[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
HENRYK SIENKIEWICZ
SELIM MIRZA
WYDAWNICTWO TOWER PRESS
GDAŃSK 2002
1
I
Było to na wiosnę podczas wojny francusko-pruskiej. Belfort oblężony był przez
Prusaków, oddział zaś wolnych strzelców, w którym służyliśmy od pół roku obaj z Selimem,
towarzyszem moich lat dziecinnych, kręcił się za ich plecami, bijąc się prawie co dzień,
chwytając posłańców z depeszami, napadając konwoje z żywnością.
Oddział ten był zbieraniną wszelkiego rodzaju awanturników, po największej części
cudzoziemców, ludzi skłonnych do rabunku, grabieży i wszelkiego rodzaju nadużyć, ale też
nie ceniących życia, nie mających nic do stracenia, na wpół zdziczałych wśród ciągłego boju i
prowadzących rzemiosło wojenne z instynktem i zamiłowaniem dzikich zwierząt. Sami
nazywaliśmy się myśliwymi na ludzi, choć trudno było powiedzieć, kto tu był myśliwym, kto
zwierzyną, bo i nas tropiono bez odpoczynku z całym niemieckim uporem i wytrwałością.
Nie dawaliśmy spokoju, ale też nie mieliśmy go sami ani we dnie, ani w nocy. Wśród dnia
leżeliśmy po największej części w zaroślach, lasach i winnicach, w nocy, zwłaszcza jeżeli
zdarzyła się noc ciemna i dżdżysta, wychodziliśmy na łup, podkradaliśmy się pod same
obozowiska pruskie, porywaliśmy ludzi z placówek, tępiliśmy patrole, zasadzaliśmy się w
rowach kolei żelaznych na pociągi lub wyrywaliśmy szyny, psuli telegrafy itp.
Nikt nigdy, nawet i rząd Gambetty, nie wiedział, gdzie jesteśmy, co robimy i gdzie się
udamy. Byliśmy oddziałem luźnym. Nie braliśmy wcale żołdu; jedliśmy najczęściej to, cośmy
zdobyli na Prusakach, piliśmy wódkę ułanów pruskich, otoczeni na wszystkie strony –
zamknięci, rzec można, naokoło murem dział i bagnetów, nie paliliśmy prawie nigdy ognisk,
zmoczeni deszczem – suszyliśmy się na słońcu, zziębnięci – ogrzewaliśmy się w
karabinowym ogniu.
– Mieszkamy za kołnierzem u Prusaków – mawiali nasi żołnierze.
Istotnie, daleko za nami była Francja walcząca, uciekająca, były francuskie miasta,
francuski rząd, armia, jednooki dyktator, manifesty, generałowie w złotych mundurach,
gazety, szpitale wojskowe, zapasy żywności, ale to wszystko było poza nami. Bliżej były
oddziały pruskie, bawarskie, saskie, my w ich środku.
2
Nieraz żelazna dłoń jakiegoś pruskiego generała opuszczała się na nas ostrożnie i cicho,
jak ręka człowieka, który chce schwycić uprzykrzony owad. Upatrzywszy chwilę, dłoń ta
spadała wreszcie jak piorun i chwytała tylko powietrze – my byliśmy już gdzie indziej.
Czasem znów podstawialiśmy bagnet pod taką dłoń, wówczas cofała się z okrzykiem
wściekłości.
Ustawiczna wojna, zdrady, zasadzki wyrobiły w tych ludziach prawdziwie wilczy instynkt.
Nie potrzebowali prawie dowództwa: działali cicho, sprawnie, przezornie; wtedy, kiedy
polowano na nich, ani chwili nie przestawali polować sami, umieli czyhać po całych nocach i
po całych nocach tłumić oddech, i po całych nocach wytężać wzrok w jedną stronę, z której
miał nadejść łup.
Ryzykując ustawicznie wszystko, umieli zachować ostrożność kota. Nieraz, gdyśmy leżeli
w zaroślach, oddziały pruskie przechodziły tak blisko, że zdarzało mi się słyszeć głosy
oficerów, ale – jeżeli oddział był zbyt silny – nie padł ani jeden strzał.
Pułk wojska, idący wśród promieni słonecznych, rzuca cień.
– Byliśmy zawsze pewni, że kryjecie się w naszym cieniu – rzekł do nas jeden jeniec.
Istotnie, byliśmy cieniem pruskim.
Ludzie nasi zatracili w sobie zwolna wszelkie uczucia ludzkie; nie mogę powiedzieć, żeby
się bili dla Francji i za Francję, bili się, żeby się bić. O Francję nie dbali. Żołnierzy
francuskich z innych oddziałów lub z armii regularnej nie cierpieli tak prawie jak Prusaków, a
pogardzali nimi więcej niż Prusakami. Przy spotkaniach, które zresztą rzadko się zdarzały,
przychodziło zawsze do kłótni i bójek.
– Prusacy uciekliby, gdyby zobaczyli wasze twarze – mawiali do innych nasi żołnierze –
ale zawsze widzą tylko wasze... spodnie.
Słowem, był to oddział pod każdym względem wyjątkowy, ale nie był liczny, owszem,
topniał coraz bardziej, zarówno przez ciągłe bitwy, jak i przez trudy prawie nadludzkie. Przy
tym los rannych lub chorych naszego oddziału był straszny. Zostawiano ich po prostu w lesie.
Raz, gdy jeden człowiek z nerwowego wycieńczenia upadł i prosił, żeby go dobić, słyszałem,
jak odpowiedziano mu:
– Nie bój się, baranku, wilki cię tu znajdą.
Kandydatów nowych brakło, bo taka służba nie nęciła, choć z drugiej strony dawała obfitą
nadzieję łupu. Zegarków, pieniędzy i pierścionków, zdjętych z trupów, mieli nasi ludzie tyle,
że nie wiedzieli, co z nimi robić. Ale też i nie dbali o nie. W karty nie wolno było grać,
kupować nie było co i gdzie, chować nie było warto, bo każdy wiedział, że prędzej czy
później zginie.
3
Oddział więc co dzień stawał się mniejszy; kandydatów brakło jeszcze i dlatego, że nie
było w nim żadnej dosługi. Żołnierz miał w kieszeni śmierć, nie buławę marszałka. Rząd
Obrony Narodowej w biuletynach swoich wspominał o nas bardzo rzadko.
– Oni o nas nie wiedzą – mawiał nasz dowódca, który tego rządu nie cierpiał.
Jednooki dyktator chciał nas jednak widzieć i przesłał rozkaz do La Rochenoire’a, naszego
dowódcy, ażebyśmy się stawili na wskazane miejsce, ale La Rochenoire nie usłuchał rozkazu
i zamiast na wskazane miejsce, poszedł na zasadzkę.
– Jeżeli nas chce widzieć – rzekł – niech przyjedzie do nas balonem, on to umie.
Zresztą, na paradzie oddział nasz źle by wyglądał: ludzie byli wychudli, poczernieni
dymem, w mundurach podartych na strzępy, o oczach zaszłych krwią; niektórzy mieli głowy
poobwiązywane chustkami, poplamionymi zaschłą posoką, nie czesani, nie myci, podobniejsi
byli do zwierząt niż do ludzi.
Ja znalazłem się w tym oddziale wypadkowo: namówił mnie do tego Selim. Kiedy wojna
rozgorzała i kiedy obaj wybieraliśmy się z Paryża, ja chciałem wstąpić do armii regularnej,
ale Selim rzekł:
– Pójdziemy do La Rochenoire’a.
– Co to za jeden?
– Formuje oddział strzelców.
– Czy go znasz?
– Tak.
Skąd go znał, nie chciał mi nigdy powiedzieć, domysły zaś moje w tej mierze nie mają nic
pewnego. Wiem, że jeszcze przed wojną Selim, który miał sporo pieniędzy, więcej nawet niż
ich mógł wydać, awanturował się w Paryżu; wiedziałem, że miał pojedynek z kimś należącym
do arystokracji francuskiej i że trzykrotnie wytrącił mu szpadę z rąk, szczegółów i nazwisk
jednak nie wiedziałem nigdy dokładnie. Były to czasy, w których z Selimem nie żyliśmy
blisko. Naprzód, on był bogaty, po wtóre, bądź co bądź, dzieliło nas wspomnienie Hani.
Wprawdzie Selim postąpił z Hanią jak człowiek honoru, nie mogłem jednak opędzić się
myśli, że gdyby nie on, ukochana moja Hania nie przeszłaby strasznej choroby, nie
przywdziałaby sukni zakonnej, że wreszcie, gdyby nie on, ja byłbym szczęśliwszy: nie
miałbym w duszy takiej pustki, z jaką nosiłem się od lat ośmiu, i może nawet – zamiast tułać
się za granicami kraju – orałbym spokojnie zagon rodzinny.
Na koniec, bolało mnie jeszcze i to, że podczas gdy ja, który mniej względem Hani
zawiniłem, nosiłem się jednak ze smutkiem i jakby wyrzutem w duszy, Selim zapomniał o
niej zupełnie. Przybywszy do Paryża oddał się szumnemu, gorączkowemu życiu tego miasta z
4
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl