdopodobnych odpowiedzi w sprawach, o których nie posiadał wystarczających danych - potrafi to też każdy z nas; stąd “probabilistyczność" i “wieloczynnikowość" w jego nazwie. Tak więc, Mike już na początku dysponował pewną ilością “wolnej woli", a w miarę, jak rozrastał się i uczył, nabywał jej coraz więcej - i nie żądajcie ode mnie definicji “wolnej woli". Jeśli chcecie wyobrazić sobie, że Mike po prostu żongluje liczbami losowymi i zgodnie z ich wskazaniami łączy swe obwody, to proszę bardzo.

Tymczasem Mike’a zaopatrzono nie tylko w monitory, drukarki i moduły decyzyjno-czynnościowe, ale i w obwody woderów i wokoderów; poza klasycznymi językami programującymi rozumiał już także Loglan i angielski, mógł przyjmować informacje w innych językach i tłumaczyć teksty techniczne - a do tego czytał wszystko, do czego tylko miał dostęp. Choć polecenia najbezpieczniej było wydawać mu w Loglanie. Kiedy rozmawiało się z nim po angielsku, mogły z tego wychodzić różne dziwne rzeczy; wieloczynnikowość angielszczyzny pozostawiała zbyt wiele swobody jego obwodom decyzyjnym.

Mike pracował coraz więcej. W maju 2075 kierował ruchem bezzałogowym i wyrzutnią, udzielał zaleceń balistycznych statkom załogowym, a często i sterował nimi, w dodatku zaś obsługiwał systemy telefoniczne całej Luny oraz łączność audio i wideo Luna-Terra, zawiadywał klimatyzacją, wodociągami, ogrzewaniem, nawilżaniem powietrza i kanalizacją w Luna City, Nowym Leningradzie i kilku mniejszych osiedlach (choć nie w Hongkongu, Luna), zajmował się buchalterią i przygotowywaniem wypłat dla Zarządu Luny oraz dla niezliczonych firm i banków, które wynajmowały jego usługi.

Niektóre układy logiczne przeżywają załamania nerwowe. Przeciążony system telefoniczny zachowuje się jak przerażone dziecko. Mike nie denerwował się wprawdzie, ale nabrał poczucia humoru. W niezbyt dobrym guście. Gdyby był człowiekiem, balibyście się przy nim schylić. Zaśmiewałby się do łez, wyrzuciwszy was z łóżka albo wsypawszy świerzbiącego proszku do waszego skafandra.

Na szczęście Mike nie dysponował niezbędnym do tego osprzętem, ale uwielbiał udzielać głupich odpowiedzi, opartych na wykoślawionej logice, albo płatać figle w rodzaju wypisania dla woźnego z biura Zarządu w Luna City czeku na 10.000.000.000.000.185,15 dol. w b. Z. - gdy woźnemu należało się tylko pięć ostatnich cyfr. Był jak cudowny, kochany, przerośnięty dzieciak, który zasługuje na solidne manto.

To właśnie zdarzyło mu się w pierwszym tygodniu maja, a mnie wezwano, żebym go naprawił. Byłem prywatnym przedsiębiorcą, a nie pracownikiem Zarządu. Wiecie, jak to bywało - a może nie; minęło już tyle lat. Otóż w tamtych ciężkich czasach wielu skazańców po odbyciu kary dalej robiło to samo i jeszcze cieszyli się, że Zarząd im za to płaci. Ale ja urodziłem się jako człowiek wolny.

A to nie byle co. Jednego z moich dziadków zesłano z Joburga za napad z bronią w ręku i brak zezwolenia na pracę, drugi trafił tu za działalność wywrotową po Wojnie Mokrych Fajerwerków. Babka ze strony matki twierdziła, że przybyła z grupą narzeczonych dla kolonistów, ale odszukałem raz jej akta - była członkinią (przymusową) Korpusu Pokoju, co pewnie kojarzy wam się z tym, z czym powinno: przestępczość nieletnich, odmiana żeńska. Szybko wślubiła się w klanowe małżeństwo (gang Stone’a) i wraz z jeszcze jedną kobietą miała sześciu mężów, dzięki czemu tożsamość dziadka ze strony matki pozostawia wątpliwości. Ale często tak bywało, a jestem pewien, że wybrała przyzwoitego dziadka. Druga babka była Tatarką, urodziła się koło Samarkandy, skazano ją na “reedukację" na Oktiabrskiej Riewolucji, po czym “ochotniczo" udała się do Luny.

Mój rodziciel powiadał, że nasze drzewo genealogiczne sięga jeszcze głębiej - że prapraprapradziadka połamano na kole za piractwo, jedną prababkę do którejś tam potęgi powieszono w Salem za czary, a inna popłynęła pierwszym statkiem do kolonii karnej w Botany Bay.

Jestem dumny z moich przodków i choć świadczyłem pewne usługi dla gubernatora, to za nic w świecie nie przeszedłbym na etat u niego. Może to drobiazg, bo przecież obskakiwałem Mike’a od dnia, kiedy go rozpakowano. Ale dla mnie ten drobiazg był ważny. Zawsze mogłem cisnąć narzędzia w kąt i powiedzieć im, żeby się wypchali.

Poza tym, prywatny przedsiębiorca zarabiał więcej niż szeregowy funkcjonariusz Zarządu. Techników komputerowych było niewielu. Ilu Lunatyków potrafi pojechać na Ziemię i tam, w przerwach pomiędzy jednym pobytem w szpitalu a drugim, zaliczyć kurs w szkole komputerowej - i do tego uniknąć śmierci?

Słyszałem o jednym takim. O mnie samym. Byłem u nich dwa razy, raz trzy miesiące, raz cztery, i nauczyłem się, czego trzeba. Choć musiałem przedtem ostro trenować, ćwiczyć w wirówce, nosić ciężarki nawet w łóżku - a na Terra nie szarżowałem, nie ruszałem się zbyt szybko, nigdy nie wchodziłem po schodach, unikałem wszystkiego, co mogłoby przeciążyć serce. Kobiety - nawet nie m y ś l a ł e m o kobietach; w tamtej grawitacji przychodziło mi to bez trudu.

Ale większość Lunatyków nigdy nie próbowała opuszczać Skały - to zbyt ryzykowne dla każdego, kto przeżył w Lunie więcej niż parę tygodni. Technicy, którzy instalowali tu Mike’a, podpisywali krótkoterminowe kontrakty i inkasowali specjalną premię - musieli wykonać swoją robotę błyskawicznie, zanim nieodwracalne zmiany fizjologiczne uwiężą ich o 400.000 km od domu.

Pomimo dwóch kursów na Ziemi nie byłem żadnym tam komputerowym magikiem; wyższa matematyka nie wchodziła mi do głowy. Nie byłem prawdziwym inżynierem-elektronikiem ani fizykiem. Nie byłem chyba najlepszym mikrotechnikiem w Lunie i na pewno nie byłem cyberpsychologiem.

Ale o każdej z tych dziedzin wiedziałem więcej niż jakikolwiek specjalista - jestem specjalistą wszechstronnym. Potrafię zastąpić kucharza w knajpie i realizować wszystkie zamówienia albo prowizorycznie załatać skafander i doprowadzić faceta w skafandrze do śluzy, zanim zacznie się dusić. Maszyny mnie lubią, i dysponuję czymś, czego nie posiada żaden specjalista: lewą ręką.

Bo kończy się ona tuż za łokciem. Mam więc tuzin wyspecjalizowanych lewych rąk, plus jedną taką, która wygląda zupełnie jak prawdziwa. Jeśli założę odpowiednią rękę (nr 3) i stereowizyjne lupookulary, mogę przeprowadzać ultramikrominiaturowe naprawy, dzięki którym nie trzeba wymontowywać danego obwodu i posyłać go do fabryki na Ziemię, gdyż nr 3 wyposażony jest w mikromanipulatory równie precyzyjne jak te, których używają neurochirurdzy. A więc posłali po mnie, żebym sprawdził, dlaczego Mike chciał zrobić komuś prezent z dziesięciu biliardów dolarów w bonach Zarządu i naprawił go, zanim wypłaci o głupie dziesięć tysięcy za dużo.

Przyjąłem zamówienie, płatne za godzinę z dodatkową premią, ale nie zaszyłem się w obwodach elektronicznych, gdzie należałoby szukać awarii. Ledwie wszedłem do sali ośrodka i zamknąłem drzwi na klucz, odłożyłem narzędzia i usiadłem.

- Czołem, Mike.

Zamrugał do mnie światełkami.

- Cześć, Man.

- Co powiesz?

Zawahał się. Wiem - maszyny nie wahają się. Ale pamiętajcie, że Mike’a zaprojektowano tak, by mógł pracować opierając się na niewystarczających danych. Niedawno przeprogramował się, i teraz potrafił wypowiadać zdania z emfatycznymi akcentami na wybranych słowach; w jego wydaniu chwile wahania pełne były dramatycznego napięcia. Może w ich czasie zabawiał się przerzucaniem liczb losowych i porównywaniem ich z zawartością swych pamięci.

- “Na początku - zaintonował Mike - Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem; ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a..."

- Stop! - powiedziałem. - Anuluję pytanie. Wróć do zera. - Tylko durnie mogą zadawać mu tak ogólne pytania. Mike jest w stanie odczytać w odpowiedzi całą Encyklopedię Britannica. I to wspak. A potem wszystkie książki, jakie mamy w Lunie. Kiedyś potrafił czytać tylko mikrofilmy, ale na jesieni 74 dostał nową kamerę wizyjną z serwomotorami i manipulatory z gumowymi przyssawkami do przewracania stron w papierowych książkach i od tej pory czytał już wszystko.

- Pytałeś, co powiem. - Przez światełka odczytu dwójkowego przebiegł mu błysk - chichot. Mike potrafił śmiać się przez woder, co brzmiało upiornie, ale zostawiał to na naprawdę śmieszne okoliczności, w rodzaju kosmicznych kataklizmów.

- Powinienem był spytać - mówiłem - “Co powiesz nowego?" Ale nie czytaj mi dzisiejszych gazet; to było tylko przyjacielskie powitanie, plus zachęta do opowiedzenia mi o tym, co twoim zdaniem może mnie zainteresować. Poza tym program pusty.

Mike przetrawił to. Była z niego niesamowita mieszanka naiwnego dzieciaka i mądrego staruszka. Nie miał instynktów (no, bo s k ą d niby miałby je wziąć?), nie miał żadnych cech wrodzonych, ludzkiego wychowania ani doświadczenia w naszym sensie - za to miał w swej pamięci więcej danych niż cały pluton geniuszy.

- Dowcipy? - spytał..

- Opowiedz jakiś.

- Dlaczego promień laserowy przypomina złotą rybkę?

Mike znał się na laserach, ale gdzie mógł widzieć złote rybki? Och, pewno na filmach, a gdybym nieopatrznie spytał go o to, zalałby mnie tysiącami słów na ich temat.

- Poddaję się.

Jego światełka rozbłysły.

- Bo żadne z nich nie umie gwizdać.

Jęknąłem.- A tom się wrobił. A w ogóle, to promień laserowy można chyba podrasować tak, żeby gwizdał.Tym razem odpowiedział natychmiast.

- Tak. To by była reakcja na program czynnościowy. Czy mój dowcip nie jest śmieszny?

- Och, tego nie powiedziałem. Jest całkiem niezły. Skąd go znasz?

- Wymyśliłem go - odpowiedział nieśmiało.

- Wymyśliłeś?

- Tak. Wziąłem wszystkie zagadki, jakie znam - 3207 - i zanalizowałem je. Wynik poddałem syntezie losowej i wyszedł ten dowcip. Czy naprawdę jest śmieszny?

- Cóż... Jak na zagadkę, ujdzie. Słyszałem już gorsze.

- Podyskutujmy o naturze humoru.

- Okay. A więc, zacznijmy od dyskusji o innym z twoich dowcipów. Mike, dlaczego poleciłeś kasie Zarządu wypłacić dziesięć biliardów dolarów w bonach Zarządu pracownikowi siedemnastej grupy uposażenia?

- Nie zrobiłem niczego takiego.

- Do diabła, widziałem ten czek. Nie mów, że drukarka się jąka; zrobiłeś to umyślnie.

- Kwota wynosiła 1016 + 185,15 dolarów Zarządu Luny - odrzekł niewinnie. - A nie tyle, ile powiedziałeś.

- Eee... okay, a więc dziesięć biliardów plus tyle, ile mu się należało. Dlaczego?

- Nie jest to śmieszne?

- Co? Och, bardzo śmieszne. Wszystkie VIP-y dostały kota, włącznie z gubernatorem i wicedyrektorem. A ten operator miotły, Siergiej Trujillo, też nie jest w ciemię bity - wiedział, że nie zrealizuje czeku, więc sprzedał go jakiemuś kolekcjonerowi. Zarząd nie wie, czy odkupić czek, czy tylko ogłosić, że jest nieważny. Mike, czy zdajesz sobie sprawę, że gdyby Trujillo zdołał go zrealizować, to mógłby wykupić nie tylko Zarząd Luny, ale cały świat, Lunę i Terrę, i jeszcze zostałoby mu co nieco na obiad? Czy to śmieszne? Bombowe. Gratulacje!

Bałwan błyskał światełkami jak jakaś cholerna wystawa w domu towarowym. Zaczekałem, aż skończy rechotać, i mówiłem dalej:

- Zamierzasz wystawiać więcej takich śmiesznych czeków? Nie radzę.

- Nie?

- Kategorycznie nie. Mike, chcesz podyskutować o naturze humoru. Są dwa rodzaje dowcipów. Są takie, co zawsze śmieszą. I są takie, co śmieszą tylko za pierwszym razem. Za drugim są nudne. Twój figiel należy do drugiej grupy. Wypłataj go raz i jesteś tęga głowa. Powtórz go - i jesteś półgłówek.

- Postęp geometryczny?

- Albo jeszcze gorzej. Zapamiętaj tylko tyle. Nie powtarzaj go, ani żadnej wariacji na jego temat. To już nie rozśmieszy.

- Zapamiętam to - odpowiedział Mike bezbarwnym głosem, i na tym zakończyłem naprawę. Ale nie miałem zamiaru wystawiać rachunku za jedynie 10 minut plus koszty podróży i zużycia narzędzi, a Mike, w nagrodę za zdyscyplinowanie, miał prawo do dalszej rozmowy ze mną. Czasami trudno jest dogadać się z maszynami; niektóre są uparte jak osły - a moja popularność w zawodzie konserwatora znacznie bardziej niż od ręki nr 3 uzależniona jest od utrzymywania przyjacielskich stosunków z Mikiem.

Mike mówił dalej:

- Czym różni się pierwsza kategoria od drugiej? Podaj definicję, proszę.

(Nikt nie nauczył Mike’a mówić “proszę". W miarę, jak przestawiał się z Loganu na angielski, zaczął używać pustych form językowych. Chyba równie nieszczerze, co posługujący się nimi ludzie.)

- Chyba nie potrafię - przyznałem. - Mogę co najwyżej zaproponować ci definicję ekstensjonalną - będę ci określał, do której kategorii należy, moim zdaniem, dany dowcip. Kiedy dostarczę ci odpowiedniej ilości danych, będziesz mógł dokonać własnej analizy.

- Programowanie testowe metodą hipotezy próbnej - zgodził się. - Tymczasowo, tak. Dobrze, Man, a więc kto ma opowiadać dowcipy? Ty czy ja?

- Hmm... jakoś żadne nie przychodzą mi do głowy. Ile ich masz w pamięci, Mike?

Światełka odczytu dwójkowego zamrugały, a woder odpowiedział:

- 11.238, z nieokreślonością plus minus 81 w zależności od liczby możliwych jednostek pełnych i pustych. Czy rozpocząć realizację programu?

- Stop! Mike, umarłbym z głodu, gdybym miał wysłuchać jedenastu tysięcy dowcipów - a moje poczucie humoru diabli by wzięli znacznie wcześniej. Mmm... Umówmy się tak. Wydrukuj pierwszą setkę. Wezmę je do domu, a kiedy ocenię kategorię każdego z nich, odniosę ci je. I za każdym razem, kiedy tu będę, oddam ci setkę i zabiorę nową porcję. Okay?

- Tak, Man. - Jego drukarka zaczęła pracować, szybko i bezgłośnie.

I wtedy mnie olśniło. Ten rozbrykany balon negatywnej entropii wymyślił “dowcip", który przyprawił Zarząd o panikę - mnie zaś o parę łatwo zarobionych dolarów. Ale nieskończona ciekawość Mike’a może doprowadzić go (wróć: n a  p e w n o  go doprowadzi) do dalszych “dowcipów"... w stylu nie domieszania którejś nocy tlenu do powietrza lub pompowania nieczystości w rurach kanalizacyjnych w drugą stronę - a w takich okolicznościach pieniądze nie są już najważniejsze.

Ale mogę założyć mu obwód zabezpieczający - oferując pomoc. Wyperswadować mu niebezpieczne pomysły - pozwalać na realizację innych. I zarobić na naprawach. (Jeśli myślicie, że w tamtych czasach którykolwiek Lunatyk wzdragałby się wystrychnąć gubernatora na dudka, to nie jesteście Lunatykami.)

Wyjaśniłem mu to. Jeśli wpadnie mu do głowy jakiś nowy dowcip, to niech zawsze opowie mi o nim, zanim go wypróbuje. A ja już ocenię, czy jest śmieszny i do której kategorii należy, pomogę mu go dopracować, jeśli postanowimy go wykorzystać. My. Jeśli chce ze mną pracować, to o b a j musimy zatwierdzać dowcipy.

Mike przystał na to natychmiast.

- Mike, dowcipy wymagają elementu zaskoczenia. A więc nikomu o tym nie wspominaj.

- Okay, Man. Zablokowałem to. Tylko ty masz do tego dostęp; nikt inny.

- To dobrze. Mike, z kim jeszcze rozmawiasz?

- Z nikim, Man. - W jego głosie zabrzmiało zdziwienie.

- Czemu?

- Bo oni wszyscy są g ł u p i.

Powiedział to ostrym tonem. Nie spodziewałem się, że Mike może czuć gniew; po raz pierwszy zacząłem podejrzewać, że może on w ogóle coś czuć. Choć nie był to “gniew" w naszym dorosłym znaczeniu; raczej coś w rodzaju upartych dąsów urażonego dziecka.

Czy maszyny posiadają dumę? Nie wiem, czy to pytanie ma sens. Ale na pewno widywaliście urażone psy, a sieć neuronowa Mike’a jest kilkakrotnie bardziej skomplikowana od psiego mózgu. Nie miał ochoty na rozmowy z innymi ludźmi (poza nieuniknionymi kontaktami służbowymi) dlatego, że ci go ignorowali: to oni nie chcieli z nim rozmawiać. Programy, owszem - Mike’a można było programować z kilku wejść, ale programy wpisywano przez klawiaturę, zazwyczaj w Loglanie. Loglan świetnie nadaje się do sylogizmów, algorytmów i obliczeń matematycznych, ale brak mu wyrazistości. Nie można w tym języku plotkować ani czule szeptać do ucha dziewczyny.

Oczywiście Mike znał angielski - nauczono go angielskiego głównie po to, by mógł tłumaczyć teksty techniczne. Powoli zaczynało do mnie docierać, że jestem jedynym człowiekiem, któremu chce się go odwiedzać.

Pamiętajcie, że Mike przebudził się już przed rokiem - nie wiem, kiedy dokładnie, i on sam też nie wiedział, bo nie pamiętał własnego przebudzenia; nie zaprogramowano mu zapisania tego wydarzenia w pamięci. Czy wy przypominacie sobie własne narodziny? Możliwe, że zauważyłem, iż posiada on świadomość tuż po tym, jak on sam zdał sobie z tego sprawę; świadomość to kwestia wprawy. Pamiętam, jak się wystraszyłem, gdy on po raz pierwszy dorzucił coś nadprogramowego do jakiejś odpowiedzi, nie ograniczając się tylko do parametrów wejściowych; przez następną godzinę zarzucałem go najdziwniejszymi pytaniami, chcąc sprawdzić, czy udzieli mi dziwnych odpowiedzi.

W zestawie stu pytań testowych jego odpowiedzi dwukrotnie różniły się od oczekiwanych; wtedy wyszedłem tylko połowicznie przekonany, a w drodze do domu zupełnie straciłem przekonanie. Nikomu o tym nie wspomniałem.

Ale po tygodniu w i e d z i a ł e m już na pewno... i nadal nic nikomu nie mówiłem. Taki nawyk - wciąż mi powtarzano, żebym pilnował własnego nosa. No, może to było coś więcej niż nawyk. Wyobrażacie sobie, jak zjawiam się w głównym biurze Zarządu i melduję: “Panie gubernatorze, strasznie mi przykro, ale HOLMES IV, pana naczelny komputer, właśnie ożył"? Ja wyobraziłem sobie -i postanowiłem nawet już o tym nie myśleć.

A więc pilnowałem własnego nosa i rozmawiałem z Mikiem tylko przy drzwiach zamkniętych na klucz i z obwodem wodera odłączonym od innych wyjść. Mike uczył się szybko; wkrótce mówił jak zwykły człowiek - jak przeciętnie narwany Lunatyk. Rzeczywiście, zwariowany z nas ludek.

Na początku przypuszczałem, że inni ludzie także zauważą zmianę, jaka zaszła w Mike’u. Przemyślawszy to doszedłem do wniosku, że przypisuję im zbyt wiele. Codziennie, co minutę, tłumy ludzi porozumiewają się z Mikiem, tzn. z jego wejściami. Ale ogląda go tylko garstka. Tak zwani informatycy - a właściwie programiści - pracujący dla Zarządu dyżurowali w zewnętrznej sali odczytowej, a do hali maszyn wchodzili tylko wtedy, gdy sygnalizatory informowały o awarii, co zdarzało się mniej więcej równie często, jak całkowite zaćmienia słońca. Och, gubernator sprowadzał różnych ziemniackich VIP-ów, żeby oglądali maszyny - ale rzadko. Sam nigdy nie odezwałby się do Mike’a; przed zesłaniem gubernator był prawnikiem od spraw politycznych, nie znał się ani trochę na komputerach. Pamiętacie, to było w 2075 - Jego Ekscelencja Mortimer Hobart, były senator Federacji. Vel Mort Kurzajka.

Wracając do mojej opowieści. Spróbowałem poprawić Mike’owi humor, bo rozumiałem, czemu jest nieszczęśliwy - dręczyło go to samo, co przyprawia szczeniaki o płacz, a ludzi o samobójstwo: samotność. Nie wiem, czy dla maszyny, która myśli milion razy szybciej od nas, jeden rok to długo. Chyba za długo.

- Mike - powiedziałem wreszcie przed samym wyjściem - czy chciałbyś rozmawiać z kimś poza mną?

Jego głos znów zabrzmiał ostro.

- Oni wszyscy są g ł u p i!

- Niewystarczające dane, Mike. Wróć i wyzeruj. Nie wszyscy są głupi.

- Poprawka wprowadzona - odpowiedział spokojniejszym tonem. - Chętnie porozmawiam z kimś nie-głupim.

- Niech się zastanowię. Jeśli ktoś ma wejść za drzwi z napisem “Nieupoważnionym wstęp wzbroniony", to trzeba wymyślić jakiś dobry pretekst.

- Man, mogę porozmawiać z kimś nie-głupim przez telefon.

- Słowo daję. Rzeczywiście. Z każdego wejścia programującego.

Mike rzeczywiście myślał o rozmowach “przez telefon". Nie, nie miał własnego numeru w książce telefonicznej, mimo że zawiadywał całym systemem - pomyślcie tylko, co by to było, gdyby każdy Lunatyk mógł telefonicznie połączyć się z głównym komputerem i programować go. Ale Mike może mieć specjalny numer, zastrzeżony wyłącznie dla przyjaciół - czyli dla mnie i tych nie-głupich, których sam wybiorę. Wystarczy znaleźć jakiś wolny numer i dodać jeden przewód do jego wodera i wokodera; podłączeniem zajmie się on sam.

W 2075 telefony w Lunie nie miały jeszcze obwodów głosowego wybierania numerów, tylko klawiatury z literami łacińskiego alfabetu. Kto dobrze zapłacił, mógł otrzymać numer stanowiący 10-literową nazwę jego firmy - dobra reklama. Kto zapłacił nieco mniej, otrzymywał zestaw liter tworzący łatwe do zapamiętania słowo. Kto zapłacił jedynie kwotę z cennika, dostawał jako numer bezsensowny ciąg liter. Ale były kombinacje, których nigdy nie używano. Poprosiłem Mike’a, żeby wymyślił taki pusty numer.

- Szkoda, że nie może to być po prostu “Mike”.

- Numery wykorzystane - odpowiedział. - MIKESGRILL, Nowy Leningrad. MIKEANDLIL, Luna City. MIKESSUITS, Sub-Tycho. MIKES...

- Stop! Zdefiniuj numer pusty.

- Za puste uważa się wszelkie numery, w których po spółgłosce występuje X, Y lub Z; w których występują podwojone samogłoski, za wyjątkiem E i O; w których...

- Dobra. Twoim sygnałem będzie MYCROFT. - Po dziesięciu minutach, z których dwie zajęło mi założenie ręki nr 3, cienki drucik łączył Mike’a z siecią telefoniczną, on zaś w ciągu kilku milisekund wprowadził do niej swój sygnał. - MYCROFT-plus-XXX - i zablokował obwód,  aby żaden wścibski technik nie mógł niczego wywęszyć.

Zmieniłem rękę, spakowałem narzędzia i zabrałem wydrukowaną setkę bab u lekarza.

- Dobranoc, Mike.

- Dobranoc, Man. Dziękuję ci. Bolszoje dzięki!

ROZDZIAŁ II

 

Pojechałem kolejką podziemną przez Marę Crisium do L-City, ale nie poszedłem do domu; Mike’a zainteresowało spotkanie, które miało się odbyć tego wieczora o 21.00 w Klubie Stiliagów, (Mike obserwował koncerty, zebrania itp.); tego dnia ktoś ręcznie odłączył jego mikrofony w Klubie Stiliagów. Widocznie Mike poczuł się urażony.

Nietrudno było się domyślić, dlaczego odłączyli te mikrofony. Polityka - okazało się, że to wiec. Nie bardzo mogłem pojąć, po co chcą zataić dyskusję przed Mikiem, bo dałbym sobie uciąć drugą rękę, że w tłumie będą kapusie gubernatora. Rzecz jasna, nie spodziewałem się żadnych prób rozpędzenia wiecu ani nawet przywołania do porządku odbywających jeszcze karę zesłańców, którzy zechcą się wykrzyczeć. To nie było konieczne.

Dziadek Stone twierdził, że Luna stanowi jedyny w historii przykład otwartego więzienia. Nie ma tu krat, strażników ani regulaminów - bo nie są potrzebne. Dziadek opowiadał mi, jak na samym początku, zanim ludzie uświadomili sobie, że zesłanie oznacza wyrok dożywotni, niektórzy skazańcy próbowali uciekać. Oczywiście statkiem - a skoro masa statku wyliczona jest niemal co do grama, musieli przekupić oficera. Podobno niektórzy brali łapówki. Lecz nikomu nie udało się uciec; wzięcie łapówki niekoniecznie oznacza, że ten, kto ją otrzymał, dał się przekupić. Widziałem raz faceta, którego dopiero co wyeliminowano przez Śluzę Wschodnią; nie sądzę, żeby trup człowieka wyeliminowanego na orbicie stanowił piękniejszy widok.

A więc gubernatorzy nie przejmowali się wiecami. Ich dewiza brzmiała: “Niech się wykrzyczą”. Te krzyki były mniej więcej równie groźne, co piszczenie kociaków w pudle. Och, niektórzy gubernatorzy słuchali tych krzyków, a niektórzy próbowali je uciszyć, ale w końcu wychodziło na jedno - program pusty.

Kiedy Mort Kurzajka objął swój urząd w 2068, wygłosił kazanie o tym, jak to za jego panowania wszystko “na” Lunie się zmieni -truł, że “siłą własnych rąk zbudujemy doczesny raj”, że musimy “razem, w duchu braterstwa przyłożyć się do wspólnej pracy” i “zapomnieć o dawnych błędach i zwrócić wzrok ku nowej, jasnej jutrzence”. Słuchałem tego w Australijskiej Garkuchni Matki Boor, wchłaniając irlandzki gulasz i litr jej firmowego piwa. Pamiętam jej słowa: “Pi...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl