[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Robert A. Heinlein - Obcy w obcym kraju
Robert A. Heinlein
Obcy w obcym kraju
Tytuł oryginału: Stranger in a Strange Land
przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
CZĘŚĆ PIERWSZA
Jego niejasne pochodzenie
Rozdział I
Był sobie raz Marsjanin nazwiskiem Valentine Michael Smith.
Ci, którzy ustalali skład pierwszej załogowej wyprawy na Marsa, byli gorącymi zwolennikami teorii, że
największym niebezpieczeństwem dla człowieka jest on sam. W tamtych czasach - dokładnie osiem lat po założeniu
pierwszej stacji na Lunie - podróż między planetami mogła się odbyć wyłącznie w stanie nieważkości, z powodu braku
stałego przyśpieszenia 258 dni z Terry na Marsa, tyle samo z powrotem, plus 455 dni na Marsie - tak długo bowiem trzeba
było czekać, aż obie planety ponownie zbliżą się do siebie na dogodną odległość.
Warunkiem podróży "Envoya" była możliwość uzupełnienia po drodze paliwa, natomiast powrót zależał od tego,
czy statek nie rozbije się podczas lądowania na Marsie, a załodze uda się znaleźć wodę niezbędną do chłodzenia reaktorów,
oraz że nie zdarzy się żadna z tysiąca nieprzewidzianych rzeczy, które mogą się zdarzyć w każdej chwili.
Byłoby wysoce wskazane, żeby ośmiorgu ludziom, stłoczonym w ograniczonej przestrzeni przez niemal trzy lata,
udało się ułożyć współżycie ze sobą na nieco lepszych zasadach, niż to się zwykle dzieje. Propozycja wysłania całkowicie
męskiej załogi została odrzucona; pomysł uznano za niezdrowy i bynajmniej nie dający żadnych gwarancji sukcesu.
Władze doszły do wniosku, że optymalnym składem będzie 4 razy 2, oczywiście pod warunkiem, że uda się znaleźć cztery
pary specjalistów w dziedzinach, niezbędnychpodczas realizacji tego rodzaju przedsięwzięcia.
Uniwersytet w Edynburgu, do którego w pierwszej kolejności zwrócono się o pomoc, zlecił to zadanie Instytutowi
Badań Społecznych. Po odrzuceniu ochotników nie nadających się ze względu na wiek, stan zdrowia, poziom inteligencji,
wykształcenie lub cechy charakteru, pozostało około dziewięciu tysięcy kandydatów prezentujących wszystkie
poszukiwane specjalności: astrogator, lekarz, kucharz, mechanik, dowódca statku, semantyk, inżynier chemik, inżynier
elektronik, fizyk, geolog, biochemik, biolog, fizyk atomowy, fotograf, inżynier hydroponik, inżynier rakietowy.
Wśród setek kombinacji kandydatów posiadających wymagane umiejętności trafiły się nawet trzy składające się
wyłącznie z małżeństw, ale we wszystkich trzech przypadkach psychologowie, dokładnie badający możliwości
bezkonfliktowego współżycia każdego ewentualnego składu, aż łapali się za głowy z przerażenia. Uniwersytet
zaproponował Instytutowi obniżenie wymagań; Instytut zaproponował Uniwersytetowi zwrot symbolicznej zapłaty, jaką
otrzymał za podjęcie się tego zadania.
Pracujące na pełnych obrotach maszyny wyszukiwały i dopasowywały dane, zmieniające się bezustannie z racji
nieprzewidzianych zgonów, zgłoszeń nowych ochotników albo wycofania się starych. Kapitan Michael Brant, w wieku
niewielu ponad trzydziestu lat weteran linii księżycowej, znalazł w Instytucie kogoś, kto przejrzał listę samotnych
ochotniczek, które (w parze z kapitanem, rzecz jasna), mogły być brane pod uwagę przy doborze załogi. Po przetestowaniu
ewentualnych kombinacji na komputerowym symulatorze Brant udał się do Australii, gdzie oświadczył się doktor Winifred
Coburn, starej pannie, od której był młodszy o lat osiem.
Zamigotały światełka, drukarki wypluły wstęgi taśm; załoga została skompletowana.
Kapitan Michael Brant, dowódca-pilot, astrogator, inżynier rakietowy, w wolnych chwilach kucharz i fotograf.
Dr Winifred Coburn Brant, lat 41, semantyk, pielęgniarka, oficer zaopatrzeniowy, historyk.
Francis X. Seeney, lat 28, pierwszy oficer, drugi pilot, astrogator, astrofizyk, fotograf.
Dr Olga Kovalic Seeney, lat 29, kucharz, biochemik, specjalista od hydroponii.
Dr Ward Smith, lat 45, lekarz, biolog.
Dr Mary Jane Lyle Smith, lat 26, inżynier atomowy, technik elektronik.
Sergiej Rimsky, lat 35, inżynier elektronik, inżynier chemik, mechanik, specjalista od niskich temperatur.
Eleanora Alvarez Rimsky, lat 32, geolog, selenolog, specjalista od hydroponii.
Członkowie załogi posiadali wszystkie konieczne umiejętności, część z nich zresztą zdobyli zaledwie kilka tygodni
przed startem. Co ważniejsze, wszystkie badania wykazywały, że najprawdopodobniej będą mogli ze sobą wytrzymać.
"Envoy" wystartował. Przez pierwszych kilka tygodni nadchodzące z niego meldunki mogły być wychwycone
nawet przez amatorskie radiostacje; potem, kiedy sygnały osłabły, wzmacniano je za pomocą aparatury zainstalowanej na
satelitach telekomunikacyjnych. Załoga zdawała się być w świetnej formie psychicznej i fizycznej. Najgroźniejszą chorobą,
z jaką musiał walczyć doktor Smith, był pojedynczy przypadek grzybicy; wszyscy bardzo szybko przyzwyczaili się do
stanu nieważkości i po tygodniu już nikt nie potrzebował leków przeciwko nudnościom. Jeżeli nawet kapitan Brant miał
jakieś problemy z utrzymaniem dyscypliny na pokładzie, to nic o tym nie wspomniał w żadnym ze swoich meldunków.
"Envoy" wszedł na orbitę parkingową nieco poniżej orbity Fobosa i spędził na niej dwa tygodnie dokonując badań
fotograficznych. Potem kapitan Brant nadał depeszę następującej treści: "Lądujemy jutro o 12.00 czasu standardowego na
południe od Lacus Soli."
Więcej meldunków nie otrzymano.
Rozdział II
Minęło ćwierć ziemskiego stulecia, nim ludzie ponownie zdecydowali się odwiedzić Marsa. Sześć lat po
zamilknięciu "Envoya" próbnik "Zombie", sfinansowany przez La Societe Astronautique Internationale, przebył przestrzeń
międzyplanetarną, wszedł na orbitę wokół Marsa, po czym, nie doczekawszy się na żaden sygnał z jego powierzchni,
1 / 189
Robert A. Heinlein - Obcy w obcym kraju
wrócił na Ziemię. Na zdjęciach, jakie wykonał, widać było krajobrazy zupełnie nieatrakcyjne z ludzkiego punktu widzenia.
Badania atmosfery potwierdziły zaś hipotezę, że jest ona niezdatna do oddychania.
Ale na zdjęciach z "Zombie" widać było również wyraźnie, że "kanały" są istotnie kanałami, a niektóre z
utrwalonych na kliszy szczegółów zostały zinterpretowane jako ruiny miast. Z pewnością na Marsa poleciałaby kolejna
ekspedycja, gdyby nie wybuch III wojny światowej.
Wojna oraz spowodowane nią opóźnienie sprawiły jednak, że wyprawa, kiedy wreszcie wyruszyła, była znacznie
silniejsza i lepiej przygotowana niż zaginiony "Envoy". Statek Federacji "Champion" z męską, osiemnastoosobową załogą
i dwudziestoma trzema kolonistami na pokładzie, dzięki napędowi Lyle'a, pokonał drogę z Ziemi na Marsa w
dziewiętnaście dni. Na miejsce lądowania wybrano teren na południe od Lacus Soli, jako że kapitan van Tromp zamierzał
odnaleźć zaginionego "Envoya".
Meldunki z "Championa" napływały codziennie; trzy z nich były szczególnie interesujące. Pierwszy brzmiał, jak
następuje:
"Odnaleziono `Envoya'. Nikt nie ocalał."
Drugi:
"Mars jest zamieszkany."
I wreszcie trzeci:
"Poprawka do meldunku 23-105; odnaleziono jednego rozbitka z `Envoya'."
Rozdział III
Kapitan Willem van Tromp był bardzo dobrym człowiekiem i zbliżając się do Ziemi wysłał następującą depeszę:
"Mój pasażer nie może być narażony na jakiekolwiek publiczne kontakty. Przygotować niskoprzeciążeniowy
wahadłowiec, nosze, ambulans i zapewnić ochronę."
Polecił także pokładowemu lekarzowi, żeby ten upewnił się, czy Valentine Michael Smith został umieszczony w
luksusowej izolatce w Bethesda Medical Center, położony na wodnym materacu i odcięty od wszelkich kontaktów ze
światem zewnętrznym, a sam udał się na nadzwyczajne posiedzenie Najwyższej Rady Federacji.
W chwili gdy Smith był właśnie przenoszony do łóżka, minister nauki mówił z rozdrażnieniem:
- Zgadzam się, kapitanie, że sprawowana przez pana funkcja dowódcy wyprawy daje prawo zażądania opieki
medycznej dla osoby, która chwilowo znajduje się pod pańskimi rozkazami, ale nie rozumiem, dlaczego usiłuje pan teraz
przeszkadzać mi w wykonywaniu moich obowiązków. Przecież ten Smith to istna skarbnica naukowych informacji!
- Ja również tak uważam, panie ministrze.
- W takim razie, dlaczego... - minister nauki przerwał i zwrócił się do ministra pokoju i bezpieczeństwa.
- David, wydasz odpowiednie instrukcje swoim ludziom?
Przecież nie możemy bez końca serwować uspokajających bajeczek profesorowi Tiergartenowi i doktorowi
Okajimie, nie wspominając już o innych.
Minister pokoju spojrzał na kapitana van Trompa, który potrząsnął głową.
- Ale dlaczego? - domagał się wyjaśnień minister nauki. - Przecież sam pan powiedział, że on nie jest chory?...
- Pozwól odpowiedzieć kapitanowi, Pierre - odezwał się minister pokoju. - Kapitanie?
- Smith rzeczywiście nie jest chory, proszę pana - zaczął van Tromp - ale nie czuje się najlepiej. Nigdy do tej pory
nie miał do czynienia z ziemskim ciążeniem. Waży teraz dwa i pół raza więcej niż dotychczas i jego mięśnie nie bardzo
mogą sobie z tym poradzić. Nie jest przyzwyczajony do ziemskiego ciśnienia atmosferycznego. Nie jest przyzwyczajony
praktycznie do n i c z e g o i spowodowany tym stres jest naprawdę znaczny. Do licha, panowie! Ja sam jestem
wykończony, a przecież urodziłem się na tej planecie.
Minister nauki wydął pogardliwie wargi.
- Drogi kapitanie, jeżeli obawia się pan o skutki wywołane nadmiernym ciążeniem, to pragnę pana uspokoić, że się
tym już zajęliśmy. Mnie również zdarzyło się kilka razy opuścić naszą miłą planetę. Ten człowiek musi po prostu...
Kapitan van Tromp zdecydował, że nadszedł czas, by dać wreszcie upust rozsadzającej go złości. Później będzie
mógł się wytłumaczyć jak najbardziej autentycznym zmęczeniem. Czuł się tak, jakby właśnie wylądował na Jowiszu.
- Otóż to! - przerwał gwałtownie ministrowi. - "Ten człowiek"! C z ł o w i e k ! Czy wy nie widzicie, że on wcale
nim nie jest?
- Hę?...
- Smith n i e j e s t człowiekiem!
- Czy mógłby pan to jakoś wyjaśnić, kapitanie?
- Jest inteligentną istotą, której bezpośrednimi przodkami byli ludzie, ale teraz stał się bardziej Marsjaninem niż
człowiekiem. Byliśmy pierwszymi ludźmi, jakich ujrzał.
Myśli jak Marsjanin, czuje jak Marsjanin... Został wychowany przez rasę nie mającą z nami absolutnie nic
wspólnego. Oni nawet nie mają płci! Biorąc pod uwagę pochodzenie jest człowiekiem, ale przez wzgląd na środowisko, w
którym wyrósł, należy go uznać za Marsjanina. Jeżeli chcecie wpędzić go w szaleństwo i zniszczyć tę "skarbnicę wiedzy",
to proszę bardzo, ściągajcie swoich jajogłowych profesorów. Może i dobrze, że nie zdąży przyzwyczaić się do tej
zwariowanej planety. To w sumie nie mój interes - ja swoje zrobiłem!
Zapadła cisza, którą przerwał dopiero sekretarz generalny Douglas.
- I zrobił pan to wyśmienicie, kapitanie. Jeżeli ten człowiek, czy też Marsjanin, potrzebuje kilku dni odpoczynku, to
nie widzę powodu, dla którego nauka nie mogłaby trochę poczekać. Spokojnie, Pete. Kapitan van Tromp jest po prostu
zmęczony.
- Jest coś, co nie może czekać - odezwał się minister informacji publicznej.
- Tak, Jock?
- Jeżeli w możliwie najkrótszym czasie nie pokażemy Człowieka z Marsa w stereowizji, grożą nam zamieszki
uliczne, panie sekretarzu.
- Hmm... Chyba przesadzasz, Jock. I tak zapychamy Marsem całe wiadomości. Na przykład jutro będę dekorował
odznaczeniami kapitana i załogę, potem kapitan van Tromp opowie o przebiegu wyprawy... Jak pan odpocznie, ma się
rozumieć.
2 / 189
Robert A. Heinlein - Obcy w obcym kraju
Minister pokręcił głową.
- Co? Nie da rady, Jock?
- Ludzie czekali na prawdziwego, żywego Marsjanina.
Ponieważ ekspedycja go nie przywiozła, potrzebujemy w zamian Smitha. I to szybko.
- Żywego Marsjanina? - sekretarz generalny Douglas zwrócił się ponownie do kapitana van Trompa. - Macie jakieś
filmy z Marsjanami?
- Całą masę.
- Problem rozwiązany, Jock. Jak zabraknie ci materiału na żywo, dawaj filmy. A teraz, kapitanie, wracając do sprawy
eksterytorialności: powiada pan, że Marsjanie nie mieli nic przeciwko temu?
Van Tromp na moment przygryzł wargi.
- Proszę pana, rozmawiając z Marsjaninem odnosi się wrażenie, jakby rozmawiało się z echem. Nie ma sporu, ale
nie ma też rezultatów.
- Może powinien pan zatrudnić tego, jak mu tam... semantyka? Przyszedł tu z panem?
- Niestety nie. Doktor Mahmoud nie czuje się zbyt dobrze. Lekkie... eee... załamanie nerwowe.
Kapitan van Tromp uznał, że określenie to dobrze oddaje stan, w jakim znajduje się osobnik zalany w trupa.
- Kosmos daje się we znaki, co, kapitanie?
- Tak, zapewne...
Cholerne szczury lądowe!
- No cóż, niech go pan tu ściągnie, jak tylko poczuje się lepiej. Przypuszczam, że ów młodzieniec z Marsa sporo
nam wyjaśni.
- Być może - zgodził się van Tromp z powątpiewaniem w głosie.
*
Ów "młodzieniec z Marsa" starał się tymczasem utrzymać przy życiu. Jego ciało, w niemożliwy sposób zgniecione i
osłabione przez dziwaczny kształt przestrzeni w tym niesamowitym miejscu, doznało wreszcie ulgi w miękkim wnętrzu
gniazda, do którego je wsadzono. Teraz wreszcie mógł skoncentrować się na utrzymaniu rytmu oddechu i bicia serca.
Niemal od razu poczuł, że grozi mu samoskonsumowanie. Jego płuca pracowały równie energicznie jak w domu,
serce zaś galopowało w szalonym tempie, tłocząc w tętnice masy krwi - wszystko po to, by sprostać ciśnieniu napierającej
zewsząd przestrzeni, w dodatku wypełnionej zabójczo bogatą i niebezpiecznie gorącą atmosferą. Musiał natychmiast
przedsięwziąć odpowiednie środki zaradcze.
Kiedy częstotliwość uderzeń serca spadła do dwudziestu na minutę a oddech stał się niemal niewyczuwalny,
odczekał dłuższą chwilę, aby upewnić się, że nie dojdzie do mimowolnego odcieleśnienia, kiedy na przykład skoncentruje
się na jakichś innych sprawach. Uznawszy, że nie grozi mu taka ewentualność, pozostawił na straży część drugiego
poziomu świadomości, wycofując całą resztę. Musiał koniecznie przyjrzeć się dokładnie konfiguracjom ostatnich
wydarzeń, aby móc je do siebie dopasować, a następnie cieszyć się nimi i pielęgnować je. Gdyby tego nie uczynił,
mogłyby go pożreć.
Od czego powinien zacząć? Czy od chwili, kiedy opuścił dom, łącząc się z tymi, którzy teraz byli jego
współtowarzyszami w gnieździe? A może od momentu przybycia do tej ściśniętej przestrzeni? Znowu wstrząsającym
bólem wybuchły mu w mózgu światła i hałasy związane z tamtą chwilą. Nie, nie był jeszcze w stanie ogarnąć tej
konfiguracji. Z powrotem, z powrotem! Przed czas, kiedy pojawili się obcy, wśród których był teraz jako jeden z nich. Nie,
to za mało. Jeszcze dalej, przed powolne dochodzenie do siebie, które nastąpiło po tym, jak po raz pierwszy zrozumiał, że
nie jest taki sam jak jego bracia z gniazda... Z powrotem, z powrotem do samego gniazda...
Smith nie myślał ziemskimi symbolami. Angielskiego, który zdążył już sobie przyswoić w podstawowym zakresie,
używał mniej więcej równie swobodnie jak Hindus usiłujący dogadać się z Turkiem. Ten nowy język był dla niego czymś
takim jak dla nas książka kodowa z nudnymi i niedoskonałymi wyjaśnieniami. Jego myśli, będące pochodnymi
rozwijającej się od pół miliona lat, całkowicie obcej kultury, sięgały tak daleko poza to, co nazywa się ludzkim
doświadczeniem, że były po prostu nieprzetłumaczalne.
W sąsiednim pokoju doktor Thaddeus grał w karty z Tomem Meechumem, osobistym pielęgniarzem Smitha.
Thaddeus starał się cały czas nie spuszczać oka ze znajdujących się na konsolecie wskaźników i mierników. Kiedy
częstotliwość pulsowania kontrolnej lampki elektrokardiografu spadła z dziewięćdziesięciu dwóch do dwudziestu
impulsów na minutę, zerwał się z miejsca i wpadł do pokoju Smitha. Meechum deptał mu po piętach.
Sprawiający wrażenie martwego pacjent leżał na uginającej się lekko powierzchni pneumatycznego materaca.
- Wezwij doktora Nelsona! - rzucił Thaddeus.
- Już się robi. A może spróbowalibyśmy elektrowstrząsu? - podsunął Meechum.
- W e z w i j d o k t o r a N e l s o n a !
Pielęgniarz wybiegł na korytarz. Internista przyjrzał się uważnie pacjentowi, nie dotykając go jednak nawet palcem.
Po chwili w izolatce zjawił się starszy lekarz, poruszający się ze starannie wyreżyserowaną niezręcznością człowieka od
dawna przebywającego w kosmosie i nie przyzwyczajonego do ziemskiej grawitacji.
- Co się stało?
- Jakieś dwie minuty temu raptownie spadła temperatura ciała, częstotliwość uderzeń serca i puls.
- Co pan zrobił?
- Nic. Zgodnie z pańskim poleceniem...
- To dobrze.
Nelson obejrzał uważnie Smitha, po czym popatrzył na wskaźniki umieszczone nad łóżkiem, dokładnie takie same,
jak w pokoju obok.
- Proszę dać mi znać, gdyby się coś zmieniło - powiedział i odwrócił się w stronę drzwi.
Thaddeus sprawiał wrażenie lekko zdezorientowanego.
- Ależ... - wykrztusił.
Nelson stanął.
- Tak, doktorze? Jaka jest pańska diagnoza?
3 / 189
Robert A. Heinlein - Obcy w obcym kraju
- Eee... Nie chciałbym wypowiadać się na temat pańskiego pacjenta...
- Pytałem o pańską diagnozę.
- Oczywiście. To szok - zawahał się. - Może trochę nietypowy, ale jednak szok, z którego pacjent może już nie
wyjść.
Nelson skinął głową.
- Brzmi rozsądnie, ale to nie jest zwyczajny przypadek.
Już kilka razy widziałem go w takim stanie. Proszę spojrzeć.
Nelson uniósł ramię pacjenta i cofnął rękę; ramię zostało w powietrzu.
- Katalepsja? - zapytał Thaddeus.
- Może pan to nazywać, jak się panu podoba. Proszę tylko uważać, żeby nie niepokojono chorego i dać mi znać,
gdyby zaszły jakieś zmiany.
Ułożył ramię Smitha w poprzedniej pozycji i wyszedł z pokoju.
Thaddeus popatrzył na pacjenta, potrząsnął głową i wraz z Meechumem wrócił do sąsiedniego pomieszczenia.
Pielęgniarz wziął karty do ręki.
- Dobiera pan?
- Nie.
- Wie pan co, doktorze? Według mnie do rana będzie po wszystkim. Wyjdzie z tego, ale nogami do przodu.
- Nikt cię nie pyta o zdanie. Idź na papierosa do strażników. Chcę chwilę pomyśleć.
Meechum wzruszył ramionami i wyszedł na korytarz.
Komandosi pilnujący drzwi izolatki wyprężyli się, po czym, poznawszy kto idzie, stanęli znowu na "spocznij".
- Co to było za zamieszanie? - zapytał wyższy z nich.
- Pacjent urodził pięcioraczki i kłóciliśmy się, jak je ponazywać. Daj który fajki i ognia.
Drugi komandos wydobył z kieszeni paczkę papierosów.
- Będziesz robił za mamkę?
- Zależy, ile będę miał pokarmu - odparł Meechum i wetknął papierosa do ust. - Słowo daję, panowie, ja naprawdę
nic o nim nie wiem.
- A co z tym rozkazem, żeby pod żadnym pozorem nie wpuszczać do niego kobiet? To jakiś maniak seksualny, czy
co?
- Wiem tylko tyle, że przywieźli go z "Championa" i że ma mieć absolutny spokój.
- Aha, z "Championa"! - mruknął pierwszy żołnierz. - To by się nawet zgadzało.
- Niby z czym?
- No, właśnie z tym. Od miesięcy żadnej nie miał, nie dotykał, ba, nawet nie widział. I jest chory, no nie? Boją się,
że gdyby jakąś dostał, to by mu zaszkodziło. - Zamrugał nerwowo powiekami. - Mnie na pewno by zaszkodziło.
Smith zdawał sobie sprawę, że przez krótki czas w pokoju oprócz niego byli także lekarze, ale zgrokował, że ich
zamiary nie są wrogie; nie było potrzeby uruchamiania całego potencjału świadomości.
Rano, gdy zwykle pielęgniarki budzą pacjentów dotknięciem umoczonego w zimnej wodzie skrawka materiału,
Smith powrócił.
Przyśpieszył bicie serca, wzmógł tempo oddychania i pogodnie rozejrzał się dookoła. Obejrzał dokładnie cały pokój,
odnotowując z podziwem każdy szczegół. Ten pokój był dla niego czymś zupełnie nowym; nie tylko nie przypominał
niczego, co Smith znał z Marsa, ale był również całkowicie odmienny od wąskich, metalowych pomieszczeń "Championa".
Przeżywszy po raz wtóry wszystkie wydarzenia, jakie związały jego gniazdo z tym miejscem, Smith był gotów je
zaakceptować, uznać, a nawet, w pewnym stopniu, pokochać.
W pewnej chwili poczuł obecność innej, żywej istoty. Z sufitu opuszczał się na nitce czarny długonogi pająk. Smith
przyglądał mu się z zachwytem, zastanawiając się, czy jest to może jeden z jego braci w gnieździe.
Do izolatki wszedł doktor Archer Frame - internista, który objął dyżur po Thaddeusie.
- Dzień dobry - powiedział. - Jak się czujesz?
Smith zajął się dokładną analizą wypowiedzi. W jej pierwszej części rozpoznał stwierdzenie mające czysto formalne
znaczenie, nie wymagające żadnej reakcji, natomiast pytanie znalazł zarejestrowane w swojej pamięci wraz z kilkoma
wersjami tłumaczenia; gdy padało z ust doktora Nelsona, znaczyło jedno, jeżeli słyszał je od kapitana van Trompa - drugie.
Poczuł się skonsternowany, jak zresztą często, kiedy próbował się porozumieć z tymi stworzeniami. Zmusił jednak
swe ciało do zachowania spokoju i zaryzykował odpowiedź:
- Czuję... dobrze.
- To dobrze! - odparło jak echo stworzenie. - Zaraz przyjdzie doktor Nelson. Chyba już dojrzałeś do śniadania?
Smith zrozumiał wszystko, co do niego powiedziano, ale mimo to trudno mu było w to uwierzyć. Zdawał sobie
sprawę, że jego ciało mogło stanowić dla kogoś po prostu jedno danie w jakimś urozmaiconym posiłku, ale skąd miał
wiedzieć, czy już dojrzał, czy jeszcze nie? Poza tym nie oczekiwał, iż spotka go taki zaszczyt. Nie miał pojęcia, że świat,
do którego trafił, boryka się z tak poważnymi problemami żywnościowymi, iż istniała konieczność redukowania liczby
żyjących osobników.
Poczuł spokojny żal, bo przecież czekało na niego jeszcze tyle wydarzeń, które mógłby przeżyć, lecz nie miał
najmniejszego zamiaru przeciwstawiać się losowi.
Wejście doktora Nelsona oszczędziło mu kłopotu tłumaczenia swoich uczuć na język tych stworzeń. Lekarz
pokładowy zbadał Smitha, zerknął na wskaźniki, po czym zapytał:
- Co z ruchami jelit?
Smith zrozumiał pytanie, bo padało ono z ust lekarza już nie po raz pierwszy.
- Bez zmian - odparł Frame.
- Zajmiemy się tym, ale najpierw musi coś zjeść. Dajcie tu tę tacę.
Nelson podał mu trzy pierwsze kęsy, a potem wcisnął mu łyżkę w rękę i kazał jeść samodzielnie. Była to dość
męcząca czynność, ale napełniła go uczuciem radosnego tryumfu, gdyż oto po raz pierwszy od chwili przybycia do tego
zadziwiającego miejsca robił coś zupełnie sam. Opróżnił talerz, po czym zapytał, żeby móc odpowiednio uczcić tego,
komu zawdzięczał posiłek:
- Kto to jest?
4 / 189
Robert A. Heinlein - Obcy w obcym kraju
- Nie kto, tylko co - poprawił go Nelson. – Syntetyczna galaretka odżywcza. Teraz wiesz dokładnie tyle samo, co
przedtem. Skończyłeś? W porządku; wyskakuj z tego łóżka.
- Proszę? - dźwięku tego używało się wtedy, kiedy występowały jakieś zakłócenia w przekazie informacji.
- Powiedziałem, żebyś wstał. No, już. Pochodź trochę.
Jasne, jesteś jeszcze słaby jak szczeniak, ale ciągle taki będziesz, jeśli nie zaczniesz się ruszać.
Nelson otworzył zawór w materacu, wypuszczając z niego wodę. Smith próbował opanować ogarniający go strach,
bo wiedział, że Nelson nie chce go skrzywdzić. Po chwili leżał już na sflaczałej warstwie wodoszczelnego materiału.
- Doktorze Frame, proszę wziąć go z drugiej strony - polecił Nelson.
Z pomocą obu mężczyzn Smith przetoczył się przez krawędź łóżka.
- Dobra. A teraz wstawaj. Nie bój się, w razie czego zdążymy cię złapać.
Z wysiłkiem stanął na nogach - wysmukły młody mężczyzna o niedorozwiniętych mięśniach i nadmiernie
rozbudowanej klatce piersiowej. Na "Championie" przystrzyżono mu włosy i zgolono zarost. Najbardziej zwracała uwagę
jego twarz o łagodnych dziecięcych rysach, obdarzona oczami, których spojrzenie zdawało się należeć do sędziwego
starca.
Stał przez chwilę, drżąc lekko na całym ciele, po czym ostrożnie zrobił pierwszy krok. Po dwóch dalszych twarz
rozpromieniła mu się radosnym, dziecinnym uśmiechem.
- Dobrze! - pochwalił go Nelson.
Spróbował zrobić jeszcze jeden krok, ale drżenie mięśni nasiliło się i osunął się tak szybko, że Frame i Nelson ledwo
zdążyli go złapać.
- Do licha! - zaklął doktor Nelson. - Znowu ten jego trans. Połóżmy go do łóżka... Albo nie, najpierw trzeba napełnić
materac.
Frame przerwał dopływ wody w chwili, kiedy elastyczna powłoka wypełniła się mniej więcej w trzech czwartych.
Przenieśli Smitha na łóżko, nie bez trudu, bo skulił się w pozycji embrionalnej.
- Proszę podłożyć mu pod kark poduszkę i zawołać mnie, kiedy pan uzna, że jestem potrzebny - nakazał Frame'owi
Nelson. - Po południu znowu spróbujemy go trochę rozruszać. Za trzy miesiące będzie skakał po drzewach jak małpa. W
gruncie rzeczy nic mu nie dolega.
- Tak jest - odpowiedział niezupełnie przekonany Frame.
- Aha, jeszcze jedno: niech go pan nauczy korzystać z łazienki. Tylko proszę wziąć pielęgniarza; nie chcę, żeby się
przewrócił.
- Dobrze. Eee... Jak by mi pan radził... To znaczy, w jaki sposób...
- Co? A, o to panu chodzi. Niech mu pan po prostu pokaże.
Jeszcze niewiele rozumie z tego, co się do niego mówi, ale jest diabelnie bystry.
Smith zjadł obiad bez niczyjej pomocy. Posługacz, który przyszedł po tacę, nachylił się nagle nad łóżkiem.
- Słuchaj, mam dla ciebie interesującą propozycję! - wyszeptał.
- Proszę?
- Propozycję. Możesz łatwo zarobić kupę pieniędzy.
- Pieniędzy? Co to jest?
- Daj sobie spokój z filozofowaniem; każdy potrzebuje pieniędzy. Będę się streszczał, bo nie mogę tu długo zostać.
Nawet nie wiesz, ile trzeba było kombinować, żeby mnie tu wkręcić. Jestem z "Peerless Features". Płacimy za twoją
historię sześćdziesiąt tysięcy, a ciebie o nic głowa nie boli.
Mamy najlepszych "cichych" pisarzy, jacy w ogóle są. Ty tylko odpowiadasz na pytania, a oni składają wszystko do
kupy. - Wyciągnął z zanadrza jakiś papier. - Tylko to podpisz.
Smith wziął formularz do ręki i zapatrzył się na niego, trzymając go do góry nogami. Mężczyzna zmełł w ustach
jakieś przekleństwo.
- Do licha! Nie czytasz po angielsku?
Smith zrozumiał na tyle, żeby odpowiedzieć:
- Nie.
- W takim razie... Dobra! Ja ci to przeczytam, ty odciśniesz mi pod tym swój kciuk, a ja poświadczę jego
autentyczność. Słuchaj: "Ja niżej podpisany Valentine Michael Smith, znany także jako Człowiek z Marsa, przekazuję
"Peerless Features" całkowite i wyłączne prawa do mojej opowieści zatytułowanej `Byłem więźniem na Marsie', w zamian
za..."
- Salowy!
W drzwiach stanął doktor Frame. Papier zniknął równie szybko, jak się pojawił.
- Już idę, proszę pana. Właśnie zabierałem tacę.
- Co tam czytałeś?
- Nic.
- I tak cię widziałem. Tego pacjenta pod żadnym pozorem nie wolno niepokoić.
Wyszli razem z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Smith przez ponad godzinę nie wykonał najmniejszego ruchu, ale
choć starał się ze wszystkich sił, nie mógł za nic zgrokować, o co w tym wszystkim chodziło.
Rozdział IV
Gillian Boardman była znakomitą pielęgniarką, a jej hobby stanowili mężczyźni. Tego dnia sprawowała funkcję
przełożonej piętra, na którym leżał Smith. Kiedy dotarły do niej plotki, że chory z izolatki K-12 nigdy w życiu nie widział
kobiety, nie uwierzyła im, niemniej jednak postanowiła rzucić okiem na tajemniczego pacjenta.
Wiedziała o zakazie odwiedzania go przez kobiety i chociaż nie uważała się za osobę odwiedzającą, to jednak
zrezygnowała z zamiaru dostania się do separatki przez starannie strzeżone drzwi. Komandosi mieli nieprzyjemny zwyczaj
ścisłego wykonywania rozkazów. Zamiast tego weszła do sąsiedniej dyżurki.
Doktor Thaddeus uniósł głowę znad wskaźników.
- O, Buziaczek we własnej osobie! Cześć, kochanie. Co cię tutaj sprowadza?
- Właśnie robię obchód. Jak tam twój pacjent?
5 / 189
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl