[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ernest Hemingway

Rajski ogród

 

Przekład: Mira Michałowska

Czytelnik Warszawa 1989

 

Tytuł oryginału angielskiego:

The Garden of Eden

Okładkę i kartę tytułową projektował

Jan Bokiewicz

 

OD TŁUMACZA

 

© Copyright for the Polish edition by

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”

Warszawa 1989

 

1SBN 83-07-01875-7

W późnych latach pięćdziesiątych, niedługo przed samobójczą śmier-cią, Ernest Hemingway otrzymał list od dyrektora hotelu Ritz w Paryżu.  W czasie remontu znaleziono w przepastnych piwnicach tego wielkiego gmachu dwie walizy pozostawione tam na przechowaniu bez mała czter-dzieści lat wcześniej. Jedna z nich — właściwie kufer — wyklejona była wzorzystym jedwabiem według mody lat dwudziestych. Zawierały poza kilkoma sztukami męskiej bielizny i parą sandałów cały stos grubych brulionów z żółtego i niebieskiego papieru — gęsto zapisanych ołówkiem.  Były to szczegółowe zapiski dotyczące paryskich lat autora i mnóstwo szkiców, notatek, a także — jak się później okazało — gotowe dzieła literackie.

Część notatek pochodzących z lat dwudziestych wykorzystał Heming-way do stworzenia książki pt. Ruchome święto, wydanej pośmiertnie w 1964 r., a u nas, w przekładzie Bronisława Zielińskiego. w 1966 r.

Gdy książka ta znalazła się w rękach krytyków literackich, jakież było ich zdumienie. Dowiedzieli się bowiem z jej lektury, że ich dotychczasowy pogląd na młodzieńczą twórczość Hemingwaya był z gruntu fałszywy.  Uważano dotychczas, że autor świadomie tę swoją twórczość ukrywał i dą-żył do tego, żeby jego pierwszą wydaną w 1926 r. powieść Słońce też wschodzi uważano powszechnie za początek jego wszelkich wysiłków literac-kich (nie licząc oczywiście szczupłego tomiku złożonego z kilku opowia-dań i garstki wierszy a zatytułowanego Three Stories and Ten Poems, który ukazał się w 1923 r. i minął niemalże bez echa). Miało to ścisły związek z jego pierwszym romansem i pierwszym wielkim zawodem miłosnym.

A było tak: w 1918 r. młodziutki Ernest Hemingway zostaje ranny na

froncie włoskim, w czasie ratowania postrzelonego kolegi. Dostaje w nogi

odłamkami pocisku z moździerza. Zawieziono go do mediolańskiego szpi-

lala wojskowego, gdzie pielęgnuje go śliczna młoda dziewczyna, o kaszta-

nowych włosach i szarych przepastnych oczach, Agnes Kuronsky. Agnes

twierdziła, że jej ojciec był generałem w polskiej (?) armii, że pochodzi

z arystokratycznej rodziny, i przyznawała się do tego, że jest o dziewięć

lat od Ernesta starsza.                                      •

A ten zakochał się w niej po uszy, oświadczył się o rękę i został przyjęty.  Do szału doprowadzały go wprawdzie jej rozliczne flirty z lekarzami i pacjentami szpitala, ale zwierzył się swojemu najbliższemu przyjacielowi, Billowi Horne, że oddałby za nią wszystko, że jest jego ideałem kobiety.

Niebawem, z nogami pełnymi metalowych odłamków, dwoma włoskimi medalami za waleczność na piersi i sercem pełnym Agnes, powrócił Ernest do swojego kraju, do Oak Park, w stanie Illinois, i zabrał się do pisania opowiadań, żeby zarobić magiczną sumę dwustu dolarów miesięcznie.  Agnes przyrzekła mu bowiem, że jeśli uzyska on taki dochód, to przy-jedzie i zostanie jego żoną. Ale już w marcu (a był rok 1919) otrzymał od niej list, w którym zawiadamiała go, że uważa ich romans za dzieci-nadę, że wychodzi za mąż za włoskiego hrabiego i życzy mu wszelkiej pomyślności. Wiadomość ta przyprawiła młodego pisarza o długotrwałą depresję. Ucieka do Michigan, do rodzinnego letniego domu, gdzie samotnie spędza wiele tygodni na polowaniu, łowieniu ryb, spacerach i rozmyśla-niu. Pióra nie bierze do ręki. Gdy to wreszcie czyni, uczy się pisać zupełnie na nowo, tak jak rekonwalescent uczy się chodzić. Pisze więc powoli, mo-zolnie, bardzo krótkimi, bardzo lapidarnymi zdaniami, bez upiększeń, bez jakiejkolwiek kokieterii.

Postać Agnes pojawiać się będzie później w wielu jego utworach. Jej pełnym wcieleniem jest także pielęgniarka, Catherine Barkley, z Pożegna-nia z bronią, którą notabene uśmierca.

Gdy w 1921 r. spotyka swoją późniejszą i pierwszą żonę, Hadley Ri-chardson, postanawia całkowicie zerwać z przeszłością, rozpocząć nowe życie. Żeni się, młodzi wyjeżdżają do Paryża, tam spotykają cały krąg amerykańskich ekspatriantów-pisarzy, zgrupowanych dokoła Gertrudy Stein, nawiązują przyjaźnie z takimi ludźmi jak Ezra Pound, Scott Fitz-gerald, DOS Passos, Picasso i oczywiście z samą Gertrudą i jej przyjaciółką, Alicją Toklas.

W Paryżu Hemingway zarabia na życie jako korespondent kanadyj-skiej gazety „Toronto Star” i po nocach pisze „na serio”. Gdy wreszcie ukaże się Słońce też wschodzi, jest to niespodzianka dla jego przyjaciół i natychmiastowy sukces literacki i wydawniczy. I, jak się już rzekło, zo-staje uznana za jego absolutny debiut.

Powróćmy teraz do Ruchomego święta, przeskakując ni mniej, ni więcej

tylko 39 lat. Albowiem w książce tej opisane jest wydarzenie, które (jak się miało w jeszcze kilka lat później okazać było mistyfikacją) położyło kres spekulacjom na temat młodzieńczej twórczości pisarza. Wydarzenie z tych, co to nawiedzają czasami pisarzy w szczególnie paskudnych okresach ich życia. Otóż zwierza się swoim czytelnikom Hemingway, że w 1922 r. Hadley zgubiła, dosłownie zgubiła, wszystkie jego rękopisy wszystkich dotychczas napisanych utworów wraz z maszynopisami i ko-piami.

Hemingway przebywał wtedy w Szwajcarii, gdzie odbywała się j;i-kaś konferencja pokojowa, z której musiał wysyłać do ,,Toronto Star” sprawozdania. Stęskniona za mężem Hadley postanowiła zrobić mu nie-spodziankę, przywieźć mu cały jego literacki dorobek, namówić go na pojechanie z nią do jakiegoś górskiego ustronia, gdzie mógłby spokojnie oddawać się pracy literackiej. Wyobrażała sobie naiwnie, że pisarz nie może pracować, jeżeli nie ma przy sobie wszystkiego, co dotychczas stwo-rzył. Na dworcu Gare de Lyon w Paryżu postawiła walizkę z pracami Ernesta na peronie, by po chwili zorientować się, że została okradziona.

A teraz pomówmy jeszcze o odnalezionych w Ritzu walizkach. Wkrótce po śmierci Ernesta zajrzała do nich czwarta żona. Mary. Znalazła tam aż dziewięć gotowych książek, w tym jedną pełną powieść. Kolejno ofia-rowywała je wydawcy męża, Scribnerowi. Ukazywały się w niewielkich od-stępach czasu, kreując nieustanną obecność nieżyjącego pisarza na literac-kiej arenie świata. Że na samym dnie kufra znalazła Mary młodzieńcze opowiadania, jakie jej poprzedniczka Hadley miała jakoby lekkomyślnie pozostawić na peronie paryskiego dworca, mieliśmy się dowiedzieć dopiero po jej własnej śmierci.

W 1972 r. zdeponowała ona całą mężowską niepublikowaną jeszcze spuściznę literacką, wszystkie jego ,,papiery”, w bibliotece im. Johna F.  Kennedy’ego w Massachusetts. Gdy zabrali się do niej specjaliści, oka-zało się, że cała ta historyjka o Gare de Lyon i złodzieju była przez Ernesta zmyślona, co więcej, że Hemingway przez całe swoje życie nie wyrzucił ani jednego kawałka zapisanego przez siebie papieru, innymi słowy, że wszystko ocalało, nawet to, czego nigdy nie zamierzał pokazać światu.

Ale umarłych już nikt nie pyta o zdanie, chyba że obwarowali się testa-mentami. Toteż w 1986 r. młody historyk literatury, Peter Griffin, wy-dobył na światło dzienne najwcześniejsze z nich, pięć króciutkich opowia-dań, i umieścił je w pierwszym tomie swojej biografii pisarza.

I bardzo dobrze się stało. Mamy bowiem nareszcie autentyczne pierwo-

ciny hemigwayowskiej prozy. Są to teksty może nie dopracowane i jeszcze

niedojrzałe, ale jakże fascynujące. Fascynujące przede wszystkim właśnie

ze względu na sposób ich pisania, na takt, /c prezentują narodziny STYLU.  Później, doprowadzony przez autora do perfekcji, wydał mu się on. być może. jak gdyby karykaturą rodzaju, który uprawiał.

Przytoczę tu dla przykładu jedno z tych opowiadań, pochodzących z legendarnych już walizek z piwnicy paryskiego Ritza. Nosi ono tytuł:

„Bob White”.

Oto ono:

„Bob White został powołany do wojska, przydzielono go do jednostki sanitarnej i wysłano do Europy. Przyjechał do Francji na jakie trzy dni przed zawieszeniem broni. Pierwszego wieczoru po powrocie do domu zjawił się w swoim klubie i opowiedział kumplom różne historie. Mówił, że ma Żelazny Krzyż, który odebrał zabitemu niemieckiemu oficerowi. Że w odle-głości czterdziestu mil od linii frontu hałas jest gorszy niż w samych okopach.  Francuzi nie podobali mu się. Niektórzy zaprzęgają bydło do pługów.  Wszystkie francuskie dziewczyny mają sczerniałe zęby. Są zupełnie inne niż nasze dziewczyny. Bob bywał w najlepszych francuskich rodzinach, więc wie, co mówi. Bob twierdzi, że francuscy żołnierze w ogóle nie walczyli.  Byli starzy i pracowali głównie przy robotach ziemnych. Tak naprawdę to Marines też nie walczyli. Widział ich mnóstwo. Same kanarki. Kręcili się dokoła doków i po całym Paryżu.

Ludzie ze Wschodniego Wybrzeża nie lubią Francji i Marines też nie bardzo. Szczególnie odkąd Bob powrócił z wiadomościami z pierwszej ręki”.

Trudno wyobrazić sobie opowiadanie krótsze i bardziej lapidarne.  Bo oto sylwetka bohatera nakreślona kilkoma zaledwie pociągnięciami pióra — niczym słynny byk Picassa — jakże ostra, jakże wyraźna. Oto stosunek Amerykanów do Francuzów. Oto nastrój bitwy. I trochę ironii, i masa dowcipu. I jakże mało przymiotników. Proszę je przeliczyć.

Najbardziej -charakterystyczną cechą hcmingwayowskiego stylu jest jego dialog.

Klasycznym tego przykładem jest krótka rozmowa — zawarta w je-dnym z jego wczesnych opowiadań, bo już z lat paryskich, no i nie po-chodzącego z żadnego tam spleśniałego kufra.

Jeden ze znanych amerykańskich krytyków literackich Ward Just tak wyobraża sobie metodę pracy młodego autora.

„Gdzieś chyba w roku 1927 — pisze — młody Ernest Hemingway za-siadł do biurka, by napisać opowiadanie pt. „Wzgórza jak białe słonie”.  W pierwszej wersji napisał następujący urywek dialogu pomiędzy kobietą a mężczyzną:

— Czy mógłbyś coś dla mnie zrobić?

— Wszystko, co zechcesz.

— No to, proszę cię, przestań już mówić.

 

To są dobre, mocne zdania, naprawdę dobry urywek dialogu. Ale coś nie daje Hemingwayowi spokoju. Gwałtownym ruchem wyciąga kartkę papieru z maszyny i przeredagowuje je. Brzmi to teraz:

— Czy mógłbyś coś dla mnie zrobić?

— Wszystko, co zechcesz.

— No to, proszę cię. proszę, proszę, proszę, przestań już mówić”.

 

Żaden pisarz tak dotychczas nie pisał, ale już wkrótce miały to robić całe zastępy młodych, często wcale nie tak młodych, pisarzy na całym świe-cie. Wszędzie tam. gdzie docierały, w lepszych lub gorszych przekładach, jego dzieła. Styl hemingwayowski zawładnął literaturą środkowej części naszego stulecia. Okazało się nagle, że dobre zdanie to zdanie krótkie, że dobry dialog musi mieć rytm staccato, nawet jeżeli żywi ludzie wcale tak nie mówią. Przymiotniki stały się rzeczą wręcz wstydliwą, zaczęto wykreślać je niemiłosiernie, czasami ze szkodą dla sprawy. Największą sztuką było znalezienie jednego przymiotnika, który zastępowałby dwa, trzy a nawet cztery. Wielu miał i ma Hemingway naśladowców, a to —zdaniem jego najpierw wielkiej przyjaciółki, a potem wielkiej przeciwnicz-ki, Gertrudy Stein — najlepiej świadczy o tym. że jest geniuszem. Według jednej z jej przewrotnych teorii — a dotyczyło to zarówno pisarzy, jak malarzy — dzieło sztuki albo „wsiąka w ścianę”, czyli po pewnym czasie staje się niezauważalne i trzeba je wynieść do komórki, albo staje się przed-miotem naśladownictwa, ba, często nawet plagiatu. Twórca pierwszego powinien przestać tworzyć, a w gruncie rzeczy powinien sobie strzelić w łeb. twórca zaś drugiego nadal pobudzać innych do naśladowania i oczy-wiście tworzyć dalej.

Rajski ogród, powieść, jaką dajemy do rąk polskim czytelnikom, nie pochodzi z żadnego lamusa. Od 1946 roku przez następnych piętnaście lat pisarz pracował nad nią z większymi czy mniejszymi przerwami.

Ukazała się jednakże w 25 lat po jego śmierci i jest ostatnia z pośmiertnej serii. Jej pierwsza wersja miała 48 rozdziałów i 1500 stron, druga 1200 stron, trzecia 400.

Cała ta wielka góra zadrukowanego papieru wylądowała pewnego dnia na biurku jednego z najzdolniejszych współczesnych redaktorów literac-kich, pracownika firmy Scribner Sons, Toma Jenksa. Opowiada on. że po starannym wczytaniu się we wszystkie trzy wersje, w końcu zdecydował się na pracowanie nad pierwszą, czyli najdłuższą.

„Wycinając kierowałem się następującym kryterium — mówi. — Usu-

nąłem jeden długi poboczny wątek, którego autor nie potrafił jakoś zinte-

grować z głównym. Wydobyłem z rękopisu pełne i absolutnie autentyczne dzieło... myślę, że gdyby to Hemingway robił, wyciąłby to samo”.

Jenks pracował z ogromnym szacunkiem dla autora, nie dodając od siebie ani jednego słowa, jedynie czyszcząc nie dopracowany oryginał, tak jak piele się klomb szlachetnych kwiatów.

Należałoby się może zastanowić nad tym, dlaczego tak wprawny fa-chowiec jak Hemingway nie mógł sobie z tym tekstem poradzić, a skoro już tak było, dlaczego wkładał weń tyle wysiłku i czasu, dlaczego nigdy tej właśnie powieści nie zaproponował swojemu wydawcy, dlaczego wresz-cie w obliczu takiej sytuacji nie zniszczył go, względnie, dlaczego nie pozostawił żadnych dyspozycji co do jego losu.

Ogólnie przypuszcza się, że przyczyna tkwi w fakcie, że powieść po-święcona jest miłości biseksualnej i lesbijskiej. Bohaterami Rajskiego ogro-du są młody pisarz i jego równie młoda żona, znajdujący się w kilka tygodni po ślubie na francuskiej Riwierze. Spotykają tam inną młodą kobietę, do której oboje poczują nieodparty pociąg. Mąż i żona zamieniają się czasami rolami, on udaje kobietę, ona mężczyznę. Jedno i drugie ląduje w łóżku z tą trzecią, i tak dalej. Jednym słowem jest to książka o rzeczach, które dziś na pewno nikogo nie zgorszą, ale które jeszcze stosunkowo niedawno uchodziły za drastyczne. A Hemingway drastyczności nader nie lubił. Jest rzeczą wprost zadziwiającą jak on, ten ..prawdziwy mężczyzna”, który wyżywał się w niebezpiecznych, jakże często przez niego samego kreowa-nych sytuacjach, stronił od opisów scen miłosnych, opisów nagości (jego kobiety zdawały zaczynać się od głowy), od wszelkiej niemal erotyki. Mój ty Boże, jeżeli w Komu bije dzwon jego bohaterowie w końcu już śpią ze sobą. to robią to w śpiworze i po ciemku. On, który nieustannie albo polo-wał w Afryce i to na grubego zwierza, albo przyglądał się walce byków w Hiszpanii, łowił ogromne ryby na wodach Kuby, pchał się pod kule W wojnach domowych i nie domowych, latał byle jakimi prywatnymi sa-molotami (czego kiedyś o mały włos nie przypłacił życiem, gdy po kata-strofie leżał długo ciężko ranny w buszu, aż doczekał się pomocy i pewnie W głowie układał sobie opowiadanie na ten temat), który uważał, że męż-czyzna powinien żyć niebezpiecznie albo wcale, i który wreszcie, gdy za-wiodło go zdrowie, strzelił sobie w usta z obu luf dubeltówki, otóż że ten symbol męskości, krzepy i sex-appealu był w gruncie rzeczy — co tu ukrywać — pruderyjny.

Jak się już rzekło, pracował nad Rajskim ogrodem przez 15 lat i nie-

mało się nad nim natrudził. W znanej biografii pisarza Carlos Baker

twierdzi, że Hemingway powiedział mu pewnego razu, że jego zdaniem

„każdy człowiek musi utracić swój raj”. Fascynowało go samo pojęcie

10

absolutnego szczęścia, czyli raju, w którym musi pojawić się kusiciel —

w naszym przypadku kusicielka (co u osób biseksualnych przecież wychodzi

na jedno) — i spowodować wygnanie. Tak więc wszyscy jesteśmy wygnań-

cami i tym właśnie tłumaczy się nasza człowiecza dola, taka jaką znamy,

taka jaka jest.

Rajski ogród miał niezliczoną ilość recenzji, nie zawsze pochlebnych, ale zawsze chwalących wydawcę i redaktora książki za to, że ją nam udo-stępnili. Stanowi ona bowiem, jak powiedział w ..New York Review of Books” znany krytyk literacki, Wilfred Sheed, „kwintesencję wszystkiego, w co wierzył Ernest Hemingway. tego. co go najbardziej interesowało:

pojednanie w ekstremalnych sytuacjach ofiary z katem, ściganego z ści-gającym, kobiety z mężczyzną i przemienianie się jednego w drugie”.

Tenże Sheed ostrzega nas jednakże przed zbytnim wgłębianiem się w dzieło literackie, a szczególnie w motywacje literackie Hemingwaya.  Każda następna analiza dzieł tego pisarza mówi nam mniej o nim niż po-przednia. Więc może lepiej skończyć z tą krótką próbą wyjaśnienia, ,,o co mu chodziło”, i zabrać się do lektury dziejów Davida Bourne’a. jego żony, Katarzyny — zwanej przez niego Diablicą — i kusicielki o dźwięcz-nym imieniu Marita. Życzymy państwu dobrego odbioru.

M. M.,

 

Księga pierwsza

 

Rozdział pierwszy

Mieszkali wtedy w Grau du Roi, w hotelu nad kanałem, który biegł od otoczonego murami miasteczka Aigues Mortes prosto do morza. W oddali, na skraju płaskowyżu Camargue, wznosiły się wieże domów Aigues Mortes i każdego niemal dnia ojakiejś porze Jeździli tam na rowerach, sunąc wzdłuż białej, równoległej do kanału drogi. Rano i wieczorem wraz z odpływem pojawiały się w wodzie okonie wprawiając w dziki popłoch kiełbie, więc przyglądali się ich próbom ucieczki, atakującym ich okoniom i wzbiera-jącej morskiej toni. Stojąc na molo przecinającym błękitną, spokojną powierzchnię wody, łowili ryby. wylegiwali się na plaży, pływali i codzien-nie pomagali rybakom przy wyciąganiu na piasek długiej, pełnej ryb sieci.  W narożnej kawiarence z widokiem na morze popijali aperitify i przy-glądali się żaglom łodzi rybackich poławiających makrele w Zatoce Lwiej.  Była późna wiosna, sezon na makrele w pełni, toteż rybacy ciężko praco-wali. Było to miłe i przyjazne miasteczko. Młodym podobał się hotel, który miał tylko cztery pokoje na pierwszym piętrze, restaurację na dole, od strony kanału i latarni morskiej, i dwa stoły bilardowe. Pokój, w którym mieszkali, przypominał pokój z obrazu van Gogha w Aries, tyle że miał dwa okna. z których rozciągał się widok na morze i grzęzawiska, łąki.  białe domy i połyskliwą plażę miasteczka Palavas.

Choć jedli doskonale, byli stale głodni. Byli głodni przed śniadaniem, które jadali w kawiarence; maślane bułeczki, białą kawę, jajka i dżem, przy czym zamawianie takiego czy innego rodzaju dżemu i określanie, jak mają być przyrządzone jajka, sprawiało im wielką przyjemność. Byli zawsze tak głodni przed śniadaniem, że dopóki nie podano kawy, dziewczyna często skarżyła się na ból głowy. Kawę piła bez cukru i młody człowiek próbował to zapamiętać.

Tego ranka podano im bułeczki i dżem z malin, jaja na miękko wjajecz-

nikach i kawałeczki masła, które topiło się w gorącym jajku, posypanym

13

lekko solą i pieprzem. Były to duże, świeże jajka, z tym że te, które dostała dziewczyna, gotowano krócej niż te, które podano młodemu człowiekowi.  To też potrafił bez trudu zapamiętać. Jego przyrządzone były na pół-miękko. brał je po kawałeczku łyżeczką, zwilżone roztopionym masłem, świeże jak poranek, przyprawione ostrym, grubo zmielonym pieprzem.

Smakowała mu gorąca kawa w filiżance a także biała z dodatkiem cykorii, nalana do miseczki.

Łodzie rybackie wypłynęły daleko w morze. Ruszyły, kiedy jeszcze

było ciemno, z pierwszym podmuchem bryzy i właśnie wtedy dziewczyna

i młody człowiek przebudzili się i zaczęli nasłuchiwać, a potem zwinęli

się na powrót w kłębek, nakryli prześcieradłem i zasnęli. Kochali się na

pół przebudzeni, kiedy na dworze było już zupełnie jasno, ale w pokoju

niemal ciemno, a potem leżeli obok siebie, zmęczeni i szczęśliwi, i po chwili

znowu zaczęli się kochać. Po tym zrobili się tacy głodni, że byli przeko-

nani, iż nie dożyją śniadania, a teraz siedzieli w kawiarence i jedli, i patrzyli

na morze i na żagle, i wiedzieli, że nastał nowy dzień.

— O czym myślisz? — spytała dziewczyna.

— O niczym.

— Musisz o czymś myśleć.

— Po prostu czuję...

— Co czujesz?

— Czuję się szczęśliwy.

— A ja wciąż jestem głodna. Jak myślisz? Czy to normalne, że jest się tak strasznie głodnym po miłości?

— Jeżeli się jest zakochanym.

— Och, ty za dużo wiesz o tych sprawach.

— Wcale nie.                                                    ;

— Wszystko mi jedno. Strasznie lubię to robić, a w ogóle to nie powin-niśmy się niczym przejmować, prawda?

— Niczym.

— Co będziesz dzisiaj robić?

— Sam nie wiem. A ty?

—— Mnie jest wszystko jedno. Jeżeli pójdziesz na ryby, to wezmę się do pisania listów, a potem, przed samym obiadem, moglibyśmy popływać.

— Dla nabrania apetytu?

— Nawet tego nie mów. Już jestem głodna, a jeszcze nie skończyliśmy śniadania.

— Pomyślmy o obiedzie.

— A po obiedzie?

— Zdrzemniemy się trochę, jak grzeczne dzieci.

 

14

— To zupełnie nowy pomysł — powiedziała dziewczyna. — Dlaczego nie pomyśleliśmy o tym wcześniej?

— Mnie przytrafiają się takie przebłyski intuicji — odparł. — Należę do ludzi typu wynalazczego.

— A ja do ludzi typu destruktywnego — i na pewno cię zniszczę. Umiesz-czą na ścianie tego budynku przy naszym pokoju tablicę. Obudzę się w środku nocy i zrobię ci coś niewyobrażalnego, coś takiego, o czym nigdy w życiu nie słyszałeś. Miałam to zrobić ostatniej nocy, ale byłam zbyt senna.

— Jesteś zbyt senna, żeby być niebezpieczna.

— Tylko nie utwierdzaj się w fałszywym poczuciu bezpieczeństwa.

Och, kochanie, niech ten czas już zleci, niech już. będzie pora obiadu.

Siedzieli tak w pasiastych rybackich bluzach i w szortach, które kupili w sklepie z przyborami żeglarskimi, i bardzo byli opaleni, włosy wyblakły im od słońca i słonej wody, całe były w jasnych pasemkach. Niektórzy ludzie nie chcieli wierzyć, że są małżeństwem, co szalenie bawiło dziewczy-nę.

W owych latach niewiele osób przyjeżdżało latem do Camargue, a już do Grau du Roi nie zaglądał nikt poza może kilkoma osobami z Nimes.  Nie było tam ani kasyna gry, ani lokali rozrywkowych i z wyjątkiem naj-gorętszych miesięcy, kiedy ludzie zjawiali się, żeby popływać, hotel nie miał ani jednego gościa. Nikt nie ubierał się wtedy w bluzy rybackie, a ta dziewczyna, dziewczyna, z którą się właśnie ożenił, była pierwszą dziewczyną, jaką znał, która coś takiego na siebie włożyła. To ona zakupiła te bluzy, jedną dla siebie i jedną dla niego, i przeprała je w umywalce ich pokoju, żeby straciły apreturę. Bluzy te były sztywne i odporne na nie-pogodę, lecz po wypraniu zrobiły się miększe, a teraz były już wystarcza-jąco znoszone i sprane i zauważył — gdy przyglądał się dziewczynie —że sfatygowany już trochę materiał pięknie uwydatnia jej piersi.

Nikt w miasteczku nie nosił szortów, zresztą dziewczyna też nie nakła-dała ich, kiedy wybierała się gdzieś na rowerze. Ale w miasteczku mogła, bo tam wszyscy byli im życzliwi i tylko miejscowy ksiądz trochę się krzywił.

Ale w niedzielę dziewczyna zjawiła się na nabożeństwie w spódnicy i ka-

szmirowym swetrze z długimi rękawami i chustce na głowie, zaś młody

człowiek pozostał przy drzwiach w grupie innych mężczyzn. Na tacę po-

łożyli dwadzieścia franków, co wynosiło wówczas przeszło dolara, a jako

że sam ksiądz zbierał pieniądze, ich stosunek do kościoła został zauwa-

żony i od tego czasu fakt. że w miasteczku pokazywali się w szortach,

uznany został raczej za oznakę ekscentryczności cechującą cudzoziemców

niż za dowód pogardy dla kodeksu moralnego portów Camargue. Ksiądz

15

nie rozmawiał z nimi, gdy byli ubrani w szorty. ale też nie krytykował ich głośno, a wieczorem, kiedy wszyscy troje mieli na sobie spodnie i spo-tykali go na ulicy, kłaniał im się. a oni jemu.

— Pójdę pisać listy — odezwała się dziewczyna, wstała, uśmiechnęła się do kelnera i opuściła kawiarnię.

— Monsieur wybiera się na ryby? — zapytał kelner, kiedy młody czło-wiek, który nazywał się David Bourne, przywołał go, żeby zapłacić.

— Chyba tak. Jak z odpływem?

— Bardzo dobrze. Jeżeli pan sobie życzy, to mogę panu dostarczyć przynęty.

— Kupię sobie po drodze.

— Nie, nie. Proszę wziąć moja. To glisty. Pełno ich tu wszędzie.

— A nie poszedłby pan ze mną?

— Teraz pracuję. Ale może później wyskoczę, żeby zobaczyć, jak panu idzie. Ma pan wszystko, co trzeba?

— Tak, w hotelu.

— Niech pan wpadnie po glisty.

 

W hotelu młody człowiek najpierw chciał pójść na górę do pokoju, do dziewczyny, ale rozmyślił się i wziął zza kontuaru, za którym wisiały klucze, długa bambusową wędkę i koszyk z ekwipunkiem, po czym wyszedł na słoneczną drogę, wstąpił do kawiarenki i ruszył na molo. Słońce prażyło, ale wiała orzeźwiająca bryza, odpływ był w pełni. Żałował, że nie wziął ze sobą spinningu z wirową błystką, bo wtedy mógłby zarzucać linkę stojąc po drugiej stronie kanału, pod prąd wody płynącej po grubych ka-mieniach, ale zamiast tego dobrze umocował swoją długą wędkę, zaopa-trzoną w spławik z korka, a hak z glistą wpuścił na taką głębokość, na jakiej przypuszczał, że ryby szukają żeru.

Przez pewien czas siedział spokojnie, ale szczęście nie sprzyjało mu, więc przyglądał się łodziom poławiającym makrele, które sunęły tam i sam po powierzchni wody, tu błękitnej, tam poszarzałej od cieni rzucanych przez żeglujące wysoko na niebie chmury. Nagle pływak zanurzył się gwał-townie. linka naprężyła się, więc chwycił wędkę i przyciągnął ją do siebie w kierunku przeciwnym do tego. w którym ciągnęła ryba. A ryba była silna, szarpała i rzucała się dziko, linka ze świstem przecinała powierz-chnię wody. Próbował trzymać wędkę najluźniej. jak tylko mógł, ale wygi-nała się do granicy wytrzymałości i własnej, i ryby, która usiłowała od-płynąć w kierunku otwartego morza. Młody człowiek szedł za nią przez molo i próbował zmniejszyć napięcie linki, ale ryba mocno ciągnęła i wkrótce jedna czwarta tyczki znalazła się pod powierzchnią.

Po chwili zjawił się szalenie podniecony kelner. Biegł obok młodego

16

człowieka i wołał: — Nie puszczaj pan! Trzymaj pan mocno, ale delikatnie.

Zmęczy się. Żeby tylko linka się nie urwała. Ostrożnie, panie! Ostrożnie!

Delikatniej niż młody człowiek nikt z pewnością nie potrafiłby się obchodzić z tą rybą, chyba żeby wskoczył do wody, ale to nie miało sensu, bo kanał był głęboki. Gdybym mógł chodzić za nią wzdłuż brzegu, pomy-ślał sobie. Wreszcie molo skończyło się. Przeszło połowa wędki znajdo-wała się teraz pod wodą.

— Delikatnie — zaklinał go kelner. — To twarda sztuka.

Ryba ciągnęła w dół, szarpała się na wszystkie strony, a długa bam-busowa tyczka wyginała się pod jej ciężarem, napinała pod wpływem jej szybkich, gwałtownych ruchów. Nagle wyprysnęła cała rozdygo-tana na powierzchnię, prawie natychmiast zanurzyła się z powrotem i młody człowiek pomyślał, że chociaż wciąż robi wrażenie równie silnej, co przedtem, to ta dramatyczna walka chyba już trochę osłabła. Gdy dotarł do końca mola, zawrócił i zaczął iść wzdłuż kanału.  ‘   — Ostrożnie teraz — błagał kelner. — Bardzo ostrożnie. To wyjdzie jej na dobre i nam też.

Jeszcze dwa razy ryba próbowała wyrwać się w głąb morza i dwa razy młody człowiek przyciągnął ją z powrotem, a teraz wodził ją delikatnie wzdłuż mola w stronę kawiarenki.

— Jak z nią? — zapytał kelner.

— W porządku, mamy ją.

— Niech pan tego nie mówi. Trzeba ją zmęczyć. Zmęczyć ją. Zmęczyć.

— To moje ramię jest zmęczone — odparł młody człowiek.

— A może ja bym ją trochę potrzymał? — zaproponował kelner z na-dzieją w głosie.

— Skądże!

 

‘ — No to teraz ostrożnie, ostrożnie, ostrożnie. Delikatnie, delikatnie, delikatnie — mruczał kelner.

Młody człowiek z rybą na uwięzi minął taras kawiarenki i znów zapro-wadził ją do kanału. Pływała tuż pod powierzchnią wody, ale była wciąż silna, więc zastanawiał się nad tym, czy będzie musiał prowadzić ją ka-nałem biegnącym przez całe miasteczko. Przyłączyło się do niego kilku ludzi, kiedy mijali hotel, dziewczyna zobaczyła ich przez okno i zawołała:

— Cóż za wspaniała ryba! Zaczekaj na mnie! Zaczekaj na mnie!

Z góry widziała bardzo wyraźnie i długość ryby, i jej połyskliwość,

i swojego męża, który szedł z bambusową tyczką wygiętą niemal wpół

i idącą krok w krok za nim grupkę ludzi. Biegiem dotarła na brzeg, do

miejsca, w którym procesja się zatrzymała. Kelner stał w wodzie tuż przy

brzegu, a jej mąż kierował rybą powoli w kierunku kępy chwastów. Ry-

2 — Rajski ogród

17

ba wychynęła na powierzchnię, kelner pochylił się, objął ją rękami, podniósł wbijając kciuki w skrzela i zaczął powoli sunąć brzegiem ka-nału. Była ciężka, więc niemal musiał przycisnąć ją do piersi, jej głowa się-gała jego podbródka, ogon bił go po udach.

Kilku mężczyzn klepało młodego człowieka po plecach, inni obejmo-wali go. a handlarka z rybnego targu pocałowała. Zaraz potem dziewczy-na też go objęła i także ucałowała, a on zapytał: — Czy widziałaś ją?

A potem wszyscy poszli obejrzeć rybę, która leżała na drodze, srebrna

niczym łosoś, z pasem koloru ciemnego metalu na grzbiecie. Piękna to

była ryba. kształtna, o wielkich żywych oczach. Oddychała powoli, z tru-dem.

— Jak się nazywa? — zapytała dziewczyna.

— Loup — odparł młody człowiek. — Okoń morski. Nazywają je tu także bar. Wspaniała. Największa, jaką w życiu widziałem.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl