[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rozdział I
Henryk Sienkiewicz - Potop Tom II
Wierny Soroka wiózł swego pułkownika przez lasy głêbokie, sam nie wiedz±c, dok±d jechaæ, co
pocz±æ, gdzie siê obróciæ.
Kmicic nie tylko był ranny, ale i ogłuszony wystrzałem. Soroka od czasu do czasu maczał szmatê w
kuble wisz±cym przy koniu i obmywał mu twarz; chwilami zatrzymywał siê dla poczerpniêcia ¶wie¿ej
wody przy strumieniach i jeziorkach le¶nych, ale ani woda, ani postoje, ani ruch konia nie zdołały
zrazu wróciæ panu Andrzejowi przytomno¶ci - i le¿ał jak martwy, a¿ ¿ołnierze jad±cy razem, a mniej
do¶wiadczeni w rzeczach ran od Soroki, poczêli siê troskaæ, czy ¿yje.
- ¯yje - odpowiadał Soroka - za trzy dni tak bêdzie na koniu siedział jak ka¿dy z nas.
Jako¿ w godzinê pó¼niej Kmicic otworzył oczy i z ust jego wydobyło siê jedno tylko słowo:
- Piæ!
Soroka przytkn±ł blaszankê z czyst± wod± do jego warg, lecz pokazało siê; ¿e otwarcie ust sprawia
panu Andrzejowi ból niezno¶ny - i nie mógł piæ. Ale przytomno¶ci ju¿ nie stracił; jednak¿e o nic nie
pytał, jak gdyby nic nie pamiêtał; oczy miał szeroko otwarte i patrzył bezmy¶lnie na głêbie le¶ne, na
szmaty błêkitnego nieba, widne nad głowami miêdzy gêstwin±, i na swoich towarzyszów; patrzył tak,
jak człowiek zbudzony ze snu lub otrze¼wiony z upicia, i pozwolił, nie mówi±c ani słowa, opatrywaæ
siê Soroce, nie jêczał przy rozwi±zywaniu banda¿ów - owszem, zimna woda, któr± wachmistrz
obmywał ranê, zdawała siê sprawiaæ mu przyjemno¶æ, bo czasem u¶miechał siê oczyma.
A Soroka pocieszał go:
- Jutro, panie pułkowniku, dur przejdzie. Da Bóg, ¿e siê uchronim.
Jako¿ pod wieczór odurzenie poczêło istotnie przechodziæ, bo przed samym zachodem słoñca
Kmicic spojrzał przytomniej i nagle spytał:
- Co tu taki szum?
- Jaki szum? Nie ma ¿adnego - odpowiedział Soroka.
I widocznie szumiało tylko w głowie pana Andrzeja, bo wieczór był pogodny. Zachodz±ce słoñce,
przenikaj±c sko¶nymi promieniami w gêstwinê, przesycało złotymi blaskami mrok le¶ny i bramowało
czerwone pnie sosen. Wiatr nie wiał- i tylko tu i ówdzie z leszczyny, brzóz i grabów spływały li¶cie
na ziemiê albo zwierz pierzchliwy czynił lekki szelest, pomykaj±c w głêbiny boru przed jezdnymi.
Wieczór był chłodny, jednak¿e gor±czka poczêła widocznie chwytaæ pana Andrzeja, bo po kilkakroæ
powtórzył:
- Mo¶ci ksi±¿ê! miêdzy nami na ¶mieræ i ¿ycie!
¦ciemniło siê wreszcie zupełnie i Soroka my¶lał ju¿ o noclegu, ale ¿e weszli w mokry bór i błoto
poczêło chlupotaæ pod kopytami, jechali wiêc dalej, aby dobraæ siê do wysokich i suchych czê¶ci
lasu.
Jechali godzinê i drug±, nie mog±c przebraæ siê przez bagno. Tymczasem uczyniło siê znów
widniej, bo zeszedł ksiê¿yc w pełni. Nagle Soroka jad±cy na przedzie zeskoczył z kulbaki i pocz±ł
pilno rozpatrywaæ grunt le¶ny.
- Konie têdy szły - rzekł - widaæ ¶lady na błocie.
- Kto mógł têdy przeje¿d¿aæ, kiedy tu ¿adnej drogi nie ma? - rzekł jeden z ¿ołnierzy
podtrzymuj±cych pana Kmicica.
- Ale ¶lady s± - i to kupa cała! Ot, tam, miêdzy sosnami, widaæ jasno jak na dłoni.
- Mo¿e bydło chodziło.
- Nie mo¿e byæ. Nie pora le¶nych pastwisk, widaæ wyra¼nie kopyta, ju¿ci, jacy¶ ludzie musieli têdy
przeje¿d¿aæ. Dobrze by było choæby budê le¶nicz± znale¼æ.
- To jed¼my ¶ladem.
- Jazda!
Soroka wskoczył znowu na konia i ruszyli. ¦lady kopyt w torfiastym gruncie ci±gle były wyra¼ne, a
niektóre, o ile przy ¶wietle ksiê¿yca mo¿na było miarkowaæ, wydawały siê zupełnie ¶wie¿e.
Jednak¿e konie zapadały do kolan i wy¿ej. Ju¿ obawiali siê ¿ołnierze, czy przebrn±, czy głêbsze
jeszcze topiele nie odkryj± siê przed nimi, gdy po upływie pół godziny do nozdrzy ich doszedł
- strona 1 -
pobrano z lektury.nogazpolaka.pl
 zapach dymu i ¿ywicy.
- Smolarnia tu musi byæ! - rzekł Soroka.
- A ot! tam skry widaæ! - rzekł ¿ołnierz.
I rzeczywi¶cie, w dali ukazała siê smuga czerwonawego, przesyconego płomieniem dymu, około
której skakały iskry tlej±cego pod ziemi± ogniska. Zbli¿ywszy siê ujrzeli ¿ołnierze chatê, studniê i
du¿± szopê, zbit± z bierwion sosnowych. Konie, zmêczone drog±, poczêły r¿eæ - liczne r¿enia
odpowie-działy im spod szopy, a jednocze¶nie przed jezdnymi stanêła jaka¶ postaæ ubrana w
ko¿uch przewrócony wełn± do góry.
- A siła koni? - spytał człowiek w ko¿uchu.
- Chłopie! Czyja to smolarnia? - rzekł Soroka.
- Co¶cie wy za jedni? Sk±de¶cie siê tu wziêli? - pytał znowu smolarz głosem, w którym widoczny
był przestrach i zdziwienie.
- Nie bój siê! - odpowiedział Soroka - nie zbóje!
- Jed¼cie w swoj± drogê, nic tu po was!
- Zamknij pysk i do chaty prowad¼, póki prosim. A nie widzisz, chamie, ¿e rannego wieziem!
- Co¶cie za jedni?
- Pilnuj, abym ci z rusznicy nie odpowiedział. Lepsi od ciebie, parobku! Prowad¼ do chaty, a nie, to
ciê we własnej smole ugotujem.
- Jeden siê przed wami nie obroniê, ale bêdzie nas wiêcej. Gardła wy tu poło¿ycie!
- Bêdzie i nas wiêcej, prowad¼!
- To i chod¼cie, nie moja sprawa.
- Co masz je¶æ daæ, to daj - i gorzałki. Pana wieziemy, który zapłaci.
- Byle st±d ¿yw wyjechał.
Tak rozmawiaj±c weszli do chaty, w której na kominie palił siê ogieñ,a z garnków postawionych na
trzonie rozchodził siê zapach duszonego miêsiwa. Izba była do¶æ przestronna. Soroka zaraz na
wstêpie zauwa¿ył, i¿ pod ¶cianami stało sze¶æ tapczanów okrytych obficie baranimi skórami.
- To tu jaka¶ kompanija mieszka - mrukn±ł do towarzyszów. Podsypaæ rusznice i czuj duch! Tego
chama pilnowaæ, by nie umkn±ł. Niech¿e dzisiejszej nocy kompanija ¶pi na dworze, bo my z izby
nie ust±pim.
- Panowie nie przyjad± dzi¶ - rzekł smolarz.
- To i lepiej, bo nie bêdziem siê o kwaterê spierali, a jutro sobie pojedziem- odparł Soroka -
tymczasem wykiñ miêsiwo na misê, bo¶my głodni, i koniom owsa nie ¿ałuj.
- A sk±d by tu owsa wzi±¶æ przy smolarni, wielmo¿ny panie ¿ołnierzu?
- Słyszeli¶my konie pod szop±, to musi byæ i owies; smoł± ich nie ¿ywisz.
- To nie moje konie.
- Czy twoje, czy nie twoje, je¶æ musz± jako i nasze. ¯ywo, chłopie! ¯ywo! je¶li ci skóra miła.
Smolarz nie odrzekł nic. A tymczasem ¿ołnierze zło¿yli ¶pi±cego pana Andrzeja na tapczanie - po
czym sami zasiedli do wieczerzy i jedli chciwie duszone miêsiwo wraz z bigosem, którego obszerny
sagan znalazł siê na kominie. Były tak¿e i jagły, a w komorze, przy izbie, znalazł Soroka spory
g±siorek gorzałki.
Jednak¿e sam z lekka siê tylko zakropił i ¿ołnierzom piæ nie dał, bo postanowił mieæ siê przez noc
na baczno¶ci. Ta opró¿niona chata z tapczanami na sze¶ciu mê¿ów i z szop±, w której r¿ało stado
koni, wydała mu siê dziwn± i podejrzan±. S±dził po prostu, ¿e to jest schronisko zbójeckie, tym
bardziej ¿e w tej samej komorze, z której wyniósł g±siorek, odkrył sporo orê¿a pozawieszanego na
¶cianach i beczkê prochu oraz rozmaite rupiecie, widocznie w dworach szlacheckich porabowane.
Na wypadek gdyby nieobecni mieszkañcy tej chaty wrócili, nie mo¿na było spodziewaæ siê od nich
nie tylko go¶cinno¶ci, ale nawet miłosierdzia; zamierzył wiêc Soroka zaj±æ zbrojn± rêk± chatê i
trzymaæ siê w niej przemoc± lub drog± układów.
Było to konieczne i ze wzglêdu na zdrowie Kmicica, dla którego podró¿ mogła staæ siê zgubn±, i ze
wzglêdu na wspólne wszystkich bezpieczeñstwo. Soroka był to ¿ołnierz kuty i bity, któremu jedno
tylko uczucie obcym było, to jest uczucie trwogi. A jednak teraz, na wspomnienie ksiêcia Bogusława,
strach go brał. Zostaj±c z dawnych lat w słu¿bie Kmicica, wierzył on ¶lepo nie tylko w mêstwo, ale i
w szczê¶cie młodego pana; widział niejednokrotnie jego czyny przechodz±ce zuchwalstwem miarê
- strona 2 -
pobrano z lektury.nogazpolaka.pl
wszelk± i granicz±ce prawie z szaleñstwem, które jednak udawały siê i uchodziły płazem. Odbył z
Kmicicem wszystkie �podchody" pod Chowañskiego, brał udział we wszystkich
zabijatykach, napadach, zajazdach, porwaniach i doszedł do przekonania, ¿e młody pan wszystko
mo¿e, wszystko potrafi, z ka¿dej toni siê wyratuje i ka¿dego, kogo zechce, pogr±¿y. Kmicict edy był
dla niego uosobieniem najwiêkszej potêgi i szczê¶cia - a owó¿ widocznie teraz trafił swój na swego -
nie! widocznie pan Kmicic trafił na lepszego od siebie... Jak to? Jeden m±¿, który był ju¿ w rêku
Kmicica, porwany, bezbronny, zdołał wydostaæ siê z jego r±k i mało tego: obaliæ samego Kmicica,
pogromiæ jego ¿ołnierzy i przeraziæ ich tak, ¿e zbiegli boj±c siê jego powrotu? Był to dziw nad dziwy i
Soroka głowê tracił my¶l±c o tym- wszystkiego siê bowiem na tym ¶wiecie spodziewał, tylko nie
tego, by znalazł siê kto¶ taki, kto by po panu Kmicicu przejechał.
- Zali skoñczyło siê ju¿ nasze szczê¶cie? - mruczał do siebie rozgl±daj±c siê ze zdumieniem
dokoła.
Wiêc choæ dawniej, bywało, szedł z zamkniêtymi oczyma za panem Kmicicem na kwatery
Chowañskiego, otoczone o¶mdziesiêciotysiêczn± armi±, teraz, na wspomnienie tego długowłosego
ksiêcia z panieñskimi oczyma i ró¿ow± twarz±, ogarniał go zabobonny przestrach. I sam nie
wiedział, co czyniæ. Przera¿ała go my¶l, ¿e jutro lub pojutrze trzeba bêdzie zjechaæ na bite trakty, na
których mo¿e ich spotkaæ sam straszliwy ksi±¿ê lub jego pogoñ. Dlatego to wła¶nie zjechał z drogi w
głêbokie lasy - a obecnie pragn±ł zostaæ w onej Ie¶nej chacie, póki by siê nie zmyliły i nie znu¿yły
pogonie.
Lecz ¿e i to schronisko, z innych powodów, nie wydawało mu siê bezpiecznym, chciał wiedzieæ,
czego siê trzymaæ, i w tym celu kazał ¿ołnierzom stra¿owaæ przy drzwiach i oknach chaty, a sam
rzekł do smolarza:
- We¼, chłopie, latarniê i chod¼ ze mn±.
- Chyba łuczywem wielmo¿nemu panu za¶wiecê, bo nie masz latarni.
- To ¶wieæ łuczywem; spalisz szopê i konie, wszystko mi jedno!
Na takie dictum latarnia znalazła siê zaraz w komorze. Soroka kazał chłopu i¶æ naprzód, sam za¶
szedł za nim z pistoletem w gar¶ci.
- Kto tu mieszka w tej chacie? - pytał po drodze.
- Panowie mieszkaj±.
- Jak ich zowi±?
- Tego mi nie wolno powiedzieæ.
- Widzi mi siê, chłopie, ¿e we¼miesz w łeb!
- Mój jegomo¶æ-odpowiedział smolarz-je¶libym zełgał jakie przezwisko, to te¿ musiałby¶ siê
jegomo¶æ kontentowaæ.
- Prawda jest! A siła tych panów?
- Jest stary pan i dwóch paniczów, i dwóch czeladzi.
- Jak¿e to, szlachta?
- Pewnie, ¿e szlachta.
- I tu mieszkaj±?
- Czasem tu, a czasem Bóg wie gdzie!
- A te konie sk±d?
- Panowie naprowadzaj±, a sk±d, Bóg wie!
- Rzeknij prawdê: nie rozbijaj± twoi panowie na go¶ciñcu?
- Czy ja, mój jegomo¶æ, wiem? Widzi mi siê, ¿e konie bior±, a komu, to nie moja głowa.
- A co z koñmi robi±?
- Czasem wezm± sztuk dziesiêæ, dwana¶cie, ile jest, i popêdz± a dok±d, to te¿ nie wiem.
Tak rozmawiaj±c doszli do szopy, z której słychaæ było parskanie koni i weszli do ¶rodka.
- ¦wieæ! - rzekł Soroka.
Chłop podj±ł latarniê w górê i pocz±ł o¶wiecaæ konie stoj±ce szeregiem przy ¶cianie. Soroka
opatrywał jednego po drugim okiem znawcy i głow± krêcił, jêzykiem mlaskał i mruczał:
- Nieboszczyk pan Zend rad by był... S± polskie, moskiewskie... a ten wałach niemiec... i ona klacz
tak¿e... Zacne konie. A co im dajecie?
- ¯eby nie zełgaæ, mój jegomo¶æ, tom tu dwie polanki owsem obsiał jeszcze z wiosny.
- strona 3 -
pobrano z lektury.nogazpolaka.pl
- To twoi panowie od wiosny konie sprowadzaj±?
- Nie, ale mi czeladnika z rozkazem przysłali.
- To¶ ty ich?
- Ja byłem ich, nim na wojnê poszli.
- Na jak± wojnê?
- Czy ja wiem, mój jegomo¶æ. Poszli daleko, jeszcze zeszłego roku, a wrócili latem.
- A czyj teraz jeste¶?
- To królewskie lasy.
- Kto ciê tu osadził na smolarni?
- Borowy królewski, panów krewny, który z nimi te¿ konie prowadzał, ale jak raz z nimi pojechał, tak
i wiêcej nie wrócił.
- A go¶cie jacy tu u panów nie bywali?
- Tu nikt nie trafi, bo bagna naokoło i tylko jedno przej¶cie; dziwno mi to, mój jegomo¶æ, ¿e¶cie
trafili, bo kto nie trafi, tego i bagno wci±gnie.
Soroka chciał zrazu odpowiedzieæ, ¿e i te lasy, i to przej¶cie zna dobrze, ale po chwili namysłu
postanowił lepiej zamilczeæ, a natomiast spytał:
- A du¿e to bory?
Chłop nie zrozumiał pytania.
- Jak to?
- Daleko id±?
- Oj ! kto je tam przeszedł: jedne siê koñcz±, drugie zaczynaj±, a Bóg tam wie, gdzie ich nie ma. Ja
tam nie był.
- Dobrze! - rzekł Soroka.
To rzekłszy kazał chłopu wróciæ i sam zawrócił do chaty.
Po drodze rozmy¶lał, co mu czyniæ przystoi, i wahał siê. Z jednej strony przychodziła mu ochota,
korzystaj±c z nieobecno¶ci mieszkañców chaty, braæ konie jak swoje i z rabunkiem umykaæ. Łup był
cenny i konie bardzo przypadły do serca staremu ¿ołnierzowi, ale po chwili zwalczył pokusê. Wzi±¶æ
łatwo, jeno co dalej czyniæ? Bagna naokoło, jedno wyj¶cie - jak do niego trafiæ? Przypadek raz
posłu¿ył, ale mo¿e nie posłu¿yæ drugi raz. I¶æ ¶ladem kopyt na nic, boæ pewnie mieszkañcy mieli tyle
rozumu, ¿e poczynili umy¶lnie ¶ladowe drogi fałszywe i zdradne, wiod±ce wprost do topieli. Soroka
znał dobrze proceder ludzi, którzy konie kradn± lub łupem bior±.
My¶lał wiêc i rozwa¿ał, nagle uderzył siê piê¶ci± w głowê:
- Kiep ze mnie! - mrukn±ł - to¿ wezmê chłopa na postronek i ka¿ê siê
wyprowadziæ na go¶ciniec.
Nagle wstrz±sn±ł siê wymówiwszy ostatni wyraz.
- Na go¶ciniec? A tam ten ksi±¿ê i pogoñ...
�Piêtna¶cie koni trzeba straciæ! - rzekł sobie w duchu stary wyga z takim ¿alem, jakby te
konie od małego wyhodował. - Nie mo¿e byæ inaczej, tylko skoñczyło siê nasze szczê¶cie. Trzeba
siedzieæ w chacie, póki pan Kmicic nie wyzdrowieje, siedzieæ z wol± mieszkañców albo bez woli, a
co potem bêdzie, to ju¿ pułkownika głowa."
Tak rozmy¶laj±c wrócił do chaty. Czujni ¿ołnierze stali przy drzwiach i choæ widzieli z dala latarkê
migoc±c± w ciemno¶ci, tê¿ sam±, z któr± Soroka i smolarz wyszli, przecie kazali im siê opowiedzieæ,
kto s±, zanim pu¶cili ich do chaty. Soroka dał ordynans, by stra¿uj±cy zmienili siê o północku, sam
za¶ rzucił siê na tapczan obok Kmicica.
W chacie uczyniło siê cicho, jeno ¶wierszcze rozpoczêły zwykł± muzykê, w przyległej komórce
myszy chrobotały w nagromadzonych tam rupieciach, od czasu do czasu za¶ chory budził siê i
marzył widocznie gor±czkowo, bo do uszu Soroki dolatywały bezładne jego słowa:
- Miło¶ciwy królu, odpu¶æ... Tamci zdrajcy... Wszystkie ich sekreta powiem... Rzeczpospolita sukno
czerwone... Dobrze, mam ciê, mo¶ci ksi±¿ê... Trzymaj!... Miło¶ciwy królu!... Têdy, bo tam zdrada!
Soroka podnosił siê na tapczanie i słuchał, lecz chory, zakrzykn±wszy raz i drugi, zasypiał, a
potem znów budził siê i wołał:
- Oleñka! Oleñka, nie gniewaj siê!...
Dopiero koło północy uspokoił siê zupełnie i zasn±ł na dobre. Soroka te¿ pocz±ł drzemaæ, ale wnet
- strona 4 -
pobrano z lektury.nogazpolaka.pl
zbudziło go ciche pukanie do drzwi chaty.
Czujny ¿ołnierz otworzył oczy natychmiast i zerwawszy siê na równe nogi, wyszedł z chaty.
- A co tam?
- Panie wachmistrzu, smolarz uciekł.
- Do stu diabłów! wnet on nam tu zbójów naprowadzi. A kto jego pilnował?
- Biłous.
- Poszedłem z nim konie poiæ - rzekł tłumacz±c siê Biłous. - Kazałem mu wiadro ci±gn±æ, a sam
szkapy trzymałem...
- I co? w studniê skoczył?
- Nie, panie wachmistrzu, jeno miêdzy pnie, co ich wedle studni siła le¿y naciêtych, i w karczowe
doły: Pu¶ciłem konie, bo choæby siê rozbiegły, to tu s± drugie, i skoczyłem za nim, alem w
pierwszym dole utkn±ł. Noc, ciemno, jucha miejsce zna, tak i pomkn±ł... ¯eby go mór trafił!
- Naprowadzi on nam tu diabłów, naprowadzi... ¯eby go pioruny zatrzasły!�
Wachmistrz uci±ł, a po chwili rzekł:
- Nie bêdziemy siê kładli, trzeba czuwaæ do rana: lada chwila kupa nadej¶æ mo¿e.
I daj±c przykład innym, sam zasiadł na progu chaty z muszkietem w rêku, ¿ołnierze za¶ siedli koło
niego gwarz±c miêdzy sob± z cicha, to pod¶piewuj±c półgłosem, to nasłuchuj±c, czy w¶ród nocnych
odgłosów boru nie dojdzie ich têtent i parskanie zbli¿aj±cych siê koni.
Noc była pogodna i ksiê¿ycowa, ale hała¶liwa. W głêbinach le¶nych wrzało ¿ycie. Była to pora
bekowiska, wiêc puszcza brzmiała naokół gro¼nymi rykami jeleni. Odgłosy owe, krótkie, chrapliwe,
pełne gniewu i zaciekło¶ci, rozlegały siê naokoło, we wszystkich czê¶ciach lasu, w głêbiach i bli¿ej,
czasem tu¿, tu¿, jakby o sto kroków za chat±.
- Je¶li oni nadejd±, to te¿ bêd± porykiwaæ, by nas zmyliæ - rzekł Biłous.
- E! tej nocy nie nadejd±. Nim chłop do nich zd±¿y, to i dzieñ bêdzie! - odrzekł inny ¿ołnierz.
- Po dniu, panie wachmistrzu, zdałoby siê chatê przetrz±¶æ i pod ¶cianami pokopaæ, bo je¶li zbóje
tu mieszkaj±, to i skarby musz± byæ.
- Najlepsze skarby w onej stajni - odparł Soroka wskazuj±c rêk± na szopê.
- A pobierzem?
- Głupi¶cie! tu wyj¶cia nie ma, jeno bagna wkoło.
- A przecie¶my przyjechali.
- Bóg nas przeprowadził. ¯ywa dusza tu nie przyjdzie ani nie wyjdzie, je¶lidrogi nie zna.
- Po dniu znajdziem.
- Nie znajdziem, bo umy¶lnie nakluczono i ¶lady s± mylne. Nie trzeba było chłopa puszczaæ.
- Wiadomo, ¿e go¶ciniec o dzieñ drogi - rzekł Biłous - i w tamtej stronie...
Tu wskazał palcem na wschodni± czê¶æ lasu.
- Bêdziem jechaæ, póki nie przejedziem - ot co!
- To my¶lisz, ¿e¶ ju¿ pan, jak bêdziesz na trakcie? Lepsza ci tu kula rozbójnika ni¿ tam stryczek.
- Jak to, ojcze? - rzekł Biłous.
- Bo tam ju¿ pewno nas szukaj±.
- Kto, ojcze?
- Ksi±¿ê.
Tu Soroka umilkł nagle, a za nim umilkli i inni, jakby zdjêci przestrachem.
- Oj! - rzekł wreszcie Biłous.
- Tu ¼le i tam ¼le; kruty ne werty!
- Nagnali nas jak siromachów w sieci; tu zbóje, a tam ksi±¿ê! - rzekł inny ¿ołnierz.
- Niech ich tam piorun zapali! Wolê mieæ sprawê ze zbójem ni¿ z charakternikiem - odpowiedział
Biłous - bo ¿e ten ksi±¿ê niesamowity, to niesamowity. Zawratyñski to przecie z nied¼wiedziem wpół
siê brał, a on mu szablê wydarł jako dziecku. Nie mo¿e inaczej byæ, tylko go zaczarował, bo i to
jeszcze widziałem, ¿e jak siê potem na Witkowskíego rzucił, to w oczach urósł jak sosna. ¯eby nie
to, nie byłby ja jego ¿ywego pu¶cił.
- I tak kiep z ciebie, ¿e¶ na niego nie skoczył.
- Co miałem robiæ, panie wachmistrzu? My¶lałem tak: siedzi na najlepszym koniu, wiêc jak zechce,
to ucieknie - a natrze, to siê nie obroniê, boæ z charakternikiem nieludzka moc. W oczach ci zginie
- strona 5 -
pobrano z lektury.nogazpolaka.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl