ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA KASZLĄCEGO SMOKA
PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
(Przełożył: JAN JACKOWICZ)
Wstęp Alfreda Hitchcocka
Jeżeli nigdy dotąd nie spotkaliście Trzech Detektywów, ta książka daje wam szansę zapoznania się z ich wyczynami.
Trzej Detektywi tworzą prywatną firmę wywiadowczą, która ma już godny uwagi dorobek w rozwiązywaniu tajemniczych zagadek.
Jej szefem jest Jupiter Jones, prawdziwy mistrz dedukcyjnego myślenia. Najsprawniejszy fizycznie z całej trójki jest Pete Crenshaw. Do obowiązków Boba Andrewsa należy prowadzenie dokumentacji i analiz. Wszyscy trzej doskonale się rozumieją i tworzą dynamiczny, zgrany zespół.
Miejscem zamieszkania chłopców jest małe miasteczko Rocky Beach, położone w Kalifornii, niedaleko Hollywoodu, tuż nad brzegiem Oceanu Spokojnego. Za Kwaterę Główną służy im przerobiona przyczepa kempingowa, stojąca w składzie złomu Jonesów, który jest własnością wuja i ciotki Jupitera. W przyczepie znajduje się małe biuro, laboratorium i ciemnia fotograficzna, a także mnóstwo różnych urządzeń, wykonanych przez samych chłopców ze złomu, znalezionego na terenie składu. Do Kwatery Głównej można się dostać tajemnym przejściem, które jest zbyt wąskie i trudne do przebycia dla dorosłych.
To tyle wstępnych informacji. Czas na prawdziwą zabawę, której życzy wam szczerze
Alfred Hitchcock
Rozdział 1
Zagadki pod psem
- Zastanawiam się - powiedział któregoś ranka Jupiter Jones - czy udałoby się nam dokonać największego napadu, jaki kiedykolwiek miał miejsce w tej okolicy?
Pytanie zaskoczyło jego dwóch przyjaciół. Bob Andrews upuścił na podłogę plik małych karteczek, które wkładał właśnie pod starą prasę drukarską. Zajęty naprawianiem zepsutego radia Pete Crenshaw podskoczył tak, że śrubokręt wyśliznął mu się z nacięcia na śrubie i zatoczył jakiś zygzakowaty, wariacki łuk.
- Coś ty powiedział? - zapytał Pete, starając się wygładzić postrzępioną rysę, pozostawioną przez ostrze śrubokrętu na tylnej płycie drewnianej obudowy radia.
- Powiedziałem, że zastanawiam się, czy udałoby się nam zrobić największy napad, jaki kiedykolwiek wydarzył się w tych stronach - powtórzył Jupiter. - To znaczy, gdybyśmy byli wyspecjalizowanymi przestępcami.
- Jak Już się nad tym zastanawiasz - powiedział Pete - to spróbuj też wyobrazić sobie, co by się z nami stało, gdyby nas złapali. Słyszałem gdzieś, że ten proceder nie popłaca.
Bob Andrews pozbierał rozrzucone kartki.
- Nie wydaje mi się, abyśmy mieli szansę opanowania tego fachu. Co do mnie, to nie jestem w stanie opanować nawet sztuki podkładania kartek pod tę prasę.
- To tylko taka sobie myśl - powiedział Jupiter. - Ostatecznie jesteśmy przecież detektywami. Przyszło mi do głowy, że gdyby się nam udało wyobrazić sobie dobrze obmyślone przestępstwo, mielibyśmy o wiele łatwiejsze zadanie przy jego wykrywaniu. Trzeba by było odwrócić tylko sposób myślenia i wczuć się w psychikę przestępcy, wyspecjalizowanego w tym rzemiośle.
Pete kiwnął potakująco głową.
- To doskonały pomysł. Ale wiesz, Jupe, najpierw muszę odwrócić sposób myślenia ostatniego właściciela tego odbiornika. Próbował widocznie sam go naprawić i pomieszał ze sobą wszystkie przewody. Dopiero jak to zrobię, będę gotów wziąć udział w twoich wyspecjalizowanych machinacjach.
Cała trójka, nazywająca siebie Trzema Detektywami, znajdowała się w warsztacie Jupitera, położonym w kącie składnicy złomu jego wuja Tytusa. Tu, pod daszkiem przylegającym do wysokiego ogrodzenia składu, chłopcy zajmowali się w odosobnieniu naprawą różnych starych gratów, kupowanych przez Tytusa Jonesa. Część zarobionych w ten sposób pieniędzy przeznaczali na drobne wydatki, resztę - na takie luksusy, jak na przykład telefon w ich dobrze zamaskowanej Kwaterze Głównej.
Pete wkręcił ostatnią śrubę i z dumną miną wręczył Jupiterowi do przejrzenia naprawione radio.
- Ta robota powinna kosztować twojego wuja co najmniej trzy dolary - powiedział. - Teraz może je dobrze sprzedać. Kiedy się tu znalazło, było zwykłą kupą szmelcu.
Jupiter uśmiechnął się.
- Wuj Tytus nie jest taki chętny do wyrzucania pieniędzy w błoto. Może byś je lepiej włączył, żeby się przekonać, czy rzeczywiście działa. Pete wzruszył ramionami i przekręcił małą gałkę.
- Jasne, że działa. Posłuchaj.
Dał się słyszeć szum i po kilku drobnych trzaskach radio ożyło. Z głośnika popłynął głos spikera, najwyraźniej kończącego lokalny serwis informacyjny.
- Władze zaniepokojone są tajemniczymi przypadkami, jakie powtarzają się w miasteczku Seaside. W ciągu ostatniego tygodnia zaginęło tam pięć psów. Właściciele zaintrygowani są zniknięciem swych ulubieńców... A teraz wiadomości ze świata, które rozpoczynamy doniesieniem z...
- Pete, wyłącz to - rzucił Jupiter.
Pete przekręcił gałkę wyłącznika.
- No i co? Pięć zaginionych psiaków. Najwyraźniej szaleje tam jakiś obłąkany miłośnik tych zwierząt.
- Zdaje mi się, że trafiliśmy na mistrza złodziejskiego procederu - odezwał się Bob, szczerząc zęby. - Ma zamiar wykraść wszystkie psy, jakie tylko wpadną mu w ręce, i opanować rynek. A potem, kiedy ludzie zaakceptują jego cennik, zrobi wyprzedaż i zbije na tym majątek.
Jupiter zaczął miętosić dwoma palcami dolną wargę - znak, że jego umysłowa maszyneria działa właśnie na wysokich obrotach.
- Dziwne - powiedział w końcu.
- Co w tym dziwnego? - zapytał Bob. - Może liczba skradzionych psów? Że nie do pary?
Jupiter zmarszczył brwi i pokręcił głową.
- Nie, chodzi mi o to, że wszystkie psy zaginęły w jednym tygodniu. Kiedy giną domowe zwierzaki, zdarza się to zwykle w nierównych odstępach czasu, a nie tak od razu, w przeciągu paru dni.
- No więc, musi być tak, jak powiedziałem - odparł Bob. - Jakiś doświadczony kryminalista postanowił zdobyć kontrolę nad całym psim rynkiem. Może chce wywołać obniżkę ceny mięsa na hamburgery, a przy okazji zarobić trochę na sprzedaży kradzionych psów.
Jupiter odpowiedział mu bladym uśmiechem.
- Bardzo możliwe. Ale brakuje tu odpowiedzi na moje pytanie. Dlaczego aż pięć psów w ciągu jednego tygodnia? No i druga zagadka: Dlaczego nikt nie zwrócił się do nas, żebyśmy wyjaśnili te tajemnicze zaginięcia?
- Bo może wcale nie są takie tajemnicze - powiedział Pete. - Czasami psy oddalają się od domu i wracają dopiero po jakimś czasie. Przypuszczam, że i w tym wypadku może chodzić o coś takiego.
- Zgadzam się z Pete'em - przytaknął Bob. - W dzienniku nie było mowy o tym, że to są jakieś cenne psy, tylko o tym, że zaginęło pięć sztuk.
Powoli i z ociąganiem Jupiter skinął głową.
- Być może obaj macie rację. Niewykluczone, że chodzi tu o zwykły zbieg okoliczności, chociaż tego rodzaju przypuszczenie nie bardzo mi odpowiada.
Pozostali dwaj chłopcy uśmiechnęli się. Jupiter miał zwyczaj wypowiadania się z namysłem, kiedy tylko mógł sobie na to pozwolić. I właśnie ta jego cecha, a także wyostrzona, jak u prawdziwego detektywa, zdolność dedukcyjnego myślenia, przyciągały ich do niego i czyniły niekwestionowanym przywódcą całej trójki.
- Zastanawiam się - podjął Jupe - jak rozwiążemy tę tajemnicę, jeżeli nie poprosi nas o to żaden z właścicieli zaginionych czworonogów.
Bob i Pete popatrzyli tępo na siebie.
- Jaką tajemnicę? - zapytał Pete. - Zdawało mi się, że przed chwilą ustaliliśmy, że nie chodzi o żadną tajemnicę, ale o zwykły zbieg okoliczności.
- Być może - odparł Jupiter. - Ale jesteśmy przecież detektywami. Już kiedyś udało się nam odnaleźć kilka zaginionych zwierzaków. I w każdym przypadku mieliśmy do czynienia z jakąś tajemnicą.
Bob i Pete kiwnęli potakująco głowami. Przypomniało się im, że pomagając pani Banfry w odnalezieniu jej zaginionego abisyńskiego kota, rozwiązali przy okazji tajemnicę Szepczącej Mumii. A próba odnalezienia papugi, która zaginęła panu Malcolmowi, naprowadziła ich na trop niezwykłej tajemnicy jąkającej się papugi.
- To Seaside znajduje się niedaleko stąd, na południe od nas - powiedział Jupiter. - Wygląda na to, że nasza sława jako detektywów nie jest wcale tak wielka, jak się nam wydawało. Powinniśmy to wreszcie zmienić.
Bob wyciągnął rękę w kierunku stosu kartek, które upychał w starej drukarskiej prasie.
- Popatrz, Jupe, właśnie się tym zajmuję. Drukuję nasze firmowe wizytówki. Będzie nowy zapas.
- Doskonały pomysł, Bob - stwierdził Jupiter. - Ale ja miałem na myśli coś innego. Będziemy musieli postarać się, aby lepiej nas znano. I żeby ludziom, kiedy zaczynają się dziać jakieś dziwne rzeczy, natychmiast przychodzili na myśl Trzej Detektywi z Rocky Beach.
Bob wyrzucił do góry obie ręce.
- Ależ, Jupe, jak chcesz to zrobić? Nie możemy przecież pozwolić sobie na płatną reklamę w telewizji ani na reklamy rysowane na niebie przez samoloty.
- Wiem o tym - stwierdził Jupiter. - Proponuję, żebyśmy poszli natychmiast do naszej Kwatery Głównej i przedyskutowali sposoby, przy pomocy których firma Trzech Detektywów mogłaby zdobyć większą popularność.
Nie czekając na odpowiedź, Jupiter podniósł się z krzesła. Bob i Pete spojrzeli na siebie i wzruszywszy ramionami, zrobili to samo.
- Wiesz, Jupe, co najbardziej u ciebie lubię? - zapytał z uśmiechem Pete. - Demokratyczny sposób rozwiązywania problemów. Mam na myśli to, że przed podjęciem jakiejś decyzji przeprowadzamy zawsze głosowanie.
Chłopcy odsunęli, niewidoczny za drukarską prasą, stary, żelazny ruszt, odkrywając wejście do szerokiej, karbowanej rury. Wpełznęli do niej, zasunęli za sobą ruszt i zaczęli zagłębiać się w nią na czworakach. Rura biegła częściowo pod ziemią, potem między jakimiś żelaznymi wspornikami. Jej wylot znajdował się mniej więcej dwanaście metrów dalej, dokładnie pod ruchomą mieszkalną przyczepą, którą młodzi detektywi przerobili na Kwaterę Główną. Wuj Jupitera, Tytus Jones, pozwolił im z niej korzystać, ponieważ w żaden sposób nie mógł znaleźć na nią amatora. Była zbyt stara i poobijana.
Doszedłszy do końca rury, chłopcy unieśli umocowaną na zawiasach klapę i wygramolili się na górę. Znajdowali się teraz w małym pomieszczeniu przypominającym biuro, wyposażonym w biurko, parę krzeseł, maszynę do pisania, regał z szufladkami i telefon. Jupiter zamontował koło telefonu mikrofon i podłączył go do głośnika radiowego, dzięki czemu cała trójka mogła przysłuchiwać się wszystkim rozmowom telefonicznym. Pozostałą część przyczepy zajmowała miniaturowa ciemnia, maleńkie laboratorium i toaleta.
Ponieważ przyczepę otaczały stosy starego żelastwa, w jej wnętrzu panował półmrok. Pete zapalił światło nad biurkiem. W tej samej chwili zadzwonił telefon.
Chłopcy popatrzyli na siebie. Rzadko zdarzało się, aby ktoś wykręcił ich numer.
Po drugim dzwonku Jupiter sięgnął po słuchawkę, włączając jednocześnie głośnik maleńkiego radia.
- Jupiter? - zapytał jakiś męski głos. - Mówi Alfred Hitchcock.
Był to ich doradca i przyjaciel, znany reżyser filmowy i autor książek poświęconych różnym zagadkom i tajemnicom.
- Co mogę dla pana zrobić? - zapytał Jupiter, bez najmniejszego wysiłku wpadając w ton prawdziwego profesjonalisty.
- Czy ty i twoi przyjaciele jesteście w tej chwili zajęci wyjaśnianiem jakiejś sprawy?
- Nie, chwilowo jesteśmy wolni. Ale zgodnie z teorią prawdopodobieństwa powinniśmy znaleźć wkrótce coś interesującego.
Pan Hitchcock zachichotał.
- A więc, jeżeli nie jesteście zajęci, mam coś, co mogłoby was zainteresować. Pewien zaprzyjaźniony ze mną reżyser filmowy będzie najprawdopodobniej potrzebował pomocy.
- Chętnie byśmy spróbowali - powiedział Jupiter. - Ale czy może mi pan powiedzieć, na czym polegają kłopoty pańskiego przyjaciela?
Alfred Hitchcock zawiesił na chwilę głos, tak jakby zastanawiał się, jak w paru słowach wyrazić złożoność całego problemu.
- Wydaje się, że to jest sprawa, by tak rzec, pod psem - powiedział w końcu. - Nie w przenośni, tylko dosłownie. Mój przyjaciel powiedział mi niedawno przez telefon, że zaginął mu pies.
Oczy Jupitera rozbłysły.
- Czy przypadkiem pana przyjaciel nie mieszka w Seaside?
- A niech cię gęś kopnie - powiedział pan Hitchcock. W jego głosie można było wyczuć zaskoczenie. - On rzeczywiście mieszka w Seaside. Skąd, u licha, dowiedziałeś się o tym?
- Zwyczajnie, zestawiłem tylko ze sobą parę dziwnych okoliczności - odparł Jupiter.
- Nie przestajesz mnie zdumiewać, Jupiterze. Cieszę się, że przez cały czas trzymasz rękę na pulsie, bez względu na to, czy prowadzisz jakieś dochodzenie, czy też nie, i nie zadowalasz się dawnymi sukcesami.
Jupiter wyszczerzył zęby do słuchawki.
- Ani trochę, proszę pana. Ale mówiąc o kłopotach pana przyjaciela, użył pan zwrotu “wydaje się”. A nawet wypowiedział go pan z naciskiem. Co pan miał na myśli?
- Rzeczywiście, znowu trafiłeś w dziesiątkę. Nie uważam, że chodzi tu o jakiś zwyczajny przypadek. No bo pomyśl, czy można uważać za coś zwyczajnego sprawę, w którą zamieszany jest smok? Zgadzasz się ze mną?
Jupiter odchrząknął.
- Co takiego? Smok?
- Dokładnie. Dom mojego przyjaciela stoi tuż nad brzegiem oceanu i znajdują się pod nim jaskinie. Utrzymuje on, że wieczorem, tego samego dnia, w którym zaginął mu pies, widział dość dużego smoka, który wynurzył się z oceanu i zniknął w jednej z jaskiń.
W przyczepie zapadła głucha cisza.
- No więc, Jupe, co o tym powiesz? Jesteś gotowy, by razem z Pete'em i Bobem rozwikłać tę zagadkę?
Jupiter był tak podniecony, że zaczął się jąkać.
- Ppproszę ppppana o nnnazwisko i adddres ppańskiego pprzyjaciela. Wygląda na to, że będzie to najbardziej ekscytująca ze wszystkich spraw, z jakimi mieliśmy do tej pory do czynienia!
Zapisał podane przez pana Hitchcocka informacje, obiecał zawiadamiać go o wszystkich czynnościach i postępach w dochodzeniu, a potem odwiesił słuchawkę i popatrzył na Pete'a i Boba z triumfalnym błyskiem w oczach.
- Zgadzacie się, że powinno się dokładnie zbadać wszystko, co może się łączyć ze smokiem, który żyje w naszych czasach?
Bob przytaknął, ale Pete wzruszył ramionami.
- Zdaje się, Pete, że masz jakieś zastrzeżenia?
- Myślę, że popełniłeś jeden błąd - powiedział Pete. - Wygadałeś się przed panem Hitchcockiem, że ten przypadek może się okazać najbardziej ekscytujący ze wszystkich, jakie nam się trafiły.
- Rzeczywiście, tak powiedziałem - odparł Jupiter. - Nie uważasz, że to prawda?
- Niezupełnie.
- No więc, co byś powiedział na moim miejscu?
- Jeżeli rzeczywiście będziemy mieli do czynienia ze smokiem - odparł Pete - powiedziałbym, że ta sprawa może się okazać ostatnią w naszej karierze!
Rozdział 2
Strach wyłania się z morza
Miasteczko Seaside, w którym mieszkał zaprzyjaźniony z Alfredem Hitchcockiem reżyser filmowy, położone było o jakieś trzydzieści parę kilometrów na południe, koło autostrady biegnącej wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Zaraz po lunchu miał tam jechać jeden z niemieckich pomocników wujostwa Jupitera, Hans, żeby zrobić zakupy i dostarczyć towar zamówiony przez miejscowych sprzedawców. Ciotka Matylda zgodziła się, aby Jupiter i jego przyjaciele zabrali się z nim małą ciężarówką, należącą do niej i wuja Tytusa.
Po obfitym posiłku, przyrządzonym przez ciotkę Matyldę, wszyscy trzej pobiegli do samochodu, żeby poupychać się jakoś na przednim siedzeniu, obok Hansa. Jupiter podał mu adres i wkrótce potem pędzili już gładką autostradą na południe.
- Bob, miałeś trochę czasu na małe badania - odezwał się Jupiter. - Czego się dowiedziałeś na temat smoków?
- Smok - odparł Bob - jest mitycznym potworem, przedstawianym zwykle jako ogromny gad ze skrzydłami i pazurami, ziejący ogniem i dymem.
- Nie robiłem wprawdzie żadnych badań - przerwał mu Pete - ale zdaje mi się, że Bob pominął coś ważnego. Smoki nie są usposobione przyjaźnie do ludzi.
- Wspomniałbym także i o tym - stwierdził Bob - ale Jupitera interesują wyłącznie fakty. Smoki są mitycznymi stworami, co oznacza, że tak naprawdę wcale nie istnieją. Ale jeżeli nie istnieją, nie musimy martwić się tym, czy są usposobione przyjaźnie, czy też nie.
- Dokładnie tak - powiedział Jupiter. - Smoki są stworami z zamierzchłej przeszłości. Jeżeli kiedykolwiek istniały jakieś egzemplarze, zostały unicestwione w procesie ewolucji.
- Bardzo mnie to cieszy - wtrącił Pete. - Ale w takim razie, jeśli uległy wyniszczeniu, jak to się dzieje, że jedziemy właśnie, żeby prowadzić śledztwo w sprawie jednego z nich?
- Usłyszeliśmy przez radio, że w spokojnym miasteczku Seaside zaginęło podczas ostatniego tygodnia pięć psów - powiedział Jupiter. - A od pana Hitchcocka wiemy, że jego przyjaciel stracił psa i widział koło swego domu smoka. Nic ci to nie mówi?
- Tak, oczywiście - odparł Pete. - To mi mówi, że zamiast jechać na poszukiwanie smoka, powinienem być w tej chwili w Rocky Beach i ślizgać się po falach na moim surfie.
- Ależ jeśli angażuje nas Henry Allen, który jest przyjacielem pana Hitchcocka, oznacza to, że mamy przed sobą przygodę, która może się okazać bardzo korzystna dla Trzech Detektywów - oświadczył Jupiter. - Dlaczego nie chcesz popatrzeć na tę sprawę pod tym kątem?
- Próbuję, próbuję - mruknął niepewnie Pete.
- Bez względu na to, czy ten smok tam jest, czy go nie ma - powiedział Jupiter - pewne jest, że dzieje się coś bardzo tajemniczego. Niedługo poznamy fakty, z którymi będziemy musieli się zmierzyć. A tymczasem musimy podejść do całej sprawy w bardziej otwarty sposób.
Samochód minął już obrzeża Seaside i Hans zwolnił, rozglądając się za podaną mu przez Jupitera ulicą. Po przejechaniu jeszcze dwóch kilometrów ciężarówka zatrzymała się.
- Myślę, że to musi być gdzieś w pobliżu - powiedział Hans. Wszędzie naokoło widać było jedynie szpalery palmowych drzew. Jeśli były tu jakieś domy, musiały być ukryte gdzieś za nimi. Pete dostrzegł mały napis na białej skrzynce na listy.
- H.H. Allen - przeczytał głośno. - To tutaj.
Chłopcy wyskoczyli z samochodu.
- Wiesz, Hans, te wstępne czynności powinny nam zająć w przybliżeniu dwie godziny - powiedział Jupiter. - Dasz radę załatwić przez ten czas wszystkie zakupy i dostawy, a potem wrócić po nas?
- Jasne, bez problemu - od parł krzepki Bawarczyk. Zawrócił ciężarówkę, pomachał im ręką i skręcił w wąską uliczkę prowadzącą do centrum.
- Najpierw musimy się trochę rozejrzeć - powiedział Jupiter. - To może się nam przydać w rozmowie z panem Allenem. Lepiej być zorientowanym w terenie.
Domy pobudowane były na wysokiej skarpie, wychodzącej na ocean. Najbliższa okolica robiła wrażenie dość odludnego zakątka. Chłopcy skierowali się ku nie zamieszkanej parceli sąsiadującej z rezydencją reżysera i podeszli aż do krawędzi urwiska.
- Miło tu i spokojnie - stwierdził Bob, spoglądając na ciągnącą się w dole plażę i migotliwą toń oceanu.
- Niezłe warunki do surfowania - mruknął Pete, przyglądając się przybrzeżnym falom. - Nic nadzwyczajnego, ale te metrowe bałwany morskie są w sam raz. Myślę, że wieczorem, kiedy zaczyna się przypływ i łamie się wysoka fala, ten smok może się czuć tu jak w raju. Ma się w czym chować.
Jupiter skinął potakująco głową.
- Masz rację, Pete. O ile ten smok rzeczywiście istnieje - powiedział powoli, a potem wyciągnął szyję i spojrzał w dół. - Pan Hitchcock powiedział, że tu są jaskinie. Ale stąd wcale ich nie widać. Potem, po rozmowie z panem Allenem, zejdziemy na dół i postaramy się je obejrzeć.
Bob przeciągnął oczami po bezludnej plaży, jaśniejącej daleko w dole.
- Jak się tam dostaniemy?
Pete wyciągnął rękę w kierunku niepewnie wyglądających, zniszczonych przez deszcze i wichry, drewnianych stopni.
- Bob, widzisz te schodki? Idą przez całe urwisko, aż do dołu.
Jupiter przeleciał wzrokiem wzdłuż skarpy.
- Patrzcie, łam dalej są jeszcze jedne. Z drugiej strony też. W sumie nie ma ich jednak zbyt wiele. No, dobra, myślę, że mamy już obraz tego terenu. Chodźmy teraz posłuchać tego, co ma nam do powiedzenia pan Allen.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]