[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ROBERT A. HEINLEIN

 

 

 

Drzwi do lata

(Przełożył Zbigniew Foniok)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla A.P. i Phyllis

oraz Micka i Annette Ailurophile

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Pewnej zimy, tuż przed Sześciotygodniową Wojną, mieszkałem z moim kotem Arbitrem Petroniuszem na starej farrnie w Conaecticut. Wątpię, czy jeszcze coś z niej pozostało, leżała bowiem blisko centrum wybuchu bomby atomowej - tej, która ominęła Manhattan. Stare drewniane domy palą się jak papier... A jeśli nawet przetrwała, to niełatwo byłoby o lokatorów zważywszy na opad radioaktywny. Ale nam, Pitowi i mnie, wtedy odpowiadała, bo czynsz był niski z powodu braku kanalizacji, a pomieszczenie, służące dawniej za jadalnię, miało dobre północne oświetlenie, potrzebne w mojej pracy przy stole kreślarskim. Jedyną niewygodą było jedenaścioro drzwi wiodących na dwór. Właściwie było ich dwanaścioro, jeżeli doliczymy drzwi Pita. Zawsze dbałem o to, by Pit miał własne drzwi - teraz była to po prostu deska w oknie nie używanej sypialni, w której wyciąłem mały otwór szerokości równej dokładnie długości wąsów Pita. Zbyt wielką część życia spędziłem na otwieraniu drzwi kotom - raz nawet obliczyłem, że od początku cywilizacji czynność ta zajęła ludzkości dziewięćset siedemdziesiąt osiem człowiekostuleci. Mógłbym wam pokazać te obliczenia. Pit zazwyczaj używał własnego wejścia, chyba że udało mu się zmusić mnie do otworzenia drzwi dla ludzi - które wolał. Nigdy jednak nie użył swych drzwi, gdy na dworze leżał śnieg.

Kiedy był małym kociakiem - sam puszek i miauczenie - opracował prostą filozofię życiową. Ja miałem odpowiadać za mieszkanie, jedzenie i pogodę, a on zajmował się pozostałymi sprawami. Szczególnie często musiałem zdawać mu rachunek z pogody. Zimy w Connecticut nadają się tylko na kartki świąteczne.

Tej zimy Pit przestąpił próg swoich drzwi i odmówił wyjścia, zdegustowany nieprzyjemnym białym świństwem. Nie był, broń Boże, głupcem - zmusił mnie, bym otworzył mu jakieś drzwi dla ludzi. Wierzył święcie, że co najmniej jedne prowadzą w letnią pogodę. Za każdym razem trzeba było obejść z nim wszystkie jedenaścioro drzwi, otwierać je na oścież, dopóki nie przekonał się, że za nimi jest także zima. Z biegiem czasu i wśród kolejnych rozczarowań jego krytyczny stosunek do mnie jako przewodnika przeradzał się w zgorzkniałą podejrzliwość.

Siedział zawsze w domu aż do ostatniej chwili, dopiero argumenty pęcherza zmuszały go do wyjścia. Gdy wracał, lód na opuszkach łapek stukał w drewnianą podłogę niczym maleńkie chodaki. Patrzył na mnie, dopóki nie minął mu zły humor - wtedy przebaczał mi aż do następnego razu. Nigdy jednak nie poddał się i nie przestał szukać drzwi do lata.

Trzeciego grudnia 1970 roku w Los Angeles poszedłem w jego ślady. Moje usiłowania były tak samo daremne jak próby Pita. Ta odrobina śniegu, która spadała w południowej Kalifornii, zatrzymywała się na szczytach gór dla narciarzy, omijając centrum - prawdopodobnie nie mogła się tam przedostać przez gęstą zasłonę smogu. Moim sercem jednak zawładnęła zima.

Fizycznie czułem się zupełnie dobrze (nie licząc narastającego kociokwiku), nadal brakowało mi kilku dni do trzydziestki i naprawdę nie sięgałem dna, jeśli chodzi o pieniądze. Nie byłem ścigany ani przez policję, ani przez zazdrosnego męża, nie szukał mnie doręczyciel nakazu sądowego; nie cierpiałem na nic, co nie mogłoby zostać uleczone przez selektywną amnezję. W sercu jednak miałem zimę i szukałem drzwi do lata.

Macie rację, jeśli wydaję się wam człowiekiem cierpiącym na ostry atak melancholii. Na tej planecie żyło grubo ponad dwa miliardy ludzi, którzy na pewno mieli się gorzej ode mnie. Ale to ja szukałem drzwi do lata.

Większość ostatnio spotykanych drzwi nie miała klamek - przyszła bowiem epoka drzwi wahadłowych. Właśnie stałem przed takimi. Szyld nad wejściem obwieszczał: BAR SANS SOUCI. Wszedłem i wybrałem stolik pośrodku niedużego pomieszczenia. Położyłem torbę na fotelu, wyciągnąłem się wygodnie i czekałem na kelnera.

- Wrrr... - odezwała się torba.

- Nie irytuj się, Pit, przecież wychodziłeś przed chwilką. Bądź cicho, nadchodzi kelner.

Pit zamilkł, a ja podniosłem wzrok i ujrzałem kelnera pochylającego się nad stolikiem.

Zamówiłem podwójną szkocką, szklankę wody i butelkę piwa imbirowego. Kelner robił wrażenie zaniepokojonego.

- Piwo imbirowe, proszę pana? Ze szkocką?

- Macie je czy nie?

- Tak, oczywiście. Ale...

- Więc proszę przynieść. Nie mam zamiaru go pić, chcę tylko się nim pobawić. I proszę mi także podać spodek.

- Jak pan sobie życzy. - Przetarł blat stołu. - A może malutki befsztyk? Lub ostrygi? Dzisiaj są wyśmienite.

- Posłuchaj, kolego. Dam ci napiwek, jeśli przestaniesz gadać o ostrygach i obiecasz, że nie podasz ich. Zamówiłem wszystko, czego mi trzeba... i nie zapomnij o spodku.

Zamknął się i odszedł. Powiedziałem Pitowi, żeby się nie przejmował, bo to dopiero początek kłopotów. Kelner wrócił; zaspokoił swoją dumę, niosąc z godnością piwo na spodku. Poleciłem mu je otworzyć, a sam zmieszałem szkocką z wodą.

- Życzy pan sobie drugą szklankę do piwa?

- Jestem wsiowy, piję prosto z butelki.

Uciszyłem go na tyle, że mogłem spokojnie zapłacić rachunek, nie zapominając o odpowiednim napiwku za ostrygi. Gdy zniknął, wylałem piwo na talerzyk i zastukałem w torbę.

- Pit, podano zupę.

Zamek błyskawiczny torby nie był zasunięty. Nigdy go nie zamykałem, gdy Pit był w środku. Rozciągnął go pazurkami, wychylił łepek, szybko się rozejrzał i wyprężył tak, że przednie łapki oparł o krawędź stołu. Podniosłem szklankę i popatrzyliśmy na siebie.

- Wypijmy za kobiety, Pit, och! zabawić się i zapomnieć.

Przytaknął. Doskonale zgadzało się to z jego prywatnym poglądem na życie. Wstydliwie skłonił głowę i zaczął chłeptać piwo.

- Oczywiście jeśli zdołasz.

Pociągnąłem porządny łyk whisky. Pit nie odpowiedział. Zapomnieć o samiczce nie stanowiło dla niego problemu - był prawdziwym starym kawalerem.

Przez okno obserwowałem migającą naprzeciwko reklamę. Najpierw ukazało się hasło: PRACUJCIE PODCZAS SNU. Potem pojawił się napis: PRZEŚPIJCIE WSZYSTKIE SWOJE KŁOPOTY. Na koniec litery układały się w ogromny szyld: UBEZPIECZALNIA MUTUAL.

Kilkakrotnie przeczytałem wszystkie słowa, nie zastanawiając się głębiej nad treścią. Moja znajomość tajników hibernacji była niewielka. Gdy ten temat pojawił się po raz pierwszy w doniesieniach prasowych, przeczytałem jeden czy dwa popularnonaukowe artykuły. Ze trzy razy w tygodniu znajdowałem w porannej poczcie oferty różnych ubezpieczalni. Zazwyczaj je wyrzucałem, nawet nie przeglądając, gdyż sądziłem, że dotyczą mnie w nie większym stopniu niż reklamówki szminek.

Po pierwsze, jeszcze do niedawna nie mógłbym pozwolić sobie na sen w zamrażarce. To droga przyjemność. Po drugie, dlaczego człowiek, którego bawi praca, ma nadzieję na większe zarobki, jest zakochany i zamierza się ożenić, miałby popełniać połowiczne samobójstwo?

Jeśli ktoś cierpiał na nieuleczalną chorobę i oczekiwał rychłej śmierci, wierzył w możliwość skutecznej pomocy lekarzy z następnego stulecia, a poza tym miał pieniądze, to istotnie nie pozostawało mu nic innego, jak tylko dać się zamrozić. Jeśli ktoś marzył o locie na Marsa, a fakt wycięcia z życiorysu kilkudziesięciu lat mógł mu umożliwić zakup takiego biletu, to również było logiczne. Gazety pisały o parze z wyższych sfer, która bezpośrednio po ślubie udała się do chłodni ubezpieczalni Western World, oznajmiając wszem i wobec, że zostawiają firmie instrukcję, aby obudzono ich dopiero wtedy, gdy będą mieli możliwość spędzić miodowy miesiąc w rakiecie międzyplanetarnej... Miałem co do tego wątpliwości, podejrzewając, iż był to jedynie trik reklamowy wymyślony przez ubezpieczalnię, i że owa para wymknęła się tylnym wyjściem ze zmienionym nazwiskiem. Spędzić noc poślubną w lodówce niczym filet śledziowy - to brzmi dosyć nieprawdopodobnie. Istniała również możliwość, że całą tę aferę zaplanowano, jak zwykle, dla zysku. Przecież firma nawoływała: PRACUJCIE PODCZAS SNU. Ty sobie leżysz, a wszystko, co masz, przeradza się w fortunę. Jeżeli masz pięćdziesiąt pięć lat i dwieście dolarów emerytury, dlaczego nie mógłbyś trochę sobie pospać, obudzić się mając tyle samo lat i dostawać tysiąc dolarów? Że nie wspomnę już o pięknym nowym świecie, który prawdopodobnie zagwarantuje ci znacznie dłuższą i zdrowszą jesień życia jako dodatek do pięciokrotnie wyższych dochodów.

Tym argumentem zgodnie szermowały wszystkie ubezpieczalnie i każda wykazywała na podstawie niepodważalnych obliczeń, że wybór właśnie jej akcji jako funduszu powierniczego będzie pod każdym względem najkorzystniejszy. PRACUJCIE PODCZAS SNU.

Nigdy mnie to nie pociągało. Nie przekroczyłem pięćdziesiątki, nie chciałem iść na emeryturę, a rok 1970 nie wyglądał źle. Dokładnie mówiąc - tak było do niedawna. Teraz stałem się emerytem chcąc nie chcąc (nie podobało mi się to zupełnie), zamiast miodowego miesiąca miałem szklankę szkockiej w drugorzędnym barze, zamiast żony poznaczonego bliznami kocura z chorobliwym upodobaniem do imbirowego piwa. Na dno jednak jeszcze nie spadłem. Sięgnąłem do marynarki, wyjąłem kopertę, otworzyłem. Zawierała dwie rzeczy: czek potwierdzony na sumę większą niż kiedykolwiek miałem, oraz akt własności akcji firmy Hired Girl. Oba dokumenty były już trochę pomięte - nosiłem je przy sobie od chwili, gdy wszedłem w ich posiadanie.

A właściwie dlaczego nie?

Dlaczego by nie uciec i nie przespać swoich problemów? Byłoby to z pewnością przyjemniejsze niż służba w Legii Cudzoziemskiej, nie tak wątpliwe moralnie jak samobójstwo, a przy tym odgrodziłoby mnie od ludzi i spraw, które zniszczyły mi życie.

Czemu nie spróbować?

Możliwość wzbogacenia się nie interesowała mnie zupełnie. Oczywiście czytałem Gdy śpiący się zbudzi H. G. Wellsa i to nie wtedy, gdy ubezpieczalnie zaczęły rozdawać tę książkę za darmo, lecz gdy była tylko jedną z klasycznych powieści. W ten sposób znacznie wcześniej dowiedziałem się, do czego może doprowadzić składany procent i dewaluacja akcji. Nie byłem jednak pewny, czy mam dosyć pieniędzy, by wykupić Długi Sen i otrzymać później premię gwarancyjną. Bardziej do mnie przemawiał drugi argument: dwadzieścia lat snu i przebudzenie w innym świecie. Może znacznie lepszym, przynajmniej tak zapewniały ubezpieczalnie... albo gorszym... jednak z pewnością w innym. Ważną różnicę dostrzegłem już teraz, mógłbym spać tak długo, aż będę miał tę pewność, że świat, w którym się obudzę, będzie światem bez Belle Darkin - a także bez Milesa Gentry'ego... ale przede wszystkim bez Belle. Gdyby Belle była sześć stóp pod ziemią, mógłbym o niej zapomnieć, zapomnieć o tym, co mi zrobiła, wykreślić ją z mojego życia... a nie cierpieć na samą myśl, że jest tylko o kilka mil dalej. Jak długo to będzie trwać?

Belle miała dwadzieścia trzy lata - tak przynajmniej twierdziła (przypomniałem sobie, jak kiedyś przyznała nieopatrznie, że pamięta Roosevelta jako prezydenta). W każdym razie nie przekroczyła trzydziestki. Gdybym przespał siedemdziesiąt lat, po niej zostałby nekrolog. No, powiedzmy siedemdziesiąt pięć dla pewności.

Zamyśliłem się nad osiągnięciami geriatrii; mówiło się o przedłużeniu do stu dwudziestu lat ,,normalnej" długości życia. W związku z tym jako bezpieczną granicę musiałbym przyjąć sto lat. Nie byłem przekonany, czy którakolwiek ubezpieczalnia gwarantuje tak długi okres hibernacji.

Dopiero potem wpadł mi do głowy diabelski pomysł, inspirowany rozlewającym się ciepłem szkockiej. Wcale nie muszę spać do momentu, gdy Belle umrze; zupełnie wystarczy - a jeżeli chodzi o zemstę na kobiecie to nawet lepiej - być młodym, gdy ona będzie już stara.

Poczułem na ramieniu dotyk łapki, delikatny jak płatek śniegu.

- Maaało - oznajmił Pit.

- Ty żarłoku - upomniałem go i napełniłem talerzyk piwem.

Podziękował mi, to znaczy zanim zabrał się do chłeptania, dostojnie odczekał krótką chwilę.

Swą natarczywością przypomniał mi o pewnych komplikacjach, których wcześniej nie wziąłem pod uwagę.

Do licha, co zrobić z Pitem?

Kota nie można wyrzucić jak psa, nie zniesie tego. Czasami da się go sprzedać razem z domem, ale to nie wchodzi w grę. Dla niego byłem jedyną ostoją w tym stale zmieniającym się świecie - od momentu, gdy przed dziewięciu laty odebrano go matce. Nawet będąc w wojsku trzymałem go przy sobie, co naprawdę nie było rzeczą łatwą.

Pit cieszył się dobrym zdrowiem i wydawało się, że tak będzie zawsze, chociaż w całości trzymały go tylko pozszywane blizny. Gdyby tylko celniej uderzał prawą łapą, mógłby wygrywać bijatyki i płodzić potomstwo jeszcze co najmniej przez pięć lat.

Mogłem oczywiście płacić za jego pobyt w jakimś schronisku dla zwierząt, dopóki by nie zdechł (nie do pomyślenia!), mogłem go również uśpić chloroformem (zupełnie nie do przyjęcia) albo go opuścić. Po prostu z kotem nie można inaczej postępować: albo spełnisz ten ciężki obowiązek, który na siebie nałożyłeś, albo biedaka opuścisz, skazując go na zdziczenie i łamiąc jego wiarę w wiekuistą sprawiedliwość.

Tak jak Belle zniszczyła moją wiarę. A zatem, przyjacielu, najlepszym wyjściem będzie o wszystkim zapomnieć. Własnym życiem pokierowałeś jak pijany w środku nocy, ale to nie zwalnia cię jednak w najmniejszym stopniu od obowiązku dotrzymania umowy z tym ponad miarę rozpieszczonym kocurem.

Właśnie gdy dojrzałem do tej filozoficznej prawdy, Pit kichnął - piana podrażniła jego nozdrza.

- Na zdrowie! - życzyłem mu szczerze - ...i przestań tak łapczywie pić.

Pit mnie zignorował. Przy stole zachowywał się znacznie lepiej niż ja, czego był zresztą świadomy.

O tej porze w knajpach bywa pusto. Oprócz nas tylko przy barze siedzieli jacyś goście. Kiedy powiedziałem ,,na zdrowie", kelner podniósł głowę i szepnął coś do kasjera. Obaj spojrzeli koso w naszym kierunku, potem kasjer podniósł ruchomy blat i ruszył ku nam.

- Wojskowa policja, Pit - mruknąłem.

Rozejrzał się wokół i czmychnął z powrotem do torby. Kasjer podszedł do mnie, oparł się o stół i szybko przebiegł wzrokiem po wolnych miejscach.

- Przykro mi, przyjacielu - oznajmił stanowczo - ale tego kota będziesz musiał stąd wynieść!

- Jakiego kota?

- Tego, którego karmił pan z talerzyka!

- Ja żadnego kota nie widzę.

Tym razem zgiął się i zajrzał pod stół.

- Ma go pan w tej torbie - oskarżył mnie.

- W torbie? Kota? Kolego, chyba nie wiesz co mówisz.

- Co? Nie ze mną te numery. W tej torbie jest kot. Otwieraj torbę.

- Ma pan nakaz rewizji?

- Co? Proszę nie mówić głupstw.

- To pan mówi głupstwa, skoro chce pan otworzyć moją torbę bez nakazu rewizji. Paragraf czwarty ustawy. Tak więc gdy wyjaśniliśmy to sobie, proszę powiedzieć kelnerowi, żeby podał jeszcze raz to samo. Albo proszę zrobić to osobiście.

Poczuł się obrażony.

 

- Ja do pana nic nie mam, ale muszę uważać, żeby nie stracić licencji. Psom i kotom wstęp wzbroniony -jest to wypisane na ścianie. Dbamy o higienę i czystość w zakładzie.

- Musicie bardziej się starać. - Podniosłem szklankę. - Widzi pan te ślady szminki? Niech pan lepiej uważa na zmywarkę, a nie usiłuje rewidować klientów.

- Nie widzę żadnej szminki.

- Bo już prawie wytarłem. Możemy jednak wybrać się na komisję sanitarną i tam skontrolować liczbę bakterii. Westchnął ciężko.

- Ma pan legitymację?

- Nie.

- No to jesteśmy kwita. Ja nie będę panu grzebał w torbie, a pan nie będzie mnie włóczył po komisjach. A teraz jeśli chce pan się jeszcze napić, proszę podejść do baru i zamówić, co pan chce... na rachunek firmy. Ale tutaj już nie podam.

Odwrócił się i odszedł.

Wzruszyłem ramionami.

- I tak już mieliśmy iść.

Kiedy wychodząc mijałem kasę, podniósł głowę.

- Nie gniewa się pan, prawda?

- Ani trochę. Chciałem przyprowadzić konia na jednego. Ale zmieniłem zamiar.

- Niech się pan nie krępuje. Zarządzenie nic nie mówi o koniach. Proszę powiedzieć mi jeszcze jedno - ten kot naprawdę pije imbirowe piwo?

- Zapomniał pan o czwartym paragrafie?

- Ja tego zwierzaka nie chcę widzieć, ja się tylko pytam.

- No, przypuśćmy. Najbardziej mu smakuje z kropelką szkockiej, ale gdy musi, wypije i bez.

- Zniszczy sobie nerki. Proszę spojrzeć tu, przyjacielu.

- Na co?

- Proszę pochylić się do tyłu, tu, bliżej... A teraz proszę spojrzeć na sufit nad parawany otaczające stoliki... na te lustra w ozdobnych ramkach. Wiem, że ma pan kota, ponieważ go widziałem.

Pochyliłem się i spojrzałem. Na suficie lokalu umieszczono mnóstwo tanich dekoracji i luster. Teraz zauważyłem, że wiele z nich - ukrytych pośród innych elementów- ustawiono pod takim kątem, że kasjer mógł obserwować salę jak przez peryskop, nie opuszczając stanowiska pracy.

- Niestety, to niezbędne - wyjaśnił mi przepraszająco. - Pewno by pana zaszokowało, gdyby pan zobaczył, co się w tych boksach dzieje... to znaczy działoby się, gdybyśmy ich nie mieli pod kontrolą. To smutny świat.

- Amen, bracie - skończyłem dysputę i wyszedłem na ulicę.

Po kilku krokach otworzyłem torbę. Trzymałem ją teraz za jedno ucho. Pit wytknął łepek.

- Słyszałeś, Pit, co mówił ten facet. To smutny świat... Gorzej niż smutny, bo dwaj przyjaciele nie mogą się w spokoju napić bez szpiegów. Wiesz, to rozstrzygnęło o naszym losie.

- Teraz? - zainteresował się Pit.

- Co ty o tym sądzisz?... Ja jestem zdecydowany, nie ma sensu tego odkładać.

- Teraz! - upewnił mnie Pit.

- A więc decyzja jednomyślna. No to w prawo przez ulicę.

Sekretarka w ubezpieczalni Mutual była doskonałym przykładem pięknego, funkcjonalnego wystroju wnętrz. Przypomniałem sobie, że gdy się obudzę, będzie z niej szkaradna stara baba, i powiedziałem jej, że chcę mówić z kimś z działu sprzedaży.

- Proszę usiąść. Pójdę zobaczyć, czy ktoś z działu obsługi klientów może pana przyjąć. - Nim zdążyłem usiąść, dodała: - Pan Powell pana przyjmie, tędy proszę.

Pan Powell siedział w biurze. Sądząc po wyposażeniu pokoju, firmie Mutual wiodło się cholernie dobrze. Podał mi wilgotną dłoń, poprosił, bym usiadł, zaproponował papierosa i spróbował odebrać mi torbę. Nie pozwoliłem.

- Czym możemy panu służyć?

- Chcę Długiego Snu.

Brwi skoczyły mu do góry i zaczął zachowywać się z jeszcze większym respektem. Mutual bez wątpienia zawarłby i siedmiodolarową umowę ubezpieczeniową na aparat fotograficzny, ale Długi Sen oddawał mu pod kontrolę wszystkie aktywa klienta.

- Bardzo mądre postanowienie - westchnął nabożnie. - Sam życzyłbym sobie takiej operacji. Ale wie pan... obowiązki rodzinne. - Wyciągnął rękę i wyjął jakiś formularz. - Klienci poszukujący Długiego Snu zazwyczaj nie chcą zbyt długo czekać, dlatego też w takich wypadkach formalności są uproszczone. Wypełnię te papiery za pana... i przygotujemy od razu badania lekarskie...

- Jeszcze jedno...

- Tak?

- Mam pytanie. Czy można zamówić komorę hibernacyjną dla kota?

Popatrzył na mnie najpierw z zaskoczeniem, a później z urazą.

- Żarty pan sobie stroi? Otworzyłem torbę i Pit wystawił łepek.

- Proszę poznać mojego partnera. Nadal oczekuję odpowiedzi. Jeżeli będzie negatywna, przeniosę się do ubezpieczalni Central Valley. Mają siedzibę w tym samym budynku, nieprawdaż?

Tym razem jego spojrzenie było niemal wystraszone.

- Panie... hm, jak pana nazwisko?

- Dan Davis.

- Panie Davis, od momentu przekroczenia progu naszych drzwi każdy znajduje się pod troskliwą opieką ubezpieczalni Mutual. Przejście do Central Valley nie wchodzi w grę!

- A jak próbowałby pan mnie zatrzymać! Siłą?

- Proszę pana. - Rozejrzał się gorączkowo wokół, wyglądał na wzburzonego. - Nasza firma dba o etykę postępowania!

- Chce pan przez to powiedzieć, że Central Valley nie?

- Pan to powiedział, nie ja. Panie Davis, nie chciałbym w jakikolwiek sposób wpływać na pana...

- Co i tak by się nie udało...

- ...ale proszę wypożyczyć wzory umów obu firm, wynająć prawnika albo jeszcze lepiej wykwalifikowanego językoznawcę i porównać, co proponujemy i co rzeczywiście gwarantujemy, z tym, co oficjalnie obiecuje Central Valley. - Znowu rozejrzał się i skłonił w moją stronę głowę. - Nie powinienem tego panu mówić, mam jednak nadzieję, że zatrzyma pan to dla siebie: oni nie stosują nawet standardowych tabel matematycznych ubezpieczalni.

- Możliwe, że zamiast tego po prostu dbają o klienta.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl