[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
HENRYK SIENKIEWICZ
HANIA
WYDAWNICTWO TOWER PRESS
GDAŃSK 2002
1
I
Kiedy stary Mikołaj umierając zostawił Hanię opiece i sumieniu memu, miałem wówczas
lat szesnaście; ona zaś, młodsza niespełna o rok, również wychodziła zaledwie z lat
dziecinnych.
Od łoża zgasłego dziadka odprowadziłem ją prawie przemocą i oboje udaliśmy się do
naszej domowej kaplicy. Drzwi jej były otwarte; przed starym bizantyjskim obrazem Matki
Bożej paliły się dwie świece, których blask słabo tylko rozwidniał mrok, panujący w głębi
ołtarza. Klęknęliśmy jedno obok drugiego. Złamana bólem, zmęczona łkaniem, bezsennością
i żalem dziecina oparła swą biedną główkę o moje ramię i tak pozostawaliśmy w milczeniu.
Godzina była późna; w sali przyległej do kaplicy, na starym gdańskim zegarze kukułka
wykukała chrapliwym głosem godzinę drugą po północy; wszędy panowała głęboka cisza,
przerywana tylko odległym szumem śnieżnej zawiei, wstrząsającej ołowianą oprawą okienek
w kaplicy i bolesnymi westchnieniami Hani. Nie śmiałem się ozwać do niej żadnym słowem
pociechy, tuliłem ją tylko do siebie, jakby już opiekun albo brat starszy. Nie mogłem się
jednak modlić; tysiączne wrażenia, uczucia rozkołysały mi serce i głowę! Różnorodne obrazy
przesuwały mi się przed oczyma, ale powoli z tego zamętu wyłaniała się jedna myśl i jedno
uczucie, oto, że ta bledziuchna twarzyczka z przymkniętymi oczyma, wsparta na moim
ramieniu, ta bezbronna, biedna, maleńka istota staje mi się teraz ukochaną siostrą, za którą
oddałbym życie i za którą, gdyby była potrzeba, rzuciłbym rękawicę całemu światu.
Tymczasem nadszedł brat mój młodszy Kazio i klęknął za nami, a potem ksiądz Ludwik i
kilkoro ludzi ze służby. Odmawialiśmy pacierz wieczorny wedle codziennego u nas
zwyczaju. Ksiądz Ludwik czytał głośno modlitwy, a my powtarzaliśmy je za nim lub
odpowiadaliśmy chórem w litanię; ciemna zaś twarz Matki Boskiej z dwoma cięciami szabli
na policzku poglądała na nas dobrotliwie, zdawała się brać udział w rodzinnych naszych
troskach, zmartwieniach, doli i niedoli i błogosławić wszystkich u Jej stóp zebranych. Przy
modlitwie, gdy ksiądz Ludwik zaczął wymieniać zmarłych, za których odmawialiśmy zwykle
2
„wieczny odpoczynek”, i dołączył do nich imię Mikołaja, Hania poczęła łkać głośno na nowo,
ja zaś wykonałem sobie w duszy cichą przysięgę, że zobowiązań, jakie na mnie włożył
nieboszczyk, święcie dochowam, choćby mi to kosztem największych ofiar wykonać
przyszło. Był to ślub młodego, egzaltowanego chłopaka, nie rozumiejącego jeszcze ani
możliwej wielkości ofiar, ani odpowiedzialności, ale nie pozbawionego szlachetnych
porywów i tkliwych uniesień duszy.
Po skończonym pacierzu rozeszliśmy się na spoczynek. Poleciłem starej Węgrowskiej,
gospodyni, aby odprowadziła Hanię do pokoiku, w którym odtąd miała mieszkać, nie zaś jak
zwykle do garderoby, i żeby pozostała z nią razem przez całą noc; sam zaś, ucałowawszy
serdecznie sierotkę, udałem się do oficyny, w której mieszkałem razem z Kaziem i księdzem
Ludwikiem, a którą nazywano w domu stancją. Rozebrałem się i położyłem do łóżka. Mimo
żalu za Mikołajem, którego kochałem serdecznie, czułem się dumny i szczęśliwy niemal ze
swojej roli opiekuna. Podnosiło mnie to we własnych oczach, że ja, szesnastoletni chłopak,
miałem już być podporą dla jednej słabej i biednej istoty. Czułem się mężczyzną. „Nie
zawiedziesz się, poczciwy starcze – myślałem sobie – na twym paniczu i dziedzicu; w dobre
ręce złożyłeś przyszłość twojej wnuczki i możesz spać spokojnie w mogile.” Istotnie, o
przyszłość Hani byłem spokojny. Myśl, że Hania z czasem dorośnie i że trzeba ją będzie
wydać za mąż, nie przychodziła mi wtedy do głowy. Myślałem sobie, że zawsze zostanie przy
mnie, otoczona staraniami jak siostra, kochana jak siostra, smutna może, ale spokojna. Wedle
odwiecznego zwyczaju najstarszy syn brał przeszło pięć razy tyle majątku, ile młodsze
rodzeństwo; młodsi zaś synowie i córki szanowali ten zwyczaj i nigdy nie występowali
przeciw niemu, jakkolwiek nie było w rodzie naszym prawnego majoratu. Byłem najstarszym
synem rodziny, a zatem większość majątku miała w przyszłości należeć do mnie; jakkolwiek
więc student jeszcze, doglądałem już nań jak na swoją własność. Ojciec należał do
majętniejszych w okolicy obywateli. Ród nasz nie odznaczał się wprawdzie bogactwem
magnatów, ale ową wielką, staroszlachecką zamożnością, dającą chleba w bród i żywot cichy,
dostatni, w rodzinnym gnieździe aż do śmierci. Miałem więc być względnie bogaty i dlatego
ze spokojem patrzyłem w przyszłość tak swoją, jak i Hani, wiedząc, że jakakolwiek dola ją
czeka, zawsze przy mnie znajdzie spokój i oparcie, jeżeli go będzie potrzebować.
Z tymi myślami usnąłem. Nazajutrz rano począłem wprowadzać w czyn powierzoną mi
opiekę. Ale w jakiż to czyniłem sposób śmieszny i dziecinny! A jednak dziś, gdy to sobie
przypomnę, nie mogę się oprzeć pewnemu rozczuleniu. Gdy przyszliśmy z Kaziem na
śniadanie, zastaliśmy już siedzących przy stole: księdza Ludwika, madame d’Yves, naszą
guwernantkę, i dwie moje małe siostrzyczki, siedzące, jak zwykle, na wysokich trzcinowych
3
krzesłach, przebierające nóżkami i gwarzące wesoło. Rozsiadłem się z nadzwyczajną powagą
na krześle ojca i rzuciwszy okiem dyktatora na stół, zwróciłem się do posługującego chłopaka
i rzekłem sucho a rozkazująco:
– Nakrycie dla panny Hanny.
Na wyrazie „panna” położyłem umyślny nacisk.
Tego dotąd nigdy nie bywało. Hania zwykle jadała w garderobie, bo jakkolwiek matka
moja życzyła sobie, aby siadała razem z nami, stary Mikołaj nigdy na to nie chciał pozwolić
powtarzając:
– Na co to się zdało; niech zna mores dla państwa. Jeszcze czego!
Teraz ja wprowadziłem nowy zwyczaj. Poczciwy ksiądz Ludwik uśmiechnął się,
pokrywszy uśmiech szczyptą tabaki i fularową chustką od nosa; pani d’Yves skrzywiła się, bo
mimo dobrego serca, jako pochodząca ze starej rodziny szlacheckiej francuskiej, wielką była
arystokratką; chłopak zaś usługujący, Franciszek, otworzył szeroko usta i patrzył na mnie ze
zdziwieniem.
– Nakrycie dla panny Hanny! czy słyszysz? – powtórzyłem.
– Słucham wielmożnego pana – odpowiedział Franciszek, któremu widocznie
zaimponował ton, jakim do niego mówiłem.
Dziś wyznaję, że i „wielmożny pan” zaledwie mógł powstrzymać uśmiech zadowolenia,
jaki na usta jego wywoływał nadawany mu po raz pierwszy w życiu ten tytuł. Powaga jednak
nie pozwoliła wielmożnemu panu się uśmiechnąć. Tymczasem nakrycie za chwilę było
gotowe, otworzyły się drzwi i weszła przez nie Hania; ubrana w czarną suknię, którą przez
noc uszyły jej panna służąca i stara Węgrowska, blada, ze śladami łez na oczach i ze swymi
długimi złotymi warkoczami, które spływały po sukience i kończyły się wstążeczkami z
czarnej żałobnej krepy, wplecionej między promienie włosów.
Powstałem i podbiegłszy ku niej, przyprowadziłem ją do stołu. Starania moje i cały ów
splendor zdawały się tylko zawstydzać, mieszać i męczyć dziecinę; ale nie rozumiałem
jeszcze wówczas, że w chwili smutku cichy, samotny, odludny kącik i spokój więcej jest wart
niż hałaśliwe owacje przyjaciół choćby z najlepszego serca płynące. Dręczyłem tedy Hanię w
najlepszej wierze swoją opieką, sądząc, że wywiązuję się ze swego zadania doskonale. Hania
milczała i tylko od czasu do czasu odpowiadała na moje pytania, co będzie jadła i piła:
– Nic, proszę łaski panicza.
Zabolało mnie owo: „proszę łaski panicza”, tym bardziej że zwykle Hania była ze mną
poufalsza i mówiła mi po prostu: „paniczu”. Ale właśnie rola, jaką odgrywałem od wczoraj i
4
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl