[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Lauren Henderson

Zbyt dużo blondynek

Too Many Blondes

Przełożyła: Maja Kitel

Wydanie oryginalne: 1996



Wydanie polskie: 2004

Podziękowania

Serdecznie dziękuję Andrew, trenerowi i wspaniałemu bramkarzowi, który pozwolił mi się sportretować w tej książce i nawet bardzo się nie wzdragał. Wszystkie wady tej książki są oczywiście jego winą i nie mają nic wspólnego ze mną.

 

Jestem też bardzo wdzięczna moim podejrzanym - Caroline (niedoszłej znakomitej redaktorce), Francis, Jenni, Lisie i Sandy. Mam nadzieję, że nie zepsułam im wakacji, zamykając je na klucz w pokoju w towarzystwie pierwszego szkicu tej powieści i nie wypuszczając dopóki nie wyraziły swojej opinii. Dziękuję też Kate i Giacomo, chociaż on nawet jej nie przeczytał, tak samo zresztą jak pierwszej. Co za drań.

1.

Przyjacielska atmosfera, która kiedyś panowała wśród pracowników klubu gimnastycznego Chalk Farm, ostatnio gdzieś się ulotniła. Ducha wspólnoty wzmacniało już tylko brandy, które Lou trzymała w szafce na dokumenty, a napięcie wiszące w powietrzu dałoby się ciąć zardzewiałą piłą łańcuchową. Ale nie spodziewaliśmy się morderstwa. Nawet najwięksi cynicy spośród nas byli nieco zaskoczeni, kiedy znaleziono trupa.

Na szczęście policja nie wiedziała o moim uprzedzeniu do blondynek, inaczej chybaby mnie od razu aresztowali. Ale zgodnie z wszelkimi standardami biologii i przyzwoitości w tym klubie pracowało po prostu za dużo jasnowłosych pań. Gdyby któraś z nich umarła w mniej podejrzanych okolicznościach, uznałabym to za efekt działania doboru naturalnego Darwina.

Tylko że śmierć tej kobiety była mniej więcej równie naturalna jak jej kolor włosów.

 

* * *

 

W sobotni wieczór w porze fajrantu przez Camden przelewały się takie tłumy, jak w godzinach szczytu na Oxford Street. Rozkołysani pijaczkowie, bandy ryczących wyrostków, upudrowane gotyckie twarze z sinymi wargami, wyzierające z pokładów czarnych ubrań - wszyscy przepychali się przez mokre od deszczu ulice. Na dużym skrzyżowaniu pod wyjściem ze stacji metra migotały światła, zielone, żółte, czerwone, ignorowane przez absolutnie wszystkich z wyjątkiem trąbiących wściekle samochodów. Tam właśnie mieszkałam - i bardzo mi się to podobało. Nigdzie nie czułam się lepiej niż tu.

Tom najwyraźniej miał inne upodobania.

- To gdzie mówiłaś, że idziemy?

- Do klubu Silver - westchnęłam. - Kultura alternatywna. Pewnie ci się tam nie spodoba. Ale wstęp jest za darmo, więc jak nie wytrzymasz, to zawsze będziesz mógł się przenieść do jazzowej sali w Electric Ballroom, okej? Przecież sam chciałeś gdzieś wyjść.

- Tylko dlatego, że nie miałem nic lepszego do roboty.

Z Tomem spotkałam się przypadkiem tego samego wieczoru w jego ulubionym pubie, Freedom Arms, parę kroków za rogiem Camden High Street. Zajrzałam tam na chwilę, żeby strzelić sobie szybko coś mocniejszego zanim pójdę tańczyć. Tom pił w samotności i wyglądał dość żałośnie, więc zaproponowałam mu, że go zabiorę. Jest jednym z moich najstarszych przyjaciół. Ostrzegłam go, że muzyka nie będzie mu odpowiadała, ale najwyraźniej puścił to mimo uszu.

Dotarliśmy do klubu, mieszczącego się naprzeciwko metra Camden Town, nad pubem, który był niegdyś świetną knajpą, dopóki nie zaczęli tam wpuszczać turystów i kandydatów na przyszłych yuppie, co zrujnowało całą atmosferę. Już teraz przed wejściem zebrała się spora kolejka chętnych, ale zignorowałam ją i poszłam prosto do wejścia, mijając pierwszą parę bramkarzy. Wychyliłam się zza słupa i pomachałam do Jamesa, właściciela Silver.

- Hej, to ja. Mogę kogoś wprowadzić?

- Pewnie. Ona jest w porządku - rzucił do bramkarza, który stał obok. - Chodź na dół, Sam - dodał, obracając się do mnie.

Kiedyś serdecznie mu dziękowałam za każdym razem, kiedy mnie wpuszczał, ale zawsze to ignorował, więc już nie zadawałam sobie tego trudu. Zachowywał się wobec mnie w sposób niezwykle wielkoduszny. Kiedyś chodziłam z jego przyjacielem i kilka razy spotkaliśmy się na imprezach. Nie całkiem rozumiałam, dlaczego to miałoby mnie uprawniać do wchodzenia za darmo do jego klubu, ale skoro on tak uważał, to nie zamierzałam protestować. Zastanawiałam się tylko, czy Tom będzie pod odpowiednim wrażeniem.

Otworzyłam drzwi u stóp schodów i przystanęłam na moment, żeby odetchnąć klubową atmosferą. Jeśli mogę powiedzieć, że miałam poczucie przynależności do Camden, to na pewno koncentrowało się ono wokół tego lokalu. Ściany pokrywały ulotki z koncertów, a podłoga była drewniana. Pośrodku stał duży bar, otoczony chmarą podejrzanych ludzi, którzy pili i palili znacznie więcej niż powinni. Nad ich głowami wisiały wielkie głośniki, z których płynęła ogłuszająca, pulsująca muzyka, ale o tej porze nikt jeszcze nie tańczył. Poczułam, jak wzbiera we mnie energia. Świat leżał u moich stóp.

- Chcesz drinka? - zapytałam Toma.

Co za idiotyczne pytanie. Zamówiłam whisky dla niego i lager dla siebie, po czym stanęliśmy przy barze i zaczęliśmy szukać towarzystwa. Może lepiej: ja zaczęłam. W klubie Silver raczej nie bywali ludzie, z którymi Tom mógłby zawierać bliższe znajomości.

Mój przyjaciel był w ponurym nastroju. Jest poetą, ale z powodu braku sukcesów na polu sztuki bezustannie grozi, że zostanie nauczycielem w szkole podstawowej. Nagle zrozumiałam, że być może popełniłam błąd, przyprowadzając go do swojego klubu. Ta muzyka naprawdę do niego nie pasowała. Tom nigdy nie wyrósł z soul. No i w dodatku chyba nikt poza nim nie miał na sobie wełnianego swetra i sztruksowych spodni. A Tom najwyraźniej dobitnie zdawał sobie z tego sprawę.

- No i co o tym sądzisz? - spytałam wesołym tonem. Tom wykrzywił się w odpowiedzi.

- Wszyscy są ubrani na czarno - odparł. - Czy to nie wyszło z mody?

- Ten rodzaj czerni jest wieczny - stwierdziłam. - Na przykład popatrz na nią - dodałam, wskazując dziewczynę, stojącą po drugiej stronie baru, która mogła mieć najwyżej siedemnaście lat, ale wyglądała jak nowe wcielenie fanki Siuksów i Banshee: kruczoczarne włosy, skóra obowiązkowo biała jak ściana i usta wymalowane śliwkową szminką, niekoniecznie zgodnie z oryginalnymi konturami.

Tom zadrżał na ten widok.

- Może chwilowo popatrzę gdzieś indziej - mruknął.

Jego upodobania ograniczały się do jasnych blondynek, więc nie potrafiłam zdobyć się na współczucie.

- Wiesz, ja też jestem tak ubrana - zauważyłam. Miałam na sobie małą czarną, kabaretki i wielkie, czarne buty z mnóstwem suwaków i sznurowadeł. Czyli podstawowy strój do tańca.

- Ty to co innego - zaprotestował Tom, obrzucając mnie spojrzeniem. - I tak wyglądasz zdrowo i czysto.

- Jak śmiesz...

- Chciałem powiedzieć - dodał pospiesznie - że nawet te ciuchy ci nie zaszkodzą, w pewnym sensie do nich nie pasujesz. To znaczy masz sukienkę jak wampirzyca, ale wyglądasz raczej jak Gina Lollobrigida przebrana za wampirzycę. Jak ktoś, z kim chciałoby się uprawiać seks. W przeciwieństwie do tych innych kobiet, które sprawiają wrażenie, jakby można się było od nich zarazić jakąś prymitywną, osiemnastowieczną chorobą weneryczną, od której gniją jądra...

Uznałam, że najwyższy czas zmienić temat, zanim któraś z pań, o których Tom się wypowiadał, nas usłyszy, po czym przygwoździ go do ziemi jednym ciosem karate, a następnie zajmie się jego najdelikatniejszymi częściami ciała. Większość z nich prawdopodobnie ukończyła stosowne kursy, dofinansowywane przez rząd i tylko czekała, żeby się sprawdzić.

- O, spójrz tylko - powiedziałam szybko. - Derek.

- Kto taki?

- Derek. Uczy podnoszenia ciężarów w naszej siłowni. Ciekawe, co on tu robi? Nie sądziłam, że bywa w takich miejscach.

Pokazałam Dereka palcem, choć nawet bez tego trudno byłoby go przeoczyć. Praktycznie wszyscy w klubie mieli upiornie białą skórę i smoliście czarne ciuchy. Derek na odwrót. Poza tym mierzył prawie dwa metry i był wspaniale umięśniony, co samo w sobie wyróżniałoby go z tłumu stałych, nietańczących bywalców klubu, stłoczonych przy barze nad drinkami i zastanawiających się, czy wyciągnięcie kolejnego papierosa z paczki nie stanowi nadmiernego wysiłku.

- Z kim on rozmawia? - zapytał Tom, podnosząc głowę po raz pierwszy tego wieczoru. Kobieta, o którą pytał była niezaprzeczalnie blondynką. Jej złote włosy, upięte wysoko gumką, spływały kaskadą wzdłuż ładnej twarzy. W kontraście z potężnym Derekiem sprawiała wrażenie niezwykle kruchej. Zdecydowanie w typie Toma.

- Nie mam pojęcia - powiedziałam. - Przedstawić cię?

- Nie - odparł Tom zrezygnowanym tonem. - Przy tym facecie jestem bez szans. Przy nim Schwarzenegger to ułomek.

Tom sam jest całkiem spory i nieźle umięśniony, zresztą nic dziwnego, skoro pracuje fizycznie odkąd skończyło mu się ostatnie stypendium artystyczne. Ale ostatnio wyhodował sobie zbędne pokłady podskórnego tłuszczu, który przykrył jego bardzo reprezentacyjne muskuły. Gdyby przestał pić, w miesiąc wróciłby do formy.

- „Conan barbarzyńca” z Grace Jones to jedyny film, w którym piersi herosa są większe od piersi heroiny - powiedziałam, bagatelizując sprawę. - W sumie Derek nie jest aż tak bardzo napakowany. On tylko dużo gra w koszykówkę.

- Czy to miało mnie pocieszyć? - mruknął Tom, patrząc na mnie z wyrzutem.

- Zastanawiam się tylko, czy dziewczyna Dereka wie, że jej chłopak w sobotni wieczór szwenda się po knajpach w towarzystwie innej kobiety - powiedziałam zamyślona. - Linda nie będzie zachwycona. Na jego miejscu wolałabym, żeby się nie dowiedziała.

- Jest taka zazdrosna?

- Owszem. Ale Dereka powinien raczej martwić fakt, że Linda przy okazji jest też szefową siłowni.

- Aa.

- Derek ma opinię niezłego ogiera...

- Też bym miał, gdybym tak wyglądał! - rzucił gorzko Tom.

- Może zatańczymy? - zaproponowałam.

Zawsze staram się skierować rozmowę na szczęśliwsze tory, kiedy Tom zaczyna marudzić. W przeciwnym wypadku wciąga mnie w swoje bagienko skarg i wyrzekań, i nigdy nie mogę się potem doczyścić z tego błota.

- Ty tańcz - powiedział, zwracając nos na trop Dereka i jego dziewczyny. - Ja będę patrzył.

Przedarliśmy się w stronę parkietu. Klub pełnił czasem funkcję sali koncertowej, więc z tyłu mieściła się mała scena, na której tańczyła grupka ekshibicjonistów. Otaczał ją wąski balkon, a niżej znajdował się główny parkiet z platformą dla didżeja. Marzyłam o tańcu, ale trzymałam właśnie w ręku mój nowy płaszcz imitujący skórę lamparta, który sięgał mi do kostek i miał fantastyczne, wielkie klapy, zgodnie z modą lat siedemdziesiątych. Kupiłam go cudem w sklepie z używanymi ciuchami i za nic w świecie nie mogłam ani powierzyć go szatniarzowi, ani tym bardziej porzucić na podłodze. Na szczęście Tom przyrzekł, że będzie go strzegł jak źrenicy oka, a w takich sprawach na ogół można mu było zaufać. Zostawiłam zatem przyjaciela opartego o balkon z moim płaszczem przewieszonym przez ramię, po czym zeszłam po schodach i zanurkowałam w kłębiący się tłum. Po chwili przy pomocy celnych ciosów łokci wywalczyłam sobie odrobinę przestrzeni, gdzie mogłam się trochę porzucać.

W tym klubie grają moją ulubioną muzykę, bardzo głośny dance, pełen chwytliwych melodii i ostrych gitarowych wstawek. Młodzi faceci objęci ramionami wywrzaskiwali refreny pogodniejszych piosenek, a kiedy didżej puszczał coś bardziej ponurego, błyskawicznie zmieniali nastrój i rzucali się na siebie z dzikim rykiem. Na szczęście miałam na sobie swoje buty i każdy, kto na mnie wpadał, dostawał takiego kopa, że już później uważał na to co robi. Właśnie w takich sytuacjach widać, którzy chłopcy są dobrze wychowani: to ci, którzy przepraszają, zanim uciekną kulejąc z twoją podeszwą odciśniętą na łydce.

Po jakiejś godzinie James puścił „Touch Me, I’m Sick”. To naprawdę wykańczająca piosenka, pełna pulsujących rytmów i charakterystycznych momentów, kiedy wszyscy stają w miejscu, żeby wykrzyczeć refren - który z godną pochwały prostotą składa się wyłącznie z tytułu. Po tym wszystkim byłam kompletnie padnięta i opadła mi większość włosów, więc wyruszyłam na poszukiwania Toma. Znalazłam go przy barze i z radością stwierdziłam, że nadal towarzyszył mu mój płaszcz.

- Jaki tytuł miała ta ostatnia piosenka? - zapytał mój przyjaciel tonem antropologa, który odkrył właśnie wyjątkowo obrzydliwy rytuał godowy i wolałby mu nie poświęcać specjalnej monografii.

- To „Touch Me, I’ m Sick”. Mudhoney.

- Aha. Wydawało mi się, że niektórzy wrzeszczą coś innego...

- Tak, za ostatnim razem śpiewa się „Fuck Me, I’m Sick”.

- Rzeczywiście, tak właśnie słyszałem. - Tom zadrżał. - Czy mogę prosić o jeszcze jedną whisky? I lager dla mojej damy.

Popchnął drinka w moją stronę.

- Twój kumpel chyba właśnie wyszedł z tamtą dziewczyną.

- Derek?

- Tak, pan Pulsujący Biceps.

Ktoś klepnął mnie w ramię.

- Cześć Sam, co słychać?

To była Lucy, dziewczyna o twarzy jak budyń z rodzynkami, która prowadziła program o muzyce alternatywnej dla którejś kablówki. Przyprowadziła ze sobą kogoś, kogo przedstawiła jako współpracownika i producenta oraz wokalistę, który nadał sobie imię po własnym zespole z kategorii wojujący grunge. Producent wyglądał dość ciekawie - to znaczy atrakcyjnie - ale niestety od razu sobie poszedł, żeby zagadać do gitarzysty z niezłego zespołu, który prowokacyjnie wypinał miednicę na drugim końcu baru. Facet był tak modnie chudy, że wystające kości wytarły mu dziury w dżinsach.

Wokalistę znałam już wcześniej.

- Hej, Leggo - powiedziałam. - Jak leci?

- W porządku - odparł.

Jak na Leggo była to całkiem obszerna wypowiedź. Niestety, wyjątkowa uroda nie łączyła się w tym wypadku z darem konwersacji. Lucy, jego dokładne przeciwieństwo, natychmiast rozpoczęła nieskładną opowieść o tym, jak bardzo ekscytujący okazał się dla niej ostatni tydzień. W wykonaniu Lucy każde zdanie rozpoczynające się od słów „To było naprawdę fascynujące...” zwiastowało koszmarną nudę. Mimo wszystko słuchałam cierpliwie, dyskretnie tłumiąc ziewanie, bo Lucy od dawna obiecywała, że zaprezentuje moje metalowe rzeźby w swojej dwuminutowej składance poświęconej happeningom. Chociaż nie byłby to bardzo efektowny początek gwiazdorskiej kariery, to jednak chwilowo nie widziałam innych możliwości zabłyśnięcia.

- Musisz wpaść do mnie obejrzeć nowości - wtrąciłam z nadzieją, kiedy tylko przerwała na sekundę paplaninę. - Właśnie skończyłam taką ruchomą rzeźbę, naprawdę nieźle się prezentuje.

- Super - odparła. - Przedzwoń do mnie za jakiś czas.

Wprawdzie nie należałam do świata mediów, ale i tak dobrze rozumiałam, że to znaczy NIE. Po chwili wdałam się w ponure rozmyślania, czy ona i Leggo są parą. Jakiś czas wcześniej sama usiłowałam go podłapać, ale nie zdobył się na żadną reakcję. Ciekawiło mnie, czy należy do tego gatunku facetów, którzy zamiast wykazać się odrobiną inicjatywy wolą, żeby kobieta walnęła ich maczugą po głowie i zaciągnęła za włosy do jaskini. Teraz pełno takich dookoła. Pewnie dlatego tylu gości hoduje sobie teraz wielkie szopy na głowie?

Przedstawiłam Lucy Toma, co nie było najlepszym posunięciem. Mój przyjaciel natychmiast zaczął ją wypytywać, dlaczego w telewizji jest tak mało audycji o poezji, na co ona przypomniała mu o programie poświęconym Jimowi Morrisonowi, który wyemitowano nie dalej jak tydzień wcześniej. W tym momencie prędko opuściłam teren: Tom ma dość surowe poglądy na sztukę i nie sądziłam, żeby zaliczał do niej dzieła Morrisona. Wolałam nie być świadkiem eksplozji.

 

* * *

 

- Ten facet chyba chce z tobą pogadać.

Spojrzałam w górę, wściekła, że ktoś mi przeszkodził. Działo się to mniej więcej półtorej godziny później, kiedy siedziałam w najprzytulniejszym kąciku klubu Silver w towarzystwie boskiego faceta, z którym chciałam spędzić noc.

- Gdzie? - spytałam poirytowana. - A, cześć Tom.

- Ja już spadam - oświadczył Tom, unosząc brew w konspiracyjny sposób, który przejął od Rogera Moore’a. - Podwieźć cię?

Z biegiem czasu opanowaliśmy tę sztuczkę do perfekcji. W idealnym wypadku osoba, z którą rozmawiam (albo z którą Tom rozmawia), słysząc, że Tom proponuje mi podwiezienie (albo że ja proponuję podwiezienie Tomowi), natychmiast składa mi (Tomowi) identyczną ofertę, co pozwala określić jej zamiary. Jeżeli osoba milczy, wychodzę z Tomem (i na odwrót, chyba mogę sobie darować tę część w nawiasie), ale jeśli odpowiada prawidłowo, ale ja nie mam ochoty skorzystać, zawsze mogę odejść z godnością, wymawiając się umową z przyjacielem.

- To nie problem - odpowiedział wzorowo mój towarzysz. - Ja cię odwiozę. Mam samochód pod klubem.

- No dobra, chętnie zostanę jeszcze chwilę - powiedziałam najchłodniejszym tonem, na jaki było mnie stać. - Dzięki Tom, ale nie skorzystam. - Odebrałam mu swój płaszcz, wykorzystując ten moment, żeby zrobić minę, która mówiła: „Zostaw mnie chcę być z nim sama”.

- Okej. - Tom postąpił posłusznie, zgodnie ze zwyczajem. - Do usłyszenia.

Wycofał się na pozycję, gdzie tylko ja mogłam go widzieć i zaczął coś bezgłośnie mówić, ale nic nie zrozumiałam. Jego brwi chodziły w górę i w dół jak brwi Rogera Moore’a albo wycieraczki samochodowe, tym razem chyba wyrażając zdziwienie. Odegnałam go ruchem ręki, po czym odwróciłam się do mojego towarzysza. Nie chciałam schrzanić sprawy przez jakąś niedyskrecję Toma.

- Mam nadzieję, że nie przysparzani kłopotu - powiedziałam grzecznie.

- Ależ nie - odparł, patrząc mi prosto w oczy. Czułam jak żołądek roztapia mi się w brzuchu. - To sama przyjemność.

Nie był obcy. Innymi słowy, nie zachowywałam się jak kompletna kretynka. Chociaż nie znałam go jakoś szczególnie dobrze, zamierzałam szybko nadrobić braki. Ze sposobu, w jaki mi się przyglądał wnioskowałam, że on też o tym myśli.

Dokładnie w tym momencie ucichła muzyka. W klubie rozległ się głośny jęk. Wtedy rozbrzmiały pierwsze dźwięki „Don’t It Make My Brown Eyes Blue” Crystal Gayle, która zawsze była ostatnią piosenką wieczoru. W ten sposób James dawał nam do zrozumienia, że już czas się zbierać do domu.

- Zatańczymy? - zapytał, spoglądając na mnie takim wzrokiem, że omal się nie rozpuściłam.

- Poważnie? - powiedziałam z niedowierzaniem. Miałabym tańczyć do muzyki country?!

- Pewnie. Spójrz, niektórzy już weszli na parkiet.

Już chciałam rzucić jakąś podłą uwagę typu „Taa, żałosni biedacy”, ale on zapobiegł temu, biorąc mnie za rękę i prowadząc w dół schodów. Ledwo mnie dotknął, wiedziałam, że pójdę za nim prawie wszędzie. Jego dłoń była ciepła, sucha i nie znosząca sprzeciwu. Obrócił mnie, po czym ścisnął mnie rękami w talii. Przyciągnął mnie do siebie, a ja objęłam go za ramiona, potem za szyję. Nie wyczuwałam w nim żadnego spięcia, żadnej nieśmiałości, tak że bez trudu dałam mu się prowadzić w tańcu. Nie musiałam już o nic się troszczyć.

Miał bardzo ciemne oczy. Pochylił głowę, żeby mnie pocałować, nie delikatnie, dla próby, ale pewnie i mocno, bez żadnych wątpliwości co do tego, jak może być odebrany. Przylgnął do mnie całym ciałem, nie zostawiając miejsca na niedomówienia. Zawahałam się, a przez głowę przeleciały mi tuziny powodów, dla których nie powinnam ulegać. Ale wtedy cała ta sytuacja, ten wolny, namiętny taniec na koniec długiej nocy, jego ręce przyciągające moją pupę, gorąca, wilgotna atmosfera Silver, wszystko to opanowało moje zmysły. W końcu rozluźniłam się, oddając mu pełną kontrolę nad moim ciałem. Zagrzebałam dłonie w jego włosach i trwałam tak wtulona w niego dopóki nie podniósł głowy. Moje ciało pulsowało tak głośno, że przez parę sekund nie zorientowałam się, że muzyka już umilkła.

Wzięłam go za rękę i wyszliśmy z klubu. Owinęłam się płaszczem, czując powiew chłodu. Jego samochód okazał się wyjątkowo elegancki, a on prowadził go gładko przez nocne ulice, wsłuchany w soul dobiegający z głośników. Prawie nie odzywaliśmy się do siebie, dałam mu tylko kilka wskazówek dotyczących trasy. Zatrzymaliśmy się przed moim mieszkaniem. Widziałam, że niezbyt chętnie zostawia swój luksusowy wóz w bocznej uliczce pełnej starych, opuszczonych magazynów. A jednak zdobył się na to poświęcenie. Miałam tylko nadzieję, że okażę się tego warta.

Nie tracił czasu. W dwie sekundy po tym, jak zamknęłam za nami drzwi mieszkania trzymał mnie w ramionach, z podwiniętą spódnicą i nogami oplecionymi wokół jego pasa. Oparł moje plecy o barek i bez wysiłku podtrzymując mnie jedną ręką, drugą wykorzystał tak efektywnie, że musiałam mocno się go trzymać, żeby nie spaść prosto w jezioro rozkoszy. A potem wskoczyłam na falę i na chwilę wbiłam się w niego jeszcze mocniej. Ale chyba nie miał nic przeciwko.

Był bardzo silny, bardzo dobry i bardzo pomysłowy, więc z tych czy innych powodów nie spałam zbyt wiele tej nocy. O świcie zostawił mnie zwiniętą w kłębek na łóżku i zszedł z mojej antresoli do głównego pomieszczenia. Zstępując po drabinie nawet nie zahaczył włosami o wielką rzeźbę, która zwisała z sufitu na łańcuchu. A przecież ja sama bez przerwy się o nią walę.

Zaczekałam, dopóki nie zamknie za sobą drzwi, po czym przewróciłam się na plecy, ziewnęłam i znów zwinęłam się w kulkę, zadowolona, że jestem sama. Nie sądziłam, że zechce zostać, ale po seksie nigdy nie potrafię wyrzucić ludzi z domu - to wydaje się takie nieuprzejme. Nawet jeżeli wiem, że oboje później będziemy sobie za to wdzięczni. Ale on zachowywał się bez zarzutu. Pocałował mnie, wyszeptał: „Do zobaczenia” i zostawił mnie, żebym zdążyła się przespać przed ranem. W końcu oboje wiedzieliśmy, że jeszcze się spotkamy. Camden to takie małe miejsce.

Tak, był doskonały we wszystkim co robił. Umiał pociągać za właściwe sznurki i wiedział w jakiej kolejności to robić, każdy jego ruch został precyzyjnie zaplanowany i wykonany. To nie jego wina, że osobiście wolę odrobinę szaleństwa. Nawet kiedy wiłam się w ekstazie, jakaś część mnie pozostawała z boku, jakby oglądała nasze ciała na ekranie. Nie można przecież całkowicie się zatracić w seksie, jeśli niemal słychać, jak wasz partner pracowicie oblicza każde wasze następne posunięcie.

Ale on wyraźnie zaznaczył, że lubi mieć wszystko pod kontrolą, a ja zbyt dobrze się bawiłam, by protestować. Poza tym czułam, że mogłabym wszystko zepsuć. Dla niego seks był jak sport i lubił grać w niego według własnych zasad. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że nie zwracał uwagi na partnera. O nie, tego nie mogę mu zarzucić.

Niczego więcej nie potrzebowałam. Ciągle jeszcze nie pozbierałam się po smutnym i dość niekonwencjonalnym zakończeniu wielkiego romansu, które nastąpiło pół roku wcześniej. Miło było się przekonać, że ciągle jeszcze wiem, jak to wszystko działa. Chwilowo nie nadawałam się do budowania jakiegokolwiek poważniejszego związku i miałam na to równą ochotę co modliszka.

Blady świt już zaczął się przelewać przez brudne, zakurzone niebo, kiedy przewróciłam się na drugi bok i zasnęłam z uśmiechem na ustach.

2.

Tym razem spóźniłam się parę minut na zajęcia Rachel. Lou, nasza recepcjonistka, chciała sprawdzić mój harmonogram na ten tydzień, a kiedy Lou chce coś sprawdzić, to należy jej pozwolić. Ledwo otworzyłam podwójne drzwi wiodące do hali gimnastycznej, poczułam powiew gęstego, wilgotnego powietrza, który uderzył mnie w twarz jak gorący ręcznik. Zobaczyłam rzędy poruszających się rytmicznie postaci, głównie kobiet, i szczupłą, wysoką figurę Rachel, stojącą naprzeciwko nich. Pomachałam do niej, po czym schowałam się w kącie. Rachel skinęła mi głową, ale ani na chwilę nie zmieniła wyrazu twarzy, który był skupiony i poważny.

Czułam się jak w cieplarni - otaczała mnie zieleń, upał i mnóstwo jaskrawych kolorów. Tyle że nikt nie każe orchideom robić po dwadzieścia pajacyków w jednej serii. Hala miała wymiary trzech kortów do badmintona, a my wykorzystywaliśmy aż dwie trzecie tej powierzchni. Tuż obok nas, odgrodzone ścianą, mieściło się grzmiące boisko futbolistów. Wszystko zostało pomalowane na zielono, od podłogi aż po metalowe żebra i przęsła, które krzyżowały się pod spadzistym dachem ze świetlikami. W niektórych miejscach płaty zielonej farby odpadły, odsłaniając pierwotną, musztardową barwę ścian. To nie był jeden z tych fitness-klubów dla bogatych yuppie, gdzie członkostwo kosztuje setki funtów rocznie. Nasza siłownia stanowiła własność gminy Chalk Farm i jej budżet mieścił się w bardzo skromnych ramach. Funkcję dekoratorów wnętrz spełniali prawdopodobnie czyiś bracia i ich współlokatorzy, a surowce pochodziły z tego, co przypadkiem wypadło z ciężarówek dostawczych.

A jednak całość wywierała pogodne wrażenie. W tamtej chwili atmosferę podgrzewało głośne techno bijące z głośników. Wszyscy oddychali w przyspieszonym tempie i niektórzy z gorzej wyćwiczonych uczestników byli już czerwoni i spoceni, jak księgowi w wieczór kawalerski.

Tylko Rachel sprawiała wrażenie zupełnie niezmęczonej. Jej nogi poruszały się w dół i w górę, jak kończyny automatu. Włosy, ściągnięte w koński ogon, ciasno pokrywały głowę i opadały na plecy, jak czarny wodospad. Nosiła czarne body naciągnięte na liliowe legginsy. Jej fioletowe nogi błyskały wśród tłumu wyczerpanych ciał, jakby unosiły je sznurki. Liliowy materiał kończył się w połowie łydek, które wyglądały jak lśniące, wypolerowane drewno koloru kawy z mlekiem. Rachel miała niemożliwie długie i szczupłe biodra i twarz, którą cechowała zarówno uroda, jak i temperament. Gdyby była generałem, zaciągnęłabym się do każdej armii, którą by dowodziła.

Na zakończenie zajęć wybuchły ogłuszające oklaski. Podejrzewałam, że ludzie po prostu cieszą się, że przetrwali ten aerobik bez trwałych obrażeń na ciele. Sama czułam się tak, jakby ktoś oblał mnie kubłem wody. Znając Rachel tak dobrze, jak ją znałam, natychmiast się domyśliłam, że tego dnia humor jej nie dopisał i że dlatego zafundowała nam wszystkim oczyszczający trening.

Popatrzyłam, jak wyciera ręcznikiem twarz, po czym ściąga gumkę z włosów. Jej głowę natychmiast okoliła burza czarnych drutów, które także zostały wytarte. Nalałam sobie kubek wody z automatu, wychyliłam go jednym haustem, po czym napełniłam ponownie i podeszłam z nim do Rachel.

- Ale dałaś nam wycisk - powiedziałam.

- Za trudne ja...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl