Tytuł oryginału
Hell is Always Today
O Copyright by Harry Patterson, 196S
Fotograficzny projekt okładki Jan i Waldyna Fleischmannowie
Typograficzny projekt okładki Jan i Waldyna Fleisshmannowie
Typograficzny projekt serii Teresa Cichowicz-Porada
Korekta Hanna Szewczyk
Redaktor techniczny Maria Kucharska
© Copynght for the Polish edition by Krajowa Agencja Wydawmcza, liaansk 1988
RSW „Prasa-Książka-Ruch"
Krajowa Agencja Wydawnicza
Gdańsk 1988
Wydanie I
Nakład 120 000 + 350 egz.
Ark. wyd. 8,85, ark. druk. 5,5
SWad: Krajowa Agencja Wydawnicza w Warszawie
Druk: Zakłady Graficzne w Gdańsku
XII-4/87/N-73
Prolog
Wóz policyjny zawrócił na rogu ulicy i zatrzymał się tuż przy krawężniku obok latarni. Kierowca, nie wyłączając silnika, powiedział z uśmiechem do pasażera:
- Wolałbyś na pewno, żeby to ktoś inny miał służbę w taką noc, co...? Ale, ale, byłbym zapomniał, że ty lubisz swoją pracę..
Odpowiedź policjanta, Henry'ego Josepha Dwyera nie nadawała się do powtórzenia. Zostawszy sam przybrał dziwnie melancholijny wygląd, kiedy tak stał w kasku i pelerynie przy krawędzi chodnika, nasłuchując odgłosu oddalającego się w mroku samochodu. Padało bez przerwy, a krople deszczu przebijając się poprzez światło ulicznej latarni srebrzystymi strugami spływały na ulicę. Dwyer odwrócił się i markotny, ruszył przed siebie, ku wylotowi ulicy.
Minęła zaledwie dziesiąta, a on miał przed sobą jeszcze całą, przejmującą wilgocią i chłodem noc. Miasto było opustoszałe, z pewnego bowiem powodu o tej późnej porze napawało lękiem nawet takiego wygę jak Joe Dwyer. Cóż, nie ma się czym przejmować - za dziesięć miesięcy wszystko będzie już poza nim. Na razie wsunąwszy rękę pod pelerynę dotknął umieszczonej na piersi krótkofalówki - tej ostatniej deski ratunku, dzięki której w razie potrzeby mógł w ciągu kilku minut wezwać pomoc.
3
Policjant przystanął na rogu i spojrzał na znajdujący się po przeciwnej stronie placu bar - jedyną oazę światła. Nie zawadzi rozpocząć służbę z czymś ciepłym w żołądku, poza tym musi kupić papierosy.
Jedynym klientem w barze był wielki, potężnie zbudowany mężczyzna w czapce i starym prochowcu. Rozmawiał z właścicielem, Samem Harknessem.
Dwyer podszedł do baru w chwili, gdy mężczyzna, rzuciwszy przez ramię „dobranoc", pochylił głowę, by zanurzyć się w deszcz wobec czego wpadł na policjanta.
- Wolnego - rzucił Dwyer i wtedy go poznał. - A to pan,
panie Faulkner. Paskudną mamy pogodę.
Faulkner uśmiechnął się.
- Święta prawda. Wyszedłem tylko po papierosy. Mam nadzieję, że panu za taką noc płacą podwójnie.
- Nie ma tak dobrze, proszę pana.
Faulkner oddalił się, a Dwyer wszedł do środka i powiedział:
- Ale mu się śpieszy...
Harkness nalał z dzbanka herbaty, wsypał cukier do kub-ka, podsunął go policjantowi i odparł:
- A tobie nie byłoby śpieszno w taką noc do domu i ciep
łego łóżka, gdybyś był na jego miejscu? Pewnie leży tam u
niego jakaś babka w samej tylko koszulce i czeka. Tacy już
są ci artyści.
Dwyer roześmiał się.
- Po prostu mu zazdrościsz. Daj mi dwadzieścia sztuk
tych, co zawsze. Muszę mieć coś, co mi pozwoli przetrwać tę
noc. A tobie jak dziś leci?
Harkness podał policjantowi papierosy i wydał resztę z dziesięciu szylingów.
- Będę miał szczęście, jeśli zarobię na benzynę - odparł.
- Nic dziwnego, w taką noc mało kto wychodzi z domu -zauważył Dwyer.
Harkness potwierdził:
Nie byłoby tak źle, gdyby chociaż dziewczynki przychodziły, ale teraz wszystkie pracują w swoich domach, a jeśli mają choć trochę oleju w głowie, stawiają przy drzwiacn goryli. Wszystkie są wystraszone przez tego drania - Deszczowego Kochanka.
Dwyer zapalił papierosa i ukrył go w stulonej lewej dłoni.
- A ty się nie boisz? - spytał.
Harkness wzruszył ramionami.
- On się nie interesuje takimi jak ja. W każdym razie nie
mogę zrozumieć, jak kobieta przy zdrowych zmysłach może
wyjść z domu w taką noc - rzekł Harkness i wziął do ręki
popołudniową gazetę. - Spójrz na tę biedną prostytutkę,
którą załatwił zeszłej nocy w parku. Nazywała się Peggy
Nolan. Wiele lat uprawiała ten proceder w naszej dzielnicy.
Mała sympatyczna Irlandka około pięćdziesiątki. Przez całe
życie nie zrobiła nikomu nic złego. - Ze złością odłożył gaze
tę. - A co na to wy, chłopcy z policji? Zamierzacie wreszcie
coś zrobić?
Oto głos zaniepokojonej i przerażonej opinii publicznej, która szuka kozła ofiarnego - pomyślał Dwyer, zgasił papierosa i wsunął niedopałek do pudełka.
- Złapiemy go, zobaczysz. Wpadnie we własne sidła. Ci
szaleńcy zawsze wpadają.
Nie zabrzmiało to jednak przekonująco nawet dla niego samego, toteż Harkness zaśmiał się szyderczo.
- Tak, to może mi powiesz, ile jeszcze kobiet zginie, za
nim go przymkniecie?
Słowa te powróciły do Dwyera złowrogim echem, gdy pożegnawszy się z Harknessem, zanurzył się w ciemność nocy.
Harkness, wsłuchany w oddalające się kroki policjanta, spoglądał za nim jakiś czas. Po chwili zapanowała cisza i barman odniósł wrażenie, jakby Dwyera wchłonęła rozpostarta za kręgiem światła ciemność. Przełknąwszy z trudem ślinę zdławił w sobie uczucie lęku, które się nagle pojawiło, włączył radio i zapalił fajkę.
5
Joe Dwyer wolno posuwał się w nocnej ciemności, jego miarowe kroki odbijały się echem od wysokich, stłoczonych po przeciwnej stronie ulicy wiktoriańskich domów. Od czasu do czasu policjant zatrzymywał się, oświetlał latarką bramy, raz sprawdził nawet tylne wejście do budynku w którym za dnia czynne były biura hurtowni artykułów spożywczych. Dwyer, jako dobry policjant, robił wszystko to sprawnie, choć zupełnie automatycznie. Był przemarznięty, spływający za kołnierz deszcz moczył mu koszulę, a przed sobą miał jeszcze siedem godzin dyżuru. Ponadto po rozmowie z Har-knessem odczuwał przygnębienie. Chłop ma oczywiście pie- . tra, ale któż go nie ma? Sęk w tym, że ludzie zbyt wiele czasu poświęcają na oglądanie telewizji, która przyzwyczaiła ich do zręcznego rozwikływania zbrodni w ciągu pięćdziesięciu dwóch minut, a nawet szybciej, jeśli odliczyć czas na reklamy.
Prawie nie zatrzymując się oświetlił latarką wylot uliczki Dob Court, dosłownie kilka metrów za rogiem, i zdrętwiał. Strumień światła padł bowiem na czarny skórzany but, oświetlił nogi, zmiętą, poddaną rozpustnie do góry spódnicę, wreszcie spoczął na twarzy młodej kobiety. Głowa, nienaturalnie skręcona w bok, leżała w kałuży, a oczy spoglądały w wieczność.
. Dziwne, ale policjant nie przeraził się. szybko podbiegł, przyklęknął i wierzchem dłoni delikatnie dotknął twarzy kobiety. Była jeszcze ciepła, co w taką noc mogło oznaczać tylko jedno...
Nie dane mu było jednak snuć rozważań. Usłyszał, jak czyjś but zawadził o kamień. Chciał się podnieść, ale wtedy niespodziewanie ktoś strącił mu kask i zadał dotkliwy cios w tył głowy. Policjant krzyknął, upadł na ciało dziewczyny, poczuł, że po twarzy wraz z deszczem spływa mu ciepła, lepka krew. Zaczęła ogarniać go ciemność, oddychał głęboko, próbując zwalczyć opanowującą go niemoc, wsunął rękę pod pelerynę, do kieszeni, gdzie miał krótkofalówkę.
Nawet wtedy, kiedy nawiązał już łączność i wiedział, że
pomoc jest w drodze, starał się nie poddać. Zrezygnował dopiero wówczas, gdy pierwszy wóz policyjny wyjechał zza rogu ulicy. Stracił przytomność.
I
Późnym wieczorem zaczął siąpić deszcz, który stopniowo, wraz z nastaniem ciemności, przerodził się w nawałnicę. Gnany wiatrem z daleka, bo aż znad Morza Północnego, spadł na dachy domów i zabębnił w szyby ogromnego narożnego atelier rzeźbiarza Bruno Faulknera.
Atelier przypominało wielką stodołę, gdyż niegdyś w tym właśnie pięciokondygnacyjnym wiktoriańskim budynku znajdowały się magazyny handlarza wełną, teraz zamienione na mieszkania. W pomieszczeniu płonął ogień w dziwacznym średniowiecznym kominku, jedyne w tej chwili źródło świat-ła, a na podium znajdującym się naprzeciw okna połyskiwały złowrogo cztery ogromne rzeźby. Była to ostatnia praca Faulknera.
Ktoś zadzwonił do drzwi raz, a po chwili jeszcze raz.
Drzwi za kominkiem otwarły się i stanął w nich niedbale ubrany Faulkner, wyglądający tak, jakby go dopiero co wyrwano ze snu. Zatrzymał się na sekundę przy kominku z twarzą wykrzywioną ziewaniem. Był to wysoki, potężnie zbudowany trzydziestoletni mężczyzna o aroganckim wyrazie twarzy, charakterystycznym dla artysty, który sądzi, że został stworzony przez Boga do wyższych celów.
Kiedy znów rozległ się dzwonek, artysta skrzywił się z niesmakiem i poszedł otworzyć drzwi.
- Dobrze, już dobrze, przecież słyszę. - Nieoczekiwanie
rozjaśnił twarz. - A, to ty, Jack.
Młody elegancki mężczyzna, który stał oparty o ścianę, naciskając palcem dzwonek, odparł z uśmiechem:
- Co tak długo?
7
Faulkner wpuścił go do mieszkania. Gość był mniej więcej W wieku Faulknera, ale wyglądał młodziej. Miał na sobie wieczorowy garnitur i zarzucony na ramiona płaszcz, z aksamitnym kołnierzem.
Rzeźbiarz sięgnął do srebrnej szkatułki po papierosa. Jack obrzucił go bacznym spojrzeniem.
- Wyglądasz fatalnie, Bruno.
- Ja ciebie też uwielbiam - odpowiedział Faulkner podchodząc do kominka.
Morgan spojrzał na mały stolik, na którym stał telefon. Słuchawka była odłożona, więc odruchowo położył ją z powrotem na widełki.
- Tak też przypuszczałem. Od paru godzin bezskutecznie
próbuję się do ciebie dodzwonić.
Bruno wzruszył ramionami.
- Przez ostatnie dwa dni pracowałem bez przerwy. Kiedy wreszcie skończyłem, odłożyłem słuchawkę i poszedłem spać. A czego ode mnie chciałeś, Jack? Coś ważnego?
- Dziś są urodziny Joanny. Czyżbyś zapomniał? Przysłała mnie po ciebie.
- O Boże, zupełnie wyleciało mi to z głowy. Pewnie nie ma nadziei, żebym się od tego wykręcił.
- Obawiam się, że nie. Jest dopiero ósma - odparł Jack.
- Szkoda. Przypuszczam, że Joannajak zwykle zaprosiła samych nudziarzy. Nie mam dla niej nawet prezentu - dodał markotnie.
Morgan wydobył z kieszeni skórzane puzderko i rzucił je na stół.
- Naszyjnik z pereł... siedemdziesiąt pięć funtów. Kupiłem go
u Humberta i poprosiłem, by zapisano na twoje konto.
- Stokrotne dzięki, Jack - odparł Faulkner. - Czy wiesz, że to była najgorsza harówka, jaką można sobie wyobrazić? - mówiąc to skierował się do łazienki, a jego gość podszedł do podium,, aby obejrzeć rzeźby.
Były to niewątpliwie symboliczne postacie kobiece o natu-
8
ralnych wymiarach, wzorowane prawdopodobnie na wczes-nej twórczości Henry'ego Moora. Z całej grupy emanował nastrój grozy. Jack poczuł się nieswojo.
- Dołączyłeś jeszcze jedną postać, mimo że poprzednio
obstawałeś przy trzech - powiedział.
Rzeźbiarz wzruszył ramionami.
- Pięć tygodni temu, kiedy zacząłem pracować, sądziłem, te w ogóle wystarczy jedna, ale potem to się zaczęło rozra-jtać, a najgorsze, że. w ogóle nie mogę z tym skończyć..
Morgan podszedł bliżej.
- Wiesz, Bruno, to jest wspaniałe. Najlepsza rzecz, jaką
kiedykolwiek zrobiłeś.
- Faulkner odparł z powątpiewaniem:
- Nie jestem przekonany. Moim zdaniem wciąż czegoś-
brakuje. Grupa powinna mieć równowagę, idealną równo
wagę. Być może kompozycja wymaga jeszcze jednej postaci.
- A jeżeli nie?
- Sam wiem, kiedy jest dobrze. Ja po prostu czuję, a teraz
nie jest jeszcze tak, jak powinno być. No, ale rzeźba może
poczekać, wobec tego pójdę się ubrać.
Poszedł do łazienki, a Jack zapalił papierosa i zawołał:
- Co myślisz o ostatniej sprawce Deszczowego Kochanka?
- Nie mów, że rąbnął następną. Ile jest teraz, cztery?
Morgan podniósł gazetę, która leżała na krześle przy ko-
ninku.
Powinno być coś o tym w gazecie. - Szybko przejrzał kolumny i stwierdził: - Nie ma nic. No tak, to wczorajsza popołudniówka, a ofiarę znaleziono dopiero o dziewiątej wieczorem.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]