[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROBERT A. HEINLEIN - DUBLER
ROBERT A. HEINLEIN
DUBLER
Przekład : Aleksandra Jagiełowicz
1
Jeśli facet o wyglądzie wieśniaka wchodzi do baru i zachowuje się jak jego właściciel, może być tylko pilotem z
kosmosu.
To nieuniknione. Jego zawód sprawia, że czuje się jak władca wszelkiego stworzenia. Kiedy dotknie stopą Ziemi,
uważa, że brata się z hołotą. A stały brak elegancji? Czego można się spodziewać po kimś, kto prawie przez cały czas tkwi
w sztywnym mundurze i częściej przebywa w przestrzeni niż w cywilizowanym świecie? Staje się naiwną ofiarą krawców
z bożej łaski, którzy oblegają wszystkie porty kosmiczne, oferując ,,ziemskie stroje".
Zauważyłem, że ten potężny facet musiał być klientem Omara Namiociarza. Świadczyły o tym zbyt szerokie i za
mocno wypchane ramiona, za krótkie spodnie, podjeżdżające w górę na łydkach, i koszula z falbanami, w której do twarzy
byłoby najwyżej krowie.
Zachowałem jednak moją opinię dla siebie i postawiłem mu drinka za ostatniego półimperiała, traktując to jako
inwestycję. Wiadomo, jak szanują forsę ci z kosmosu.
- Ostrego odrzutu! - powiedziałem, kiedy stuknęliśmy się szklankami.
Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem.
To był mój pierwszy błąd w stosunkach z Dakiem Broadbentem. Zamiast odpowiedzieć ,,Szerokiej przestrzeni!"
albo "bezpiecznego lądowania!", zlustrował mnie od stóp do głów i odparł:
- Miło mi, ale pomyliłeś adres. Nigdy nie byłem na zewnątrz.
W tym momencie także powinienem trzymać gębą na kłódkę. Ci z kosmosu i rzadko odwiedzają takie bary jak
Casa Manana; nie był to ich ulubiony typ hotelu i znajdował się zbyt daleko od portu. Jeśli jednak ktoś pojawia się w
ziemskich ciuchach, szuka ciemnego kąta i udaje, że nie jest z kosmosu, to wyłącznie jego sprawa. Sam też wiele razy
grałem w tę gierkę ,żeby widzieć, a jednocześnie nie rzucać się w oczy - byłem kiedyś winien trochę forsy tu i tam, nic
wielkiego, ale nieprzyjemne. Powinienem wiedzieć, że on też ma swoje powody, i uszanować je.
Ale moje struny głosowe nagle zaczęły żyć własnym życiem, dzikie i swobodne:
- Nie wstawiaj mi kitu, brachu pilocie - odparłem. - Jeśli jesteś ziemskim szczurem, to ja jestem burmistrzem
Tycho City. Założą się, że więcej w życiu wypiłeś na Marsie, niż na Ziemi - dodałem, widząc, jak ostrożnie podnosi
szklankę: zdradziecki odruch ludzi przyzwyczajonych do słabej grawitacji.
- Mów ciszej - syknął, nie poruszając wargami. - Skąd ta pewność, że jestem wojażerem? Nie znasz mnie
przecież.
- Przepraszam - odparłem. - Możesz być wszystkim, czym tylko chcesz. Ale ja mam oczy. Zdradziłeś się w
pierwszej chwili, kiedy tu wszedłeś.
Mruknął coś cicho.
- Jak?
- Nie przejmuj się tak bardzo. Wątpię, czy ktoś poza mną to zauważył. Ale ja widzę różne rzeczy, których nie
widzą inni ludzie.
Podałem mu wizytówkę nieco zbyt dumnym gestem. W końcu jest tylko jeden Lorenzo Smythe, Jednoosobowa
Spółka Akcyjna. Tak. Jestem ,,Wielkim Lorenzo" - stereo, mydlana opera... ,,Pantomimista i Niezwykły Mistrz
Kamuflażu".
Przeczytał kartą i wsunął ją do kieszonki na rękawie. Zrobiło mi się przykro, bo te prostokąciki kosztowały mnie
majątek: autentyczna imitacja ręcznej grawerki.
- Wiem, o co ci chodzi - rzekł półgłosem. - Ale co było nie w porządku z moim zachowaniem?
- Pokażą ci - odparłem. - Dojdę do drzwi jak szczur ziemski i wrócę tak, jak ty chodzisz. Patrz.
Zademonstrowałem mu, w powrotnej drodze naśladując nieco przesadnie jego ruchy, aby nawet niewprawne oko
mogło dostrzec różnicę - stopy lekko ślizgają się po podłodze, jakby to były płyty pokładu, ciężar ciała przeniesiony w
przód i równoważony kołysaniem bioder, ręce nieco odsunięte od tułowia, gotowe do chwytania.
Istnieje jeszcze z tuzin innych szczegółów, których nie da się opisać słowami, ale najważniejsze jest to, że trzeba
być pilotem kosmicznym, żeby w tak charakterystyczny sposób się poruszać... Należy tym po prostu żyć. Człowiek z
miasta przez całe życie pędzi po gładkim ziemskim podłożu, z ziemską grawitacją, a jednak wystarczy pudełko po
papierosach, żeby się potknął, wierzcie lub nie. Pilot kosmiczny - nigdy.
- Wiesz już, o co mi chodzi? - zagadnąłem, wsuwając się z powrotem na swoje miejsce.
- Obawiam się, że tak - przyznał kwaśno. - Czyja naprawdę tak chodzę?
- Tak.
- Mmmm... chyba muszę brać u ciebie lekcje.
- Mogło być gorzej - odparłem.
Siedział teraz i gapił się na mnie. Chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie i skinął palcem na barmana, by
napełnił nasze puste szklaneczki. Kiedy drinki pojawiły się na blacie, zapłacił za nie, opróżnił swoją szklankę i wstał z
miejsca jednym płynnym ruchem.
- Zaczekaj na mnie - poprosił półgłosem.
Nie mogłem odmówić, skoro miałem przed nosem darmowy trunek. Zresztą nie chciałem. Zainteresował mnie.
Polubiłem go, nawet jeśli nasza znajomość trwała niecałe dziesięć minut. Był typem przystojnego wielkiego brzydala, za
którym szaleją kobiety i którego słuchają mężczyźni.
Z wdziękiem torował sobie drogę przez pokój, mijając po drodze do drzwi stolik zajęty przez czterech Marsjan.
Nie lubię Marsjan. Nie podoba mi się, kiedy coś, co wygląda jak klocek drewna, na którym powieszono kask tropikalny,
żąda takich samych praw jak człowiek. Nie cierpię sposobu, w jaki wypuszczają nibynóżki. Przypomina mi to węże
1 / 54
ROBERT A. HEINLEIN - DUBLER
wypełzające z dziur. Nie podoba mi się, że mogą widzieć wszystko wokoło, nie odwracając głowy - jeśli to w ogóle można
nazwać głową, co wcale nie jest oczywiste. No i nie mogłem ścierpieć ich smrodu!
Nikt nie może mnie nazwać rasistą. Nie obchodzi mnie, jakiego koloru, religii czy rasy jest człowiek. Ale ludzie to
ludzie, a Marsjanie to coś. Z mojego punktu widzenia nie są nawet zwierzętami. Przynajmniej ja osobiście wolałbym mieć
przy sobie parszywą świnię. Wpuszczanie ich do barów i restauracji, uczęszczanych przez ludzi, uważam za oburzające.
No, ale Traktat niestety istnieje, więc co mam robić?
Tej czwórki nie było tam, kiedy przyszedłem. Na pewno bym ich poczuł. A skoro jnż o tym mowa, nie
dostrzegłem ich również kilka minut temu, kiedy podchodziłem do drzwi. A teraz sterczeli na swoich postumentach wokół
stołu i udawali, że są ludźmi. Nie usłyszałem nawet, jak klimatyzacja zwiększyła obroty.
Darmowy drink, który stał przede mną, nagle przestał mnie pociągać. Chciałem tylko, żeby mój gospodarz wrócił
wreszcie i żebym mógł się grzecznie wynieść. Nagle przypomniałem sobie, że on także rzucił wzrokiem w tamtym
kierunku, a potem nagle zaczęło mu się spieszyć. Ciekaw byłem, czy Marsjanie mają z tym coś wspólnego. Spojrzałem w
ich stronę, usiłując stwierdzić, czy interesują się moim stolikiem, ale jak, do licha, zorientować się, na co patrzy albo o
czym myśli taki Marsjanin? I to była jeszcze jedna rzecz, jaka mi się w nich nie podobała.
Siedziałem tak od kilku minut, bawiąc się drinkiem i zastanawiając się, co się stało z moim kumplem pilotem.
Miałem nadzieję, że jego gościnność rozciągnie się na kolację, a może nawet, kiedy staniemy się wystarczająco simpatico,
uda mi się zaciągnąć jakąś malutką pożyczkę. Inne widoki - muszę to niestety przyznać! -były marne. Ostatnio dwa razy,
kiedy próbowałem skontaktować się z moim agentem, odpowiedziała mi tylko automatyczna sekretarka. Nagrałem
wiadomość i tyle. A jeśli nie wrzucę monety, drzwi mojego pokoju także pozostaną zamknięte tej nocy... Tak nisko
upadłem, że musiałem korzystać z kabin mieszkalnych.
Kelner dotknął mojego ramienia, wyrywając mnie z bagna melancholijnych rozważań.
- Telefon do pana, sir.
- Hę? Dzięki, przyjacielu, czy możesz przynieść ten przyrząd tu, do stolika?
- Przykro mi, sir, ale nie mogę go przełączyć. Proszą przejść do kabiny numer dwanaście, w holu.
- Och, dzięki - odparłem, siląc się na uprzejmość, bo nie miałem na napiwek. Wyszedłem, szerokim łukiem
omijając Marsjan.
Szybko przekonałem się, dlaczego rozmowy nie można było przełączyć do stolika. Dwunastka była kabiną o
maksymalnym zabezpieczeniu przed podglądem, podsłuchem i zakłóceniami. Ekran nie pokazywał żadnego obrazu,
pozostał mlecznobiały nawet wtedy, kiedy zamknąłem drzwi. Milczał, dopóki nie usiadłem, umieszczając twarz w zasięgu
czujnika. Dopiero wtedy opalizujące obłoki rozwiały się i stwierdziłem, że patrzę w twarz mojego przyjaciela pilota.
- Przepraszam, że tak sobie poszedłem - powiedział szybko.- Ale trochę się spieszyłem. Chcą, żebyś natychmiast
poszedł do hotelu Eisenhower, pokój dwa tysiące sto sześć.
Ani słowem nie wyjaśnił, o co chodzi. ,,Eisenhower" tak samo nie pasuje do pilota statku kosmicznego, jak Casa
Manana. Węszyłem kłopoty. Nie wybiera się obcej osoby w barze i nie każe jej się przyjść do pokoju hotelowego...
przynajmniej, jeśli osoba jest tej samej płci.
- Po co? -zapytałem.
Pilot przybrał wyraz twarzy właściwy ludziom, których rozkazy zwykle spełniane są bez dyskusji. Studiowałem
go z zawodowym zainteresowaniem - to nie to samo, co gniew, przypomina raczej chmurę gradową przed samą burzą.
Nagle wziął się w garść i odpowiedział spokojnie:
- Lorenzo, nie mam czasu wyjaśniać wszystkiego. Chciałbyś dostać robotę?
- Masz na myśli profesjonalny angaż? - odparłem powoli. Przez jedną potworną chwilę wyobraziłem sobie, że
oferuje mi... no wiesz, robotę. Do tej pory zachowałem moją godność zawodową w stanie nienaruszonym, pomimo
wybojów i upadków, jakie przynosił mi bezczelny los.
- No jasne, że profesjonalny! - odparł szybko. - Wymaga najlepszego aktora, jakiego uda nam się dostać.
Nie pozwoliłem, aby ulga, jaką poczułem, odbiła się w wyrazie mojej twarzy. Prawda była bolesna - przyjąłbym
skwapliwie każdą robotę w zawodzie... Chętnie zagrałbym nawet balkon w Romeo i Julii, ale nie wypadało tego po sobie
pokazywać.
- Co to za angaż? - zapytałem powoli. - Mam raczej pełen terminarz...
Machnął ręką.
- Nie mogę przez telefon. Pewnie tego nie wiesz, ale każdy obwód kodujący może zostać odkodowany, o ile ma
się porządny sprzęt. Pędź tu, czekam na ciebie!
Był wyraźnie podekscytowany, a zatem ja mogłem sobie pozwolić na brak zainteresowania.
- Nie, daj spokój - zaprotestowałem. - Jak ci się zdaje, kto ja jestem? Boy hotelowy? A może niewyszkolony
młodzik, który prosi o przywilej pomachania sobie dzidą? Ja jestem Lorenzo! - poderwałem podbródek i przybrałem
obrażoną minę. - Jaka jest twoja oferta?
- Hmm... cholera, nie mogę o tym gadać przez telefon! Ile zwykle dostajesz?
- Co? Pytasz o moje zarobki?
- Tak, tak!
- Za jeden występ? Czy za tydzień? A może jakiś kontrakt?
- Oj, nieważne. Ile dostajesz dziennie?
- Moje minimalne honorarium za jeden wieczór wynosi sto imperiałów.
Była to smutna prawda. Wprawdzie nieraz dawałem się skusić do zagrania w jakimś skandalicznym chłamie, ale
rachunek nigdy nie opiewał na mniej niż właściwe honorarium. Człowiek musi mieć swoje standardy, wolałbym raczej
zdechnąć z głodu.
- Doskonale - odparł szybko. - Sto imperiałów w gotówce, z ręki do ręki, jak tylko się tu zjawisz. Tylko się
pospiesz!
- Co? - z nagłym przerażeniem zrozumiałem, że bez problemu mogłem zażądać dwóch setek, a może i więcej. -
Ale jeszcze się nie zgodziłem na przyjęcie angażu.
- To nieważne. Omówimy to sobie, kiedy już tu się zjawisz. Setka jest twoja, nawet jeśli nam odmówisz. Jeżeli się
zgodzisz... nazwijmy to premią, oprócz całego wynagrodzenia. Czy wreszcie się wyłączysz i przyjdziesz tutaj?
Skłoniłem się.
2 / 54
ROBERT A. HEINLEIN - DUBLER
- Oczywiście, sir. Chwilkę cierpliwości.
Całe szczęście, że hotel ,,Eisenhower" nie jest zbyt odległy od Casa Manana. Nie miałem nawet paru groszy na
bilet kolejki podziemnej. Rozkoszowałem się więc prawie zapomnianą sztuką spaceru. Dało mi to czas na uporządkowanie
myśli. Nie jestem durniem. Wiedziałem doskonale, iż jeśli facet jest tak napalony, że prawie wpycha mi forsę do garści,
najwyższy czas, żeby przystopować i przyjrzeć się własnym kartom, bo sprawa na pewno jest trefna albo niebezpieczna,
albo i jedno, i drugie. Osobiście nie mam wielkich wymagań co do legalności jako takiej. Zgadzam się z Bardem, że prawo
często jest idiotyczne. Z reguły jednak staram się pozostać po właściwej stronie ulicy.
Tym razem uznałem jednak, że mam niewystarczające dane, dlatego przestałem się nad tym zastanawiać,
przerzuciłem pelerynę przez ramię i szedłem spacerkiem, rozkoszując się łagodną jesienną pogodą i bogatymi,
różnorodnymi zapachami metropolii. Na miejscu uznałem, że bezpieczniej będzie skorzystać z windy towarowej z piwnicy
na dwudzieste pierwsze piętro, zamiast pokazywać się w holu. Miałem niejasne wrażenie, że nie było to odpowiednie
miejsce, aby dać się rozpoznać publiczności.
Mój przyjaciel podróżnik wpuścił mnie do środka.
- Dużo czasu ci to zajęło-burknął.
- Doprawdy? - skwitowałem, rozglądając się wokół siebie. Apartament był luksusowy, tak, jak się tego
spodziewałem, ale panował w nim bałagan: wokół walało się co najmniej tuzin szklanek i mniej więcej tyle samo kubków
po kawie. Nie musiałem być specjalnie bystry, żeby się zorientować, że jestem ostatnim z długiej kolejki gości. Na kanapie
leżał rozwalony drugi mężczyzna i łypał na mnie okiem. Jego również wstępnie zakwalifikowałem jako pilota. Spojrzałem
pytająco, ale nie zamierzał się przedstawić.
- No, nareszcie się zjawiłeś. Przejdźmy do interesów.
- Jasne. Co mi przypomina - dodałem - że była mowa o premii, czy też zaliczce.
- A, tak - zwrócił się mój znajomy do faceta na kanapie - Jock, zapłać mu.
- Niby za co?
- Zapłać mu!
Teraz wiedziałem, kto tu rządzi, choć wkrótce miałem się przekonać, że zazwyczaj nie było takich wątpliwości,
kiedy w pokoju znajdował się Dak Broadbent. Tamten zerwał się szybko , wciąż na mnie zerkając" odliczył mi jedną
pięćdziesiątkę i piąć dziesiątek, Wsadziłem je do kieszeni niedbałym gestem, bez przeliczania.
- Jestem do waszej dyspozycji, panowie - oznajmiłem. Wielgas zagryzł dolną wargę.
- Po pierwsze, musisz uroczyście przysiąc, że nie wspomnisz o tej robocie nawet przez sen.
- Jeśli zwykłe słowo nie wystarczy, czy przysięga może załatwić sprawę? - spojrzałem na tego mniejszego, który
znowu rozwalił się na kanapie. - Nie sądzę, żebyśmy się znali. Jestem Lorenzo.
Spojrzał na mnie, potem odwrócił wzrok.
- Nazwiska nie mają tu znaczenia - szybko wtrącił mój koleś z baru.
- Nie? Mój świętej pamięci ojciec, zanim umarł, wymógł na mnie trzy obietnice: po pierwsze, że nie będę mieszał
whisky z czymkolwiek innym oprócz wody, po drugie, anonimowe listy mam wrzucać do kosza, po trzecie, nigdy nie
powinienem rozmawiać z obcym, który nie chce się przedstawić. Życzę miłego wieczoru, panowie - skierowałem się w
stronę drzwi, czując w kieszeni słodki ciężar setki imperiałów.
- Czekaj! Przystanąłem posłusznie.
- Masz absolutną rację. Nazywam się...
- Kapitanie!
- Zamknij się, Jock. Jestem Dak Broadbent, a ten, co tak zerka, to Jacques Dubois. Obaj jesteśmy podróżnikami.
Mistrzowie pilotażu, wszystkie klasy, wszystkie przyspieszenia.
Skłoniłem się.
- Lorenzo Smythe - odrzekłem skromnie. - Żongler i artysta... z Klubu Jagniąt.
Pomyślałem sobie, że mam wobec nich zobowiązania.
- Dobra. Jock, spróbuj się uśmiechnąć dla odmiany. Lorenzo, czy zgadzasz się utrzymać naszą sprawę w
tajemnicy?
- Będę milczał jak grób. To dyskusja między dżentelmenami.
- Niezależnie od tego, czy podejmiesz się tej roboty?
- Niezależnie od tego, czy dojdziemy do porozumienia, czy nie. Dopóki nikt nie weźmie mnie na tortury, wasza
tajemnica jest bezpieczna.
- Doskonale wiem, co pewne środki farmakologiczne mogą zrobić z mózgiem człowieka, Lorenzo. Nie
oczekujemy rzeczy niemożliwych.
- Dak - wtrącił się Dubois. - To pomyłka. Powinniśmy przynajmniej...
- Zamknij się, Jock. Nie pora na wątpliwości. Lorenzo, chcemy, żebyś się w kogoś wcielił. Wcielenie to musi być
tak doskonałe, aby nikt, dosłownie nikt, nie poznał się na sprawie. Potrafisz zrobić coś takiego?
Zmarszczyłem brwi.
- Pierwsze pytanie brzmi nie: ,,czy potrafisz?", ale ,,czy zechcesz?". O co w tym wszystkim chodzi?
- Och, szczegóły omówimy później. W ogólnym zarysie jest to normalna praca dublera znanej osobistości
publicznej. Jedyna różnica polega na tym, że wcielenie musi być tak doskonałe, aby zmylić nawet ludzi, którzy tego
człowieka znają i z którymi spotyka się z bliska. Nie będzie to odbieranie defilady z trybun ani przypinanie medali młodym
harcerkom - spojrzał na mnie bystrym okiem. - Potrzebny jest prawdziwy aktor.
- Nie- odparłem natychmiast.
- Co? Nie wiesz jeszcze nic o samej robocie. Jeśli masz problemy z sumieniem, zapewniam cię, iż nie będziesz
działał w sprzeczności z interesami człowieka, w którego się wcielisz... ani nikogo innego, o ile są legalne. To zadanie,
które trzeba wykonać.
- Nie.
- Niech cię diabli, człowieku, dlaczego? Nie wiesz nawet, ile ci zapłacimy. , •
- Tu nie chodzi o pieniądze - odparłem stanowczo. - Jestem aktorem, nie dublerem.
- Nie rozumiem cię. Wielu aktorów uzupełnia luki w budżecie, dublując na forum publicznym znane osoby.
3 / 54
ROBERT A. HEINLEIN - DUBLER
- Uważam ich za prostytutki, a nie kolegów. Pozwól, że wyrażę się jaśniej. Czy pisarz poważa autora cudzych
wspomnień? Czy szanowałbyś malarza, który pozwala, aby kto inny podpisał jego obraz... za pieniądze? Pewnie nie
rozumiesz ducha artysty, sir, ale może uda mi się wytłumaczyć ci to w sposób bardziej przystępny dla ludzi twojego
zawodu. Czy zgodziłbyś się, za pieniądze, pilotować statek, podczas gdy kto inny, nie posiadający twoich mistrzowskich
umiejętności, chodziłby w mundurze, przyjmował zaszczyty i publicznie ogłaszano by go Mistrzem? Zgodziłbyś się?
- To zależy za ile - prychnął Dubois. Broadbent zmarszczył brwi.
- Chyba rozumiem, o co ci chodzi.
- Sir, dla artysty sztuka jest najważniejsza. Pieniądze to jedynie trywialny środek, umożliwiający mu tworzenie.
- Hmnun... no dobrze, a zatem nie zrobisz tego tylko dla pieniędzy. A czy zrobiłbyś to z innego powodu? Gdybyś
czuł, że tak trzeba, a ty jesteś jedynym człowiekiem, który naprawdę może tego dokonać?
- Przyznaję, że istnieje taka możliwość, ale nie wyobrażam sobie, w jakich okolicznościach.
- Nie musisz nic sobie wyobrażać, wszystko ci wyjaśnimy. Dubois aż skoczył z kanapy:
- Ejże, czekaj no, Dak, przecież nie możesz...
- Zamknij się, Jock! On musi wiedzieć.
- Nie musi wiedzieć teraz... ani tutaj. A ty nie masz prawa narażać wszystkich dookoła, opowiadając mu całą
historię. Przecież niczego o nim nie wiesz.
- Wkalkulowałem to w ryzyko. - Broadbent zwrócił się znowu w moją stronę.
Dubois złapał go za ramię i obrócił ku sobie.
- Niech cię cholera z tą kalkulacją! Do tej pory jakoś z tobą wytrzymywałem, ale tym razem, stary, zanim
wyszczekasz mu wszystko, jeden z nas, albo ty, albo ja, nie będzie w stanie powiedzieć już ani słowa więcej!
Broadbent zrobił lekko zaskoczoną minę, po czym uśmiechnął się lodowato.
- Jock, stary druhu, myślisz, że dasz radę?
Dubois łypnął nań ponuro, ale się nie wycofał. Broadbent przewyższał go o głowę i był o jakieś dwadzieścia
kilogramów cięższy. Po raz pierwszy poczułem sympatię do Dubois: wzrusza mnie urocza śmiałość kocięcia, waleczne
serce kogutka lub gotowość małego człowieczka, by raczej zginąć, niż dać się poniżyć... Nie spodziewałem się wprawdzie,
że Broadbent zechce go zabić, ale bytem przekonany, że zechce użyć Dubois w charakterze ścierki do podłogi.
Nie miałem zamiaru się wtrącać. Każdy człowiek ma prawo wybrać czas i sposób własnej klęski.
Czułem, jak napięcie narasta. Nagle Broadbent roześmiał się i klepnął Dubois po ramieniu.
- Dobrze, świetnie, Jock! - Obejrzał się na mnie i dodał cicho: - Mogę cię przeprosić na chwilę? Muszę z
przyjacielem wypalić fajkę pokoju.
Apartament wyposażony był w hermetyczną kabinę, mieszczącą fax i telefon. Broadbent wziął towarzysza za
ramię i zaprowadził go tam; przez chwilę dyskutowali zawzięcie.
Takie urządzenia w hotelach nie zawsze spełniają zadania, do jakich zostały przeznaczone i nie tłumią do końca
fal dźwiękowych. ,,Eisenhower" jednak był luksusowym przedstawicielem gatunku i przynajmniej w tym przypadku
kabina działała znakomicie: dostrzegałem ruchy ust, ale nie słyszałem ani słowa.
Ruchy warg widziałem jednak doskonale. Twarz Broadbenta skierowana była w moją stronę, a Dubois mogłem
obserwować w lustrze na ścianie. Kiedyś, kiedy odgrywałem moją słynną rolę jasnowidza, zrozumiałem, po co ojciec łoił
mi skórę tak długo, aż nauczyłem się czytać z ruchu ust... Rolę jasnowidza odgrywałem zawsze w jasno oświetlonej sali i
używałem okularów, które... no, nieważne. Umiem czytać z ruchu warg.
Dubois mówił:
- Dak, ty cholerny, głupi, niemoralny, nieprawdopodobny durniu, czy naprawdę chcesz, żebyśmy skończyli, licząc
kamienie na Tytanie? Ten zarozumiały wypierdek będzie sypał jak złoto.
Omal nie przegapiłem odpowiedzi Broadbenta. Zarozumiały! Jeśli nie liczyć obiektywnego uznania dla własnego
geniuszu, uważałem się za bardzo skromnego człowieka.
Broadbent:
- ... lepszy wróbel w garści i tak dalej. Jock, nie mamy nikogo innego. Dubois:
- W porządku, ściągnij tu Doca Scortia ,niech go zahipnotyzuje i wstrzyknie mu soczek szczęścia. Ale nie mów
mu, o co chodzi... przynajmniej dopóki nie jest z nami związany, a my znajdujemy się w niepewnej sytuacji.
Broadbent:
- Hm, Scortia sam mi powiedział, że do takiego przedstawienia nie wystarczy hipnoza i prochy. Musi z nami
współpracować, inteligentnie współpracować.
- Gdzie ty widzisz inteligencję? - prychnął Dubois. - Spójrz na niego. Widziałeś kiedy koguta, paradującego po
podwórzu? Pewnie, jest podobnego wzrostu, sylwetki, nawet czaszkę ma ukształtowaną jak Szef... ale pod spodem nie ma
nic. Spanikuje, zeżre go trema i będzie po nas. Nie zagra tej roli, to nędzna zapchajdziura!
Gdyby nieśmiertelnego Caruso oskarżono o fałszowanie, pewnie nie byłby tak urażony, jak ja w tej chwili. Mimo
to uważam, że w tej właśnie chwili zasłużyłem sobie na płaszcz Burbage 'a i Bootha: z niezmąconym spokojem piłowałem
paznokcie i udawałem, że nic się nie dzieje. Postanowiłem jedynie, iż pewnego dnia w ciągu dwudziestu sekund sprawię,
że kolega Dubois będzie się śmiał i płakał na przemian. Odczekałem kilka minut, po czym wstałem i zbliżyłem się do
kabiny. Kiedy zobaczyli, że nadchodzę i zamierzam się do nich przyłączyć, przestali rozmawiać.
- Najmocniej przepraszam, panowie - powiedziałem cicho. - Zmieniłem zdanie.
- Nie chcesz tej roboty? - Dubois wyraźnie ulżyło.
- Przeciwnie, przyjmuję angaż. Nie musicie mi nic wyjaśniać. Kolega Broadbent zapewnił mnie, że nie jest to
praca, która mogłaby nadwerężyć moje sumienie, a ja mu wierzę. Zapewnił mnie, że potrzebuje aktora, a intencje
producenta po prostu mnie nie interesują. Przyjmuję.
Dubois wydawał się wściekły, ale siedział cicho. Spodziewałem się, że Broadbent będzie zadowolony i okaże
ulgę, tymczasem on wyglądał na zmartwionego:
- Dobrze - zgodził się. - Zatem do roboty, Lorenzo. Nie wiem, jak długo okażesz się nam potrzebny. Jestem
pewien, że nie dłużej niż kilka dni, i przez ten czas będziesz wystawiony na widok publiczny tylko przez godzinę i jedynie
raz lub dwa razy.
- To nie ma znaczenia, jeśli dacie mi dość czasu, aby przestudiować swoją rolę... a raczej wcielenie. Przez ile dni
jednak w przybliżeniu będziecie mnie potrzebować? Muszę powiadomić mojego agenta.
4 / 54
ROBERT A. HEINLEIN - DUBLER
- Och, nie! Nie rób tego!
- No... to na jak długo? Tydzień, więcej?
- Na pewno mniej... albo będzie po nas.
- Co?
- Nieważne. Czy sto imperiałów dziennie wystarczy?
Zawahałem się, bo przypomniałem sobie, jak łatwo zgodzili się na moje minimalne honorarium tylko po to, żeby
mnie przesłuchać... Uznałem jednak, że nadszedł czas, aby okazać wielkoduszność. Machnąłem ręką.
- Nie mówmy teraz o takich drobiazgach. Na pewno zaoferujecie mi honorarium odpowiednie do wartości mojego
występu.
- Dobra, dobra. - Broadbent odwrócił się niecierpliwie. - Jock, wezwij bazę. Potem zadzwoń do Langstona i
powiedz, że rozpoczynamy Plan Mardi Gras. Zsynchronizuj się z nim. Lorenzo... - skinął dłonią, żebym poszedł za nim, i
skierował się do łazienki. Otworzył niewielkie pudełko i zapytał:
- Wiesz, co się robi z tym badziewiem?
Rzeczywiście, to było badziewie. Nieprofesjonalny zestaw do makijażu o niebotycznej cenie, sprzedawany
młodzieży ogarniętej szałem świateł rampy. Spojrzałem na ten chlam z lekkim wstrętem.
- Czy to znaczy, że mam się przebrać już, w tej chwili? Bez czasu na zapoznanie się z rolą?
- Co? Ach nie, nie! Chcę, żebyś zmienił sobie twarz... tak, aby na pewno nikt cię nie rozpoznał, kiedy będziemy
wychodzili. Mam nadzieję, że to możliwe?
Odparłem sztywno, że każda sława niesie ze sobą ten ciężar, jakim jest możliwość rozpoznania w miejscu
publicznym. Nie dodałem, że oczywiście Wielki Lorenzo znany jest niezliczonym rzeszom publiczności, która rozpozna go
bezbłędnie w każdym miejscu.
- W porządku. Więc zmień facjatę, żeby cię rodzona matka nie poznała - odparł i wyszedł raptownie.
Westchnąłem i spojrzałem na zabaweczkę, jaką mi zaoferował. Pewnie myślał, że to jest właściwe narzędzie mojej
pracy - tłuste smarowidła odpowiednie dla klauna, śmierdzący kit, sztuczne włosy, które wyglądały tak, jakby pochodziły z
dywanu w salonie ciotki Maggie. Ani grama profesjonalnego podkładu, żadnych pędzli elektrycznych, żadnych
nowoczesnych urządzeń do charakteryzacji. No, ale prawdziwy artysta potrafi dokonać cudów za pomocą spalonej zapałki
i zawartości szafki kuchennej... i własnego geniuszu. Ustawiłem światła i pozwoliłem ponieść się wenie twórczej.
Istnieje wiele sposobów, aby uniemożliwić rozpoznanie dobrze znanej twarzy. Najprostszym z nich jest zmylenie
przeciwnika. Każ facetowi włożyć mundur i już na pewno nikt go nie zauważy... czy ktokolwiek pamiętałby twarz ostatnio
widzianego policjanta? Czy zidentyfikowałby go później, przebranego za Araba? Na tej samej zasadzie opiera się metoda
przyciągania uwagi. Wyposaż gościa w ogromny nochal, może nawet zniekształcony przez wielką narośl, a wówczas
prostak będzie się gapił zafascynowany na tenże nos, człowiek kulturalny odwróci się dyskretnie... ale żaden z nich nie
dostrzeże twarzy.
Nie zdecydowałem się na ten prymitywny manewr, ponieważ uznałem, że mój pracodawca wolałby, abym
pozostał w ogóle niezauważony, niż zapamiętany jako osobnik dziwaczny, choć nierozpoznany. To znacznie trudniejsza
sprawa. Każdy może wyglądać podejrzanie, ale aby umknąć czyjejś uwagi, trzeba być prawdziwym artystą. Potrzebowałem
twarzy tak zwyczajniej, tak niemożliwej do zapamiętania, jak prawdziwa twarz nieśmiertelnego Aleca Guinnessa. Niestety,
moje arystokratyczne rysy są aż nadto widoczne, nadto wytworne... prawdziwa tragedia dla aktora charakterystycznego.
Jak mawiał mój ojciec: Larry, jesteś zbyt śliczny! Jeśli nie ruszysz leniwego zadu i nie zaczniesz się uczyć zawodu, przez
pierwsze piętnaście lat będziesz grał młodzieniaszków i wyobrażał sobie, że jesteś aktorem, a potem skończysz jako
sprzedawca cukierków w holu. "Śliczny" i "głupi" to dwa grzechy główne w szołbiznesie - a ty popełniasz je oba".
Potem ściągał pas i rozpoczynał stymulację moich szarych komórek. Ojciec był praktykującym psychologiem i
uważał, że rozgrzanie glutei maximi za pomocą rzemienia odciąga od głowy młodego chłopaka nadmiar krwi. O ile teoria
miała dość krótkie nogi, o tyle praktyka wykazywała, że cel uświęca środki; w wieku piętnastu lat mogłem stać na głowie
na zwisającej linie i cytować Szekspira i Shawa strona po stronie... a nawet skraść komuś scenę jednym zapaleniem
papierosa.
Byłem pogrążony w twórczym szale, kiedy Broadbent wsadził głową do łazienki.
- Na Boga, nic jeszcze nie zrobiłeś! - wykrzyknął. Obejrzałem się z wyniosłą miną.
- Uznałem, że chcesz zobaczyć moje dzieło w najlepszym wydaniu, a to wymaga czasu. Uważasz, że dobra
kucharka potrafi skomponować nowy sos na grzbiecie galopującego rumaka?
- Niech diabli porwą wszystkie rumaki! - spojrzał na czasomierz. - Masz sześć minut. Jeśli nie zrobisz nic do tej
pory, będziemy musieli zaryzykować.
Oczywiście, wolałbym mieć mnóstwo czasu... ale dobrze przyjrzałem się mojemu ojcu, kiedy odgrywał
wielopostaciową rolę w Morderstwie Hueya Longa: piętnaście wcieleń w ciągu siedmiu minut - i śmiem twierdzić, że raz
odtworzyłem ją w czasie krótszym o dziewięć sekund niż on.
- Zostań tam, gdzie jesteś - prychnąłem przez ramię. - Zaraz przyjdę.
Ucharakteryzowałem się na Benny Greya, bezbarwnego podręcznego, który popełnił wszystkie morderstwa w
Domu bez drzwi - dwa szybkie maźnięcia, kreślące linie znużenia od nosa po kąciki warg, ledwie cień worków pod oczami
i bladość Nr 5 Factora na to wszystko, co zabierało mi za każdym razem po dwadzieścia sekund. Mógłbym to zrobić nawet
we śnie. Dom był grany dziewięćdziesiąt dwa razy, zanim go wreszcie zdjęli z afisza.
Potem spojrzałem na Broadbenta.
- Wielki Boże - jęknął. - Nie wierzę!
Pozostałem Bennym Greyem i nie uśmiechnąłem się z dumą. Broadbent nie mógł zdawać sobie sprawy z tego, że
podkład był w gruncie rzeczy niepotrzebny. Oczywiście, ułatwiał sprawę, ale użyłem go głównie dlatego, że tego
oczekiwał. Jak każdy laik, uważał, że makijaż składa się głównie z farb i pudru.
Nie odrywał ode mnie wzroku.
- Wiesz co? - wykrztusił zdumionym głosem. - Mógłbyś zrobić coś takiego ze mną? Równie szybko?
Już chciałem powiedzieć: nie, kiedy zdałem sobie sprawę, że to prawdziwe profesjonalne wyzwanie. Miałem
wielką ochotę oznajmić, że gdyby w wieku pięciu lat dostał się w ręce mojego ojca, teraz byłby może gotów do
sprzedawania waty cukrowej na targu, ale zmieniłem zdanie.
- Chcesz tylko, aby nikt cię nie rozpoznał? - upewniłem się.
5 / 54
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl