Aby rozpocząć lekturę kliknij na taki przycisk
■
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
@literaturaf
KLIKNIJ TUTAJ
Józef Hen
Milczące między nami
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Spróbuję. Jeszcze nie wiem, co to będzie - diagnoza, opis czy może spowiedź. Ale wiem, że od pewnego czasu ciągnie mnie, żeby zaczerniać długopisem puste arkusze papieru. To coś nowego, jakieś skrzywienie neurotyczne, nad którym nie potrafię zapanować. Poddam mu się, trudno - po co walczyć z sobą? Zanosi się na niezły chaos - tyle spraw wydaje mi się ważnych, koniecznych do utrwalenia, teraz, kiedy się do tego zabieram - ale czy pozostaną one równie ważne, kiedy będzie się to czytać, albo choćby tylko zrozumiałe? Już nie ma sprawy, już ktoś inny krzyczy poparzony, ranny, oślepły, oszalały z rozpaczy...
Poniszczyłem już trochę papieru, żeby napisać pierwsze zdanie, bo każde wydało mi się skądś znajome, zasłyszane. Napisałem: „Szedłem pośpiesznie ulicą..." Nie, było! Albo: „Obudziło mnie światło". Gdzieś czytałem. „Żył mąż w ziemi Uz, tak a tak mu było na imię." Znajome. Wszystko stawia opór: kartka, długopis, myśl. Ale spróbuję. Nie po to, żeby „odzyskać czas stracony", nie po to. Chcę zostawić świadectwo. Złożę je do metalowej puszki. Dobrze zalutuję. Zakopię głęboko, ale tak, żeby można było do tego dotrzeć. I kiedy tu wszystko buchnie grzybem i nastanie cmentarna cisza - ci, którzy przeżyją, będą mogli znaleźć mój zapis i dowiedzieć się, jak z nami było.
(Nie, z tym grzybem to coś nie tak. [Wtrącam to po kilku tygodniach.] W głębi duszy nie wierzę, żeby nam groził. Jako symbol - nadużyte. I czy naprawdę zależy mi na tym, żeby w jakiejś innej rzeczywistości - raczej mało sympatycznej - mój głos został wysłuchany? Żeby tamtych do czegoś przekonać? Dobrze, zalutuję, zakopię - zgoda, w porządku - ale chyba tylko dlatego, żeby coś robić w tym miotaniu się, żeby jakoś dać wyraz swojej jedyności - proszę mnie zbyt pochopnie nie rozumieć, mam na myśli to, że choć małpujemy jedni drugich, to każdy z nas jest jedyny, niepowtarzalny, zagadkowy dla innych, źle przez nich komentowany, stąd bezsilność psychiatrii, trzeba więc próbować opisu, pokazać to, co nas otacza, pokazać w tym siebie, może coś z tego wyniknie.) Spróbuję.
Nie jestem zawodowym opowiadaczem, ale nie znaczy to wcale, że pisanie jest dla mnie czymś całkowicie obcym. Przeciwnie, nawet do pewnego stopnia żyłem z pisania. W tygodniku „Życie", w którym prowadziłem dział gospodarczy (z wykształcenia bowiem jestem ekonomistą, zrobiłem doktorat z problematyki gospodarczej byłych kolonii francuskich, i nawet zasiadałem w różnych komitetach doradczych, w których wysłuchiwano moich propozycji, a potem oni i tak robili swoje), otóż w tym ilustrowanym tygodniku ukazywały się sporadycznie moje artykuliki, te dłuższe podpisane imieniem i nazwiskiem - Jerzy Wilkot jestem, do usług - te krótsze literkami M M N, które intrygowały, bo nie można ich było rozszyfrować. Twierdzono, że styl mam suchy, rzeczowy, nieozdobny, trochę pedantyczny, szczególnie ten M M N był z tego znany. Żadnej malowniczości, anegdot, dowcipuszków, portretów, opisów zachowań ludzkich - unikałem tego z zasady - chociaż czasem, w niektórych moich relacjach o sytuacji gospodarczej, dopatrywano się ukrytego sarkazmu. Z tych artykułów zebrała się z czasem książka o specyfice gospodarczej Trzeciego Świata, ukazała się w nakładzie trzech tysięcy egzemplarzy, z których sprzedano osiemset, większość po przecenie. Reszta już miała pójść na przemiał, kiedy ktoś na szczeblu dopatrzył się w niej sądów nie wyważonych i informacji szkodliwych, zaatakowano ją w prasie i potem na bazarze Różyckiego szła za równowartość pięciu butelek wódki.
4
(Wyrzuciłem parę stron do kosza. Zdania nie układały się na miarę mojej goryczy. Były jak poprzebierane w cudze stroje, znoszone i wytarte na łokciach. Więc kreśliłem i kreśliłem, aż wreszcie zostało tak:
Powoli zbliżał się kres. Ludzie podleli.
Dobrze, pomyślałem, dalej tak. Ale potem zdarzyło się coś, jeszcze nie mogę powiedzieć co, ale coś tak istotnego i coś tak burzącego, że po prostu nie mogłem z tym zdaniem się pogodzić. I znowu będzie inaczej.)
Pewnego dnia przestałem odnotowywać tytuły przeczytanych książek. Było to w dniu Porażenia - tak nazywam ten dzień - po wysłuchaniu komentarza radiowego. Nagle zobojętniały mi różne zwyczajowe czynności. Odnotowywać przeczytane książki to znaczy ufać w przyszłość. A ja, słuchając tego komentarza, straciłem wszelką ufność. Nie chciało mi się już nic dodać do mojej lekturowej statystyki. Prowadziłem ją od dziecka, od pierwszej gimnazjalnej (z przerwą na wojnę), czasem z lekka naciągając ilość - na przykład, jeśli powieść była wydana w 14 tomikach, jak Vice-hrabia de Bragellonne Dumasa, to u mnie przybywało 14 pozycji, chociaż ten sam tytuł wydano również w dwóch grubych tomach. Może się to wydać niezbyt rzetelne, ale pamięć o tym tricku przydała mi się po latach, kiedy studiowałem z obowiązku oficjalne tabele statystyczne. I jeszcze miałem tę korzyść, że wiedziałem, ile przeciętny czytelnik jest w stanie pochłonąć książek. Kiedy ktoś mi mówi, że pochłonął dziesiątki tysięcy tomów, ja się tylko uśmiecham. Bo ja liczyłem.
Pewnego dnia przestałem zapisywać tytuły przeczytanych książek... Nie, zacznę od wydarzenia wcześniejszego, od spotkania z panem, którego tu nazwiemy „Ślusarczykiem". Wtedy pojęcia jeszcze nie miałem o klęsce, która mnie czeka (i was też - bo moja klęska jest i waszą klęską, nie od razu zdaliście sobie z tego sprawę, ale ja wiedziałem, ja rozumiałem, że to dotyczy wszystkich), wtedy jeszcze wszystko ze mną było dobrze. Za dobrze.
Tak, za dobrze. Odczuwałem nawet z tego powodu wyrzuty sumienia. Spokojna praca, dach nad głową, co dzień mięso, drogie papierosy, wakacje nad morzem. Podróże zagraniczne. Z Sarą rozstaliśmy się bez awantur. W domu wiszą jej portrety i czasem łapię się na tym, że przyglądam się z zachwytem którejś z fotografii. Ponieważ wyjechała na jakiś czas za granicę (co było niespodzianką, wyjechała nie sama i to było jeszcze większą niespodzianką, czymś szokującym, wywracającym na nice wszystkie moje pojęcia o niej, na pewno zdawała sobie z tego sprawę, może nawet zrobiła to dlatego, żeby zaszokować, żeby mi „pokazać"), wyjechała więc, a Krysia ze Zbyszkiem zostali ze mną. Jak na dzieci, całkiem owszem - kretynami nie są, nie kaleki, raczej zdolne, raczej miłe, raczej ładne - czego jeszcze od Pana Boga żądać? Wszystko aż nadto w porządku. Dach nad głową - to przecież było to, czego najbardziej pragnąłem. Kto nie wałęsał się czasu wojny po obcych krajach, kto nie nocował w szopach, w rowie, w zapchlonym stogu, w wilgotnej ziemiance, kątem u ludzi na podłodze, po dziesięciu w izbie, komu w kość nie wlazł nocny chłód na pustyni, podczas gdy język zamieniał się w wysuszony wiór, kogo nie wysmagał zimny wiatr, nie wychłostał jesienny deszcz, kto nie brnął przez śniegi podczas mlecznej kurzawy zalepiającej oczy, podczas gdy światełka chatynek migotały o kilometry, wciąż tak samo daleko - ten może nie rozumie, co to znaczy: błogosławieństwo dachu nad głową. Ale my - my rozumiemy. I dlatego podejrzewałem, że jest za dobrze. Długo tak nie może trwać. Coś się stanie. Będzie kopniak w brzuch...
Próbowałem zamawianiem odczarować nadciągające zło. Mówiłem Grzegorzowi, mojemu wybitnemu przyjacielowi, że może warto się zubożyć, wyrzec czegoś („ale czego - pytał - tych naszych pięćdziesięciu pięciu metrów kwadratowych?"), no, nie wiem, jakoś to trzeba z losem załatwić. Pójść na układy. Nie ja pierwszy odczuwałem taki niepokój - i nie ja chyba
5
ostatni. „Śmieszny to był pomysł Polikratesa, tyrana z Samos - wynotowałem z Prób Monta- igne'a - który, aby przerwać bieg swego nieustannego szczęścia i odkupić je, wrzucił w morze najdroższy i najpiękniejszy klejnot, mniemając, iż tym dobrowolnym nieszczęściem uczyni zadość odmienności i złośliwości fortuny... ona zasię, aby zadrwić z jego głupoty, sprawiła, iż tenże sam klejnot wrócił znowuż do jego rąk, znaleziony w brzuchu ryby." Czego Monta- igne nie uwzględnił, to tego, że ten tyran, zarazem właściciel statków handlowych, był to łotr bez skrupułów, który wzbogacił się na piractwie i zamordował dwóch swoich braci. (A nadwornym jego poetą był nie kto inny jak Anakreont, piewca radosnego życia - wesoło musiało mu być na tyrańskim dworze.) Może rzucając pierścień do wody zbrodniarz chciał oddalić zbliżającą się zemstę? Nie udało się. Fortuna czyhała na jego głowę i nie dała się przekupić. Znam jednak ludzi, którzy nie muszą obawiać się przewrotności fortuny: od kolebki po grób są pieszczochami losu. Ba, znam całe rody wybrańców. Jak zaczęło im się powodzić gdzieś w jedenastym wieku - za sprawne i okrutne ścinanie głów sypnęły się na nich grunty, lasy, poddani, srebrne monety - tak potem już przez stulecia znajdowali się u góry, nigdy nikt z nich się nie spocił, chyba goniąc konno, i tak po dziś, mimo wszelkich przemian, w porę zdążyli się skrzyżować z obcoplemiennym patrycjatem miejskim, z bankierstwem, stalow- nictwem, uczonością, zbieractwem, ci zaś niezaprzeczalni eksperci spowinowacili się lub zaprzyjaźnili z decydentami wszelkich ustrojów, no i znowu są w siodle, znowu w salonach, znowu na parkietach sal recepcyjnych, suną volvami, mercedesami, pytlują po angielsku i jeszcze czasem po francusku, odwiedzają rodziny przemyślnie ulokowane w Londynie, Kalifornii, na Florydzie, Sycylii i w Nicei, i tam za nas cierpiące, stamtąd namawiające nas do oporu, wyrzeczeń, mszy i głodówek, więc tak krążąc między Florydą a Jabłonną uprawiają mimochodem jeździectwo, sztuki piękne, porubstwo i tradycję.
Ale to nie ja. Ja z tych, co się pocili. Sam też brałem w skórę - i to było w naturze rzeczy. Nic nigdy nie szło mi lekko. Wszystko, cholera, w piekielnym trudzie. Aż wreszcie zaczęło być jako tako - i od razu wyrzuty sumienia. Że może to kosztem innych. Że ja mam, a tamten nie. Że ja do pracy na dziewiątą albo i później, albo i wcale, a tamten codziennie zrywa się po ciemku i drałuje na siódmą dygocząc z niewyspania. Że ja w ciepłym pomieszczeniu, a tamten na mrozie albo w deszczu, albo w błocie, albo na wietrze. Na rozkołysanym morzu, dziewięć stopni w skali Beauforta, łowi dorsze - dla mnie. (Nie lubię dorszy.) Ja z piórem - on z łomem. Ja czyściutki, wygolony - on z dłońmi przeżartymi mazutem, twarz pokryta pyłem węglowym. I tak bez końca. W przeczuciu, że ono się nagle urwie, to moje szczęście.
Toteż potrafiłem je cenić. Byłem szczęśliwy, kiedy z lekka powłócząc nogami, rozmyślając leniwie, wracałem od Tońki do domu. Spragniony i złakniony kalorii, wstąpiłem do cocktail-baru na Nowym Świecie i zafundowałem sobie kawę i dużą porcję lodów. Dobrze, psiamać. Nie muszę liczyć się z groszem. Jest na życie, jest na dzieci i jest na Tońkę. Nie odkładam, nie mam zwyczaju. Domek, działka, samochód - nic z tego mnie nie nęci. Inni wypruwają sobie dla tych głupstw żyły i dostają ataków serca, a ja beztroski, wolny. Własność krępuje człowieka, zmusza do konformizmu, ustępstw, a ja przede wszystkim chcę być niezależny. Wyszedłem z baru na ulicę, padało. Bardzo dobrze, lubię lekki deszcz, lżej oddycham. W kieszeni sportowego płaszcza miałem numer „Kulis", a w nim to ogłoszenie: Kto, komu powiodło się w życiu, pożyczy na pół roku komuś, kto chce wystartować od nowa, cztery do pięciu tysięcy złotych? I numer ogłoszenia. To właśnie ogłoszenie pokazałem pół godziny temu Tońce, kiedy z ręcznikiem przez biodra miałem iść do łazienki pod natrysk, a ona leżała na tapczanie, złota grzywka opadała jej na czoło. Przeczytała i mruknęła: „Niezłe." Potem uśmiechnęła się: „Spryciarz." Nie powiedziała: gdzie on znajdzie wariata, który mu da cztery patyki? Cztery do pięciu tysięcy, pomyślałem, można zaryzykować.
Spryciarz, psycholog. „Komu się powiodło... " Biały dzień, ludzie tyrają na chleb, a ja bezwstydnie pod ciepłym, rzęsistym natryskiem - jeśli czymś znużony, to rozkoszą, tylko
6
tym. Potem czysta koszula, białe bawełniane kalesonki, wzorzyste skarpetki. Wykąpany, wytarty, lekki jak młodzieniaszek, wtulam usta w pachnące włosy mojej dziewczyny, ona ściska mi uszy i ściąga moją głowę prawie siłą do swoich ust, tak jest spragniona mojego pocałunku. Taki jej jestem potrzebny - taką mam cholerną wartość - ja, moje usta, moja męskość. Nie jestem już, co prawda, spragniony tego pocałunku, w ogóle nie jestem już jej spragniony - ale przecież wiem, z ustami w jej ustach, pieszczony przez nią natarczywie, wiem tak obiektywnie, niejako z zewnątrz, że jest to świetna dziewczyna, niekłopotliwa, łatwa do usatysfakcjonowania, cudza żona, wygodna. Chyba ładna, chociaż ja od pewnego czasu przestaję to zauważać. Dobrze jest na pożegnanie ją obejmować, pieścić jej piersi, droczyć się wargami i słuchać szeptu: „Och, Jurasku, zostaw mnie, bo cię nie puszczę od siebie." Ale ja lubię roz- namiętniać ją przed swoim odejściem. Spytałem: „Pożyczyć mu? Zamiast kwiatów dla ciebie?..." Nie powiedziała „tak" ani „nie", tylko: „Kwiaty muszą być swoją drogą."
Zadecydował o wszystkim mój syn. Pokazałem mu to ogłoszenie w „Kulisach". „Zbyszku
- powiadam - co ty na to?" Studiował ogłoszenie, jakby było równaniem matematycznym, a ja przyglądałem się czarnej gęstwinie jego włosów, miał je po matce. „Tato - powiedział - załatw to." Był po zadaniu maturalnym, właśnie z matematyki, wszystko rozwiązał, jemu też się dziś udało, ale chyba nie dlatego chciał, żebym odezwał się na to ogłoszenie, tylko dlatego, że mnie kochał. Dzieci mają diabelne ambicje na temat swoich ojców. Matka to ostatecznie może sobie być tylko mama, nie musi się wyróżniać niczym nadzwyczajnym, mama jest dobra (fajna), oczywiście cnotliwa, ładnie się czesze, bosko gotuje, strasznie roztargniona, nieporadna, ale ma gust (bombowy!), sarka, zrzędzi, nerwowa, a i tak jej można po głowie jeździć. Najważniejsze, żeby po prostu była - i matkowała. (Nie ma jej, wyjechała! Z facetem
- nie do wiary!) Ojciec to co innego, to już musi być ktoś: bohater podziemia, więzień Oświęcimia, ranny w powstaniu. (Ja też mam niezły dorobek, nawet dość malowniczy - wojna domowa w Hiszpanii, internowanie na południu Francji, obóz na pustyni pod Algierem, ucieczka do Dakaru, stamtąd przerzut samolotami do ZSRR, bitwa pod Lenino - pchałem się do awantur jak idiota - ale okupacji nie doświadczyłem i jedyni Niemcy, których poznałem, to byli Niemcy pokonani, potulni, z uległością w oczach. Byłem zwycięzcą! Być zwycięzcą - to nawet trudniejsze niż być pokonanym. Uczyłem się powoli tej trudnej sztuki, uczyłem się walcząc ze sobą, z pokusą pychy i samowoli. Przepraszam za przydługi nawias, ale nie umiem sobie poradzić z natłokiem materiału. Nie mam doświadczenia.) „Mój ojciec - będzie potem Zbyszek mówić kolegom, niby od niechcenia - to ciężki frajer. Trwoni pieniądze na obcych ludzi." Zrobię ci tę przyjemność, pomyślałem. Spytałem o pocztę. Żadnej.
- Listu od mamy nie było?
- Nic.
- Już chyba ze trzy miesiące.
- Mama jest niepiśmienna - tłumaczył Zbyszek z uśmiechem.
Sara (dla wszystkich prócz mnie - Stenia) nie była niepiśmienna, tylko po prostu nie miała poczucia czasu. Uważała za niegodne swojej osoby podporządkowanie się kalendarzowi - zegarek leżał na biurku tygodniami nie nakręcony - wolny duch, ktoś naprawdę niezależny, a przecież wszyscy mamy wmontowany w siebie chronometr, kobiety zaś - no, wiadomo, one w szczególności. Ale Sara była ponad. Nawet pociągi powinny były czekać, aż ona się przebierze, uczesze i wygramoli z domu i trzeba przyznać, że - dzięki elastyczności rozkładu jazdy - często im się to zdarzało. Nie wiem, jak to teraz jest z nią w Paryżu - pewno jest bardziej zorganizowana, życie tam twardsze niż na Słowiańszczyźnie, a poza tym nie ma mnie, którym jej kalendarz zastępował. Słyszałem, że prowadzi samochód, małego citroena, nie do wiary. Na miejscu tego faceta nie pozwoliłbym na to. Prawdę mówiąc, czasem ogarnia mnie niepokój...
7
Napisałem kartkę do tego gościa z ogłoszenia: jeśli to nie jest spóźniony żart primaaprilisowy, to może do mnie zadzwonić, pogadamy. Potem poszedłem do Interflory, żeby znowu wysłać róże do Paryża.
- Redakcja „Vogue"? - spytała z uśmiechem niebieskowłosa, starsza pani, wielka miłośniczka róż.
- Ach, pani pamięta.
- Ta sama adresatka? - upewniła się wypisując kwit.
- Tak, panna Jerry Hall.
- Zdaje się, że to piękna dziewczyna.
- Bez wątpienia.
- Przyjemnie mieć takie znajomości.
Nie przyznałem się, że wcale nie znam Jerry Hall. Widziałem jej zdjęcie w „Newsweeku", spodobało mi się to, że nie wyglądała na modelkę, miała ludzką twarz, a nie maskę, nosiła kraciastą kowbojską koszulę rozpiętą na płaskiej piersi, a spojrzenie jasnych oczu było takie, że pomyślałem: „Mój Boże, czemu to nie jest moja dziewczyna?" Może i jej byłoby dobrze ze mną, może lepiej niż z tymi wszystkimi gwiazdorami, gitarzystami, krytykami, managerami, którzy się kręcą koło niej i na których jest skazana. Tak to jest, słuchajcie mnie, ludzie, tak zwani prości - jeśli dla nas gwiazdy są niedostępne, to i my jesteśmy niedostępni dla nich, bariera dzieli w obie strony i nie wiadomo, kto tu jest bardziej poszkodowany. Jerry, twoje szczęście jest w Polsce, jest nim głodny uczucia współpracownik tygodnika „Życie", podpisujący się literkami M M N. Trochę mnie speszyła informacja, że ona mierzy 5 stóp 11 cali wzrostu, o dziesięć centymetrów wyższa ode mnie plus obcas (chociaż na zdjęciu wcale na taką żyrafę nie wygląda), ale, rany boskie, co to przeszkadza w uwielbieniu, nic a nic, nie spacerujemy przecież pod rękę, ona krąży między Paryżem a Teksasem, a ja tu, na Nowym Świecie, z daleka podziwiam, można ją o tym zawiadomić, no i tak zacząłem posyłać kwiaty na paryską redakcję „Vogue".
(Warto otworzyć nawias. Jest pewna dziewczyna w Warszawie, o której czasami myślałem podobnie: że gdyby była moja, to - nie wiem właściwie co - tylko właśnie tak: ach, Boże mój, czemu nie jest moja? Widziałem ją kilkakrotnie w wydziale dokumentacji jednego z ministerstw gospodarczych, z którym współpracowałem, załatwiła szybko, z zabójczą powagą, moją sprawę, dostałem to, o co prosiłem, a w końcu uśmiechnęła się, z obowiązku rzecz prosta, ale ja zapamiętałem ten uśmiech - i czasem o nim myślałem. Chociaż nie wiedziałem o niej nic, tylko to: że wysoka i giętka jak trzcina, jasnowłosa, głos metaliczny, dźwięczny, oczy inteligentne i o przedziwnym blasku i sile spojrzenia. Te jasne włosy były proste, nie nazbyt długie, zakrywały uszy i kark. Nie zwróciłem uwagi, w czym była, kiedy widziałem ją po raz pierwszy, zapamiętałem tylko, że widziałem ją w czymś niezwykle atrakcyjnym; kiedy przyszedłem po raz drugi, była w granatowym fartuchu urzędniczym. - A gdzie ta śliczna sukienka, w której pani była ostatnio? - spytałem. - Jaka sukienka? Byłam w tym fartuchu. Zrozumiałem, że ta dziewczyna wściekle mi się podoba. Kiedyś widziałem ją na ulicy z barczystym, młodym wąsaczem - tak, strasznie był młody, przerażająco - mówił coś z ożywieniem - „piękna para", pomyślałem. „Piękna para, niech im Bóg da szczęście" - pomyślałem, serce mi się ścisnęło, poczułem żółtą zazdrość. Może dlatego przestałem przychodzić do tego biura dokumentacji.)
- Załączamy liścik? - spytała pani z Interflory.
- Jak zwykle.
Napisałem po angielsku do Jerry, że jest cudowną dziewczyną, że posyłanie jej polskich kwiatów sprawia mi przyjemność, nie musi mi odpowiadać, niech się w ogóle niczego nie obawia, bo wyjazdu za granicę przez najbliższy okres nie przewiduję. Dziesięć centymetrów wyższa - niech to drzwi - i o milion dolarów bogatsza - i trzydzieści lat młodsza. Usłyszałem głos pani wypisującej kwit:
8
- Widziałam jej zdjęcie i ciekawa jestem, czy w życiu jest równie wcale nie musi, wystarczy być dobrze umalowaną.
Tamto zdjęcie, to przeze mnie podziwiane, było bez makijażu.
- Jest nawet bardzo atrakcyjna. - Dodałem, pozornie bez związku: - Jej ojciec ma ranczo w Teksasie.
- Dla mnie to brzmi jak bajka.
- Dla mnie też.
Ale czemu nie przybliżyć się do bajki? Czemu kulić się w skorupie, nie próbować jej przebić? Zapłaciłem. „Ostatecznie, to tylko kwestia pieniędzy", pomyślałem, ja, bezbarwny ekonomista. Płacę - i Jerry dostaje w Paryżu kwiaty. Wspaniała rzecz - obrót pieniężny! To, że tyle rzeczy przechodzi z rąk do rąk po prostu za pieniądze, to jest wielkie osiągnięcie ludzkości. Ci szaleńcy z Kambodży chcieli to zlikwidować - szaleniec z doktoratem z Sorbony - z braku wyobraźni, zrozumienia, zastanowienia. Pieniądz - źródło nierówności - jest także likwidatorem nierówności, która istniała, zanim go jeszcze wynaleziono. Płacę - i jestem obsługiwany. (Nie u nas.) Wszystko dla mnie. Za co? Za moje wybitne zdolności? Za papierki, śmiecie. Pieniądz - źródło postępu i zdrowia psychicznego. Ta formuła to szczytowe osiągnięcie myśli ekonomicznej Jerzego Wilkota po dwudziestu latach pracy na niwie.
Więc kwiaty dla Jerry Hall - od ciebie, pętaczyno. Od M M N, tygodnik „Życie", Warszawa, ulica Nowy Świat. Mieszkamy podobno w jednej wiosce, oglądamy te same mecze, tego samego porucznika Columbo, tego samego Newmana, Hoffmana, Redforda, ba, czytamy ten sam „Newsweek" - ona, ja, szach perski, król Arabii Saudyjskiej, premier Anglii. Gdyby ją jeszcze można było namówić, żeby zaabonowała „Trybunę Ludu" (którą ja, co prawda, tylko przeglądam)... Wziąłem kwit. Pani z Interflory powiedziała:
- Uroda to nie wszystko.
- Naturalnie. Ale są pewne rodzaje urody... Proszę, to dla pani.
Wręczyłem jej tabliczkę czekolady. Uroda to nie wszystko - wiem, wiem... (Zapisałem tu pół strony rozważań na tematy fizjonomiczne, ale po namyśle wykreśliłem to. Nieważne.)
Ten „Ślusarczyk" z ogłoszenia wcale mi się nie spodobał. Siedząc naprzeciw niego w kawiarni „Czytelnika" wiedziałem już, żem wpadł. Właśnie ta fizjonomia, Boże, przebacz zarozumiałość - kim jestem, że osądzam wygląd bliźnich? - twarz szczura, blada, oczy wlepione we mnie z nabożeństwem, raz po raz zalewające się wazeliną (takie oczy widziałem kilka lat później u jednego kosmonauty, pomyślałem wtedy: czy warto polecieć w kosmos, jeśli po powrocie ma się nadal oczy pełne wazeliny?); znam brzydkie twarze prześwietlone inteligencją dobrocią, a tutaj nic takiego, myślałem - policzki skrzeczały, coś w nich było zgrzytającego - nie, powiedzmy wprost: ten facet nie robi dobrego wrażenia, trąci hochsztaplerem, stracisz te pięć tysięcy - nie, cztery, zredukowałem w myśli, dam mu tylko cztery, nie dawaj nic, nie, dam, za późno się wycofać. Spytałem, ile było zgłoszeń.
- Tylko pańskie - pośpieszył z zapewnieniem, i to tak skwapliwie, jak gdyby to miał być dla mnie jakiś ogromny komplement. Ale znaczyło to tylko tyle, że Polska wcale nie jest krajem frajerów. - Może pan wierzyć albo nie - mówił - ale pan ma szansę mnie uratować. Żona w ciąży, nie może pracować, ja przez różne intrygi znalazłem się na dnie - jeśli pan chce, opowiem panu, to nie do wiary, co oni potrafią zrobić z człowiekiem...
- Kiedy indziej - przerwałem. I pomyślałem: jacy „oni"? Znowu słowo, które dla każdego mogło znaczyć co innego. - Niech mi pan powie - nie musi pan, oczywiście, ale wolałbym wiedzieć, jeśli można - jak pan użyje tych pieniędzy? (Możliwe, że ciekaw byłem tego po prostu jako obserwator drobnych zjawisk ekonomicznych.) Czy idzie o pokrycie długów?
- Och, nie, wcale nie mam długów, po prostu jestem na zerze, żona w ciąży, nie chcieliśmy tego, wypadek przy pracy, na skrobankę za późno, ale nie o to idzie, tylko o moją sytuację, muszę wszystko zaczynać od nowa. Umiem fotografować, potrzebne mi pieniądze na
atrakcyjna. Wie pan, - Lubi jeździć konno.
9
materiał. Mam już zapewnioną ciemnię u faceta na Wybrzeżu. W ciągu trzech, czterech miesięcy letniego sezonu mogę się dźwignąć. Wie pan, zdjęcia na plaży, pamiątka z wakacji.
- To brzmi rozsądnie - pochwaliłem. - Wystarczą panu cztery tysiące?
Uśmiechnął się przymilnie.
- Bardzo panu dziękuję. - Co za skrzecząca gęba, myślę, nie głos, właśnie gęba. Wyjął z czarnej teczuszki kartkę papieru. - Może mi pan podyktuje pokwitowanie?
Położyłem dłoń na kartce.
- Nie, panie „Ślusarczyk", załatwimy to inaczej. Jak się bawić, to się bawić. Ja też lubię mieć swoje satysfakcje. Żadnych rewersów, wszystko na słowo honoru.
- Jak pan woli. Nie zawiedzie się pan na mnie.
- Właśnie o to chodzi. Ja w pana inwestuję - inwestuję zaufanie. I chciałbym, żeby mi się to zwróciło z procentem.
- Nie rozumiem. - Zamrugał oczyma i po chwili sprostował: - Tak, rozumiem, oczywiście.
- ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]