[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
HENRYK SIENKIEWICZ
RODZINA
POŁANIECKICH
2
Tower Press 2000
COPYRIGHT BY TOWER PRESS, GDAŃSK 2000
3
TOM PIERWSZY
I
Była godzina pierwsza po północy, gdy Połaniecki zbliżał się do dworu w Krzemieniu. Za
swoich dziecinnych lat był on dwukrotnie w tej wsi, dokąd jego matka, daleka krewna
pierwszej żony dzisiejszego właściciela Krzemienia, woziła go na wakacje. Połaniecki
usiłował teraz przypomnieć sobie tę miejscowość, ale przychodziło mu to z trudnością. Po
nocy, przy księżycu, wszystko brało kształty odmienne. Nad zaroślami, łąkami i grudzią leżał
nisko biały tuman zmieniając całą okolicę jakby w bezbrzeżne jezioro, które to złudzenie
powiększały jeszcze odzywające się w tumanie chóry żab. Noc była lipcowa, bardzo pogodna
i oświecona pełnią. Chwilami, gdy żaby milkły, słychać było derkacze grające po rosie, a
czasem z daleka, od błotnistych stawów ukrytych za olszynami, odzywał się, jakby spod
ziemi, głos bąka.
Połaniecki nie mógł się oprzeć urokowi tej nocy. Była mu ona jakaś swoja, i tę swojskość
odczuwał tym lepiej, że dawniej nieczęsto bywał w kraju, a dopiero przed dwoma laty
powrócił na stałe z zagranicy, gdzie spędził pierwszą młodość, a później zajmował się
sprawami handlowymi. Teraz, gdy wjeżdżał do tej śpiącej wioski, przypomniało mu się także
własne dzieciństwo, pamiętne ze względu na matkę, która od pięciu lat nie żyła, i dlatego że
przykrości i troski tego dzieciństwa, w porównaniu do dzisiejszych, wydawały się zupełnie
błahe.
Bryczka wtoczyła się na koniec do wsi, którą poczynał krzyż stojący na wydmie. Pochylił
się on już bardzo i groził upadkiem. Połaniecki pamiętał go dlatego, że w swoim czasie
pochowano pod tą wydmą wisielca, którego znaleziono na gałęzi w pobliskim lesie, a potem
ludzie bali się tamtędy nocą przechodzić.
Za figurą poczynały się pierwsze chaty. Ale ludzie już spali. W żadnym oknie nie było
światła. Jak okiem sięgnąć, połyskiwały tylko na nocnym tle nieba oświecone księżycem
dachy chałup, które w tym blasku wydawały się srebrne i siwe. Niektóre chałupy były
umazane wapnem i świeciły jasnozielono; inne, ukryte w sadkach wiśniowych, w gąszczu
słoneczników lub tyczkowej fasoli, zaledwie wychylały się z cienia. Po podwórkach
szczekały psy, ale jakby przez sen, dając wtór rechotaniu żab, graniu derkaczy, bąków i tym
wszystkim wołaniom, którymi odzywa się letnia noc, a które potęgują jeszcze wrażenie ciszy.
Bryczka, posuwając się zwolna sypką, piaszczystą drogą, wtoczyła się na koniec w ciemną
aleję popstrzoną tylko tu i ówdzie światłem wdzierającym się przez liście. Na końcu tej alei
poświstywali stróże nocni. Przy ujściu bielił się dwór, w którym kilka okien było
oświeconych. Gdy bryczka zaturkotała przed gankiem, z domu wybiegł służący chłopak,
który począł pomagać Połanieckiemu przy wysiadaniu, a oprócz tego zbliżył się stróż nocny i
dwa białe psy, widocznie bardzo młode i łagodne, gdyż zamiast szczekać, jęły łasić się,
wspinać się na gościa i okazywać z jego przybycia radość tak wielką, iż stróż musiał
miarkować jej wylew za pomocą kija.
4
Chłopak zdjął z bryczki rzeczy Połanieckiego, on sam zaś znalazł się po chwili w jadalnym
pokoju, gdzie czekała na niego herbata. Przy jednej ścianie stał orzechowy kredens, obok
zegar z wielkimi wagami i kukułką, z drugiej strony dwa liche portrety kobiece w strojach z
osiemnastego wieku, na środku zaś stół nakryty białą serwetą, otoczony krzesłami o wysokich
poręczach. Pokój ten, oświecony jasno, pełen pary unoszącej się z samowara, wyglądał dość
gościnnie i wesoło.
Połaniecki począł przechadzać się wzdłuż stołu, ale skrzypienie własnych butów raziło go
w tej ciszy, poszedł więc ku oknu i patrzał przez szyby na oświecone księżycem podwórze, po
którym te same dwa białe psy, które witały go z takim wylaniem, goniły się teraz ze sobą.
Po niejakim czasie drzwi przyległego pokoju otworzyły się i weszła młoda osoba, w której
Połaniecki domyślił się córki właściciela Krzemienia, urodzonej z drugiej jego żony. Na jej
widok wyszedł więc z framugi okna i zbliżywszy się w swoich skrzypiących butach do stołu
skłonił się i powiedział swoje nazwisko.
Panna wyciągnęła do niego rękę i rzekła:
– Wiedzieliśmy z depeszy o pańskim przyjeździe. Tatko trochę chory i musiał się położyć,
ale jutro rad będzie pana zobaczyć.
– Nie moja wina, żem przyjechał tak późno – odpowiedział Połaniecki – pociąg przychodzi
dopiero o jedenastej do Czerniowa.
– A z Czerniowa jeszcze dwie mile do Krzemienia. Mówił mi ojciec, że pan tu nie
pierwszy raz.
– Przyjeżdżałem tu z matką, gdy pani nie było jeszcze na świecie.
– Wiem. Pan jest krewny ojca.
– Ja jestem krewny pierwszej żony pana Pławickiego.
– Ojciec bardzo ceni związki rodzinne, choćby najdalsze – odrzekła panna.
I zaczęła nalewać herbatę odganiając od czasu do czasu drugą ręką parę, która podnosząc
się z samowara przesłaniała jej oczy. Gdy rozmowa się przerwała, słychać było tylko tyk
zegara. Połaniecki, którego interesowały młode kobiety, przypatrywał się pannie Pławickiej.
Była to osoba średniego wzrostu, dość wysmukła; włosy miała ciemne, twarz łagodną, ale
jakby zgaszoną, płeć nieco opaloną od słońca, oczy niebieskie i prześliczne usta. W ogóle
była to twarz kobiety spokojnej i delikatnej. Połaniecki, któremu nie wydała się brzydka, ale
też nie wydała się piękna, myślał jednak, że jest dość miła, że może być dobra i że pod tą
powierzchownością niezbyt świetną może posiadać mnóstwo tych rozmaitych przymiotów,
które posiadają zwykle wiejskie panny. Jakkolwiek był młody, życie nauczyło go jednej
prawdy, że kobiety przy bliższym poznaniu w ogóle zyskują, mężczyźni w ogóle tracą.
Słyszał także o pannie Pławickiej, że całe gospodarstwo w Krzemieniu, prawie zresztą
zrujnowane, polega na jej głowie i że to jest jedna z najbardziej zapracowanych istot na
świecie. Otóż w stosunku do tych kłopotów, które musiały ją obarczać, wydała mu się
spokojną i pogodną. Prócz tego pomyślał, że zapewne jej się spać chce. Widać to było nawet
po jej oczach mrużących się mimo woli pod światłem wiszącej lampy.
Egzamin byłby wypadł w ogóle na jej korzyść, gdyby nie to, że rozmowa z nią szła trochę
trudno. Ale tłumaczyło się to tym, że się widzieli po raz pierwszy w życiu. Przyjmowała go
przy tym sama, co dla młodej panny mogło być kłopotliwe. Na koniec wiedziała, że
Połaniecki przyjechał do nich nie w odwiedziny, ale po pieniądze. Tak było w istocie. Matka
jego oddała przed bardzo dawnym czasem dwadzieścia kilka tysięcy rubli na hipotekę
Krzemienia, które Połaniecki chciał teraz odebrać, raz dlatego, że zalegano bardzo z
procentami, a po wtóre, że będąc wspólnikiem Domu Handlowego w Warszawie wszedł w
rozmaite interesa i potrzebował kapitału. Z góry też obiecał sobie nie czynić żadnych
ustępstw i swoje koniecznie odzyskać. W tego rodzaju sprawach chodziło mu zawsze o to, by
okazać się człowiekiem nieugiętym. Nie był on. nim może z natury, ale uczynił sobie z
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl