[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ryszard kapu�ci�skihebanW Afryce mieszka�em kilka lat. Pierwszy raz pojecha�em tam w 1957 roku. Potem, przez nast�pnych czterdzie�ci lat, ilekro� nadarza�a si� okazja - wraca�em. Du�o podr�owa�em. Unika�em oficjalnych szlak�w, pa�ac�w, wa�nych figur i wielkiej polityki. Natomiast lubi�em je�dzi� przygodnymi ci�ar�wkami, w�drowa� z koczownikami po pustyni, by� go�ciem ch�op�w z tropikalnej sawanny. Ich �ycie jest mozo�em, jest udr�k�, kt�r� znosz� jednak ze zdumiewaj�c� wytrwa�o�ci� i pogod�. Nie jest to wi�c ksi��ka o Afryce, lecz o kilku ludziach stamt�d, o spotkaniach z nimi, czasie wsp�lnie sp�dzonym. Ten kontynent jest zbyt du�y, aby go opisa�. To istny ocean, osobna planeta, r�norodny, przebogaty kosmos. Tylko w wielkim uproszczeniu, dla wygody, m�wimy - Afryka. W rzeczywisto�ci, poza nazw� geograficzn�, Afryka nie istnieje. R.K. Pocz�tek, zderzenie, Ghana '58 Przede wszystkim rzuca si� w oczy �wiat�o. Wsz�dzie - �wiat�o. Wsz�dzie - jasno. Wsz�dzie - s�o�ce. Jeszcze wczoraj, ociekaj�cy deszczem, jesienny Londyn. Ociekaj�cy deszczem samolot. Zimny wiatr i ciemno��. A tu, od rana ca�e lotnisko w s�o�cu, my wszyscy - w s�o�cu. Dawniej, kiedy ludzie w�drowali przez �wiat pieszo, jechali na wierzchowcach albo p�yn�li statkami, podr� przyzwyczaja�a ich do zmiany. Obrazy ziemi przesuwa�y si� przed ich oczami wolno, scena �wiata obraca�a si� ledwie-ledwie. Podr� trwa�a tygodniami, miesi�cami. Cz�owiek mia� czas, �eby z�y� si� z innym otoczeniem, z nowym krajobrazem. Klimat te� zmienia� si� etapami, stopniowo. Nim podr�nik dotar� z ch�odnej Europy do rozpalonego r�wnika, mia� ju� za sob� przyjemne ciep�o Las Palmas, upa�y El-Mahary i piek�o Zielonego Przyl�dka. Dzisiaj nic nie zosta�o z tych gradacji! Samolot gwa�townie wyrywa nas ze �niegu i mrozu i jeszcze tego samego dnia rzuca w rozpalon� otch�a� tropiku. Nagle, ledwie przetarli�my oczy, jeste�my wewn�trz wilgotnego piek�a. Od razu zaczynamy si� poci�. Je�eli przylecieli�my z Europy zim� - zrzucamy palta, zdejmujemy swetry. To pierwszy gest inicjacji nas, ludzi P�nocy, po przybyciu do Afryki. Ludzie P�nocy. Czy pomy�leli�my, �e ludzie P�nocy stanowi� na naszej planecie wyra�n� mniejszo��? Kanadyjczycy i Polacy, Litwini i Skandynawowie, cz�� Amerykan�w i Niemc�w, Rosjanie i Szkoci, Lapo�czycy i Eskimosi, Ewenkowie i Jakuci - lista nie jest tak bardzo d�uga. Nie wiem, czy obejmuje ona w sumie wi�cej ni� pi��set milion�w ludzi: mniej ni� dziesi�� procent mieszka�c�w globu. Natomiast ogromna wi�kszo�� �yje w cieple, ca�e �ycie grzeje si� w s�o�cu. Zreszt� cz�owiek narodzi� si� w s�o�cu, jego najstarsze �lady znaleziono w ciep�ych krajach. Jaki klimat panowa� w biblijnym raju? Panowa�o wieczne ciep�o, wr�cz upa�, tak �e Ewa i Adam mogli chodzi� nago i nawet w cieniu drzewa nie czuli, �eby by�o im ch�odno. Ju� na schodkach samolotu spotyka nas inna nowo��: zapach tropiku. Nowo��? Ale� to przecie� wo�, kt�ra wype�nia�a sklepik pana Kanzmana "Towary kolonialne i inne" przy ulicy Pereca w Pi�sku. Migda�y, go�dziki, daktyle, kakao. Wanilia, li�cie laurowe; pomara�cze i banany na sztuki, kardamon i szafran na wag�. A Drohobycz? Wn�trza sklep�w cynamonowych Schulza? Przecie� ich "s�abo o�wietlone, ciemne i uroczyste wn�trza pachnia�y g��bokim zapachem farb, laku, kadzid�a, aromatem dalekich kraj�w i rzadkich materia��w"! Jednak zapach tropiku jest troch� inny. Szybko odczujemy jego ci�ar, jego lepk� materialno��. Ten zapach zaraz u�wiadomi nam, �e jeste�my w tym punkcie ziemi, w kt�rym wybuja�a i niestrudzona biologia nieustannie pracuje, rodzi, krzewi si� i kwitnie, a jednocze�nie choruje, rozk�ada si�, pr�chnieje i gnije. Jest to zapach rozgrzanego cia�a i susz�cych si� ryb, psuj�cego si� mi�sa i pieczonej kassawy, �wie�ych kwiat�w i kisn�cych wodorost�w, s�owem wszystkiego, co jednocze�nie przyjemne i dra�ni�ce, co przyci�ga i odpycha, wabi lub budzi odraz�. Zapach ten b�dzie dobiega� do nas z pobliskich gaj�w palmowych, wydobywa� si� z rozpalonej ziemi, unosi� nad st�ch�ymi rynsztokami miasta. Nie opu�ci nas, jest cz�ci� tropiku. I wreszcie odkrycie najwa�niejsze - ludzie. Tutejsi, miejscowi. Jak�e pasuj� do tego krajobrazu, �wiat�a, zapachu. Jak tworz� jedno��. Jak cz�owiek i krajobraz s� nierozerwaln�, uzupe�niaj�c� si�, harmonijn� wsp�lnot�, to�samo�ci�. Jak ka�da rasa jest osadzona w swoim pejza�u, w swoim klimacie! My kszta�tujemy nasz krajobraz, a on formuje rysy naszych twarzy. Bia�y cz�owiek jest w�r�d tych palm, lian, w tym buszu i d�ungli jakim� dziwacznym i nieprzystaj�cym wtr�tem. Blady, s�aby, spocona koszula, sklejone w�osy, ci�gle m�czy go pragnienie, uczucie bezsi�y, chandra. Ci�gle boi si�, boi si� moskit�w, ameby, skorpion�w, w�y - wszystko, co si� porusza, nape�nia go l�kiem, przera�eniem, panik�. Miejscowi - przeciwnie: ze swoj� si��, wdzi�kiem i wytrzyma�o�ci� poruszaj� si� naturalnie, swobodnie, w tempie ustalonym przez klimat i tradycj�, w tempie nieco spowolnia�ym, niespiesznym, bo przecie� w �yciu i tak nie da si� wszystkiego osi�gn��, bo c� by pozosta�o dla innych? Jestem tu od tygodnia. Pr�buj� pozna� Akr�. To jakby rozmno�one, powielone miasteczko, kt�re wype�z�o z buszu, z d�ungli i zatrzyma�o si� nad brzegiem Zatoki Gwinejskiej. Akra jest p�aska, parterowa, licha, ale s� te� domy, kt�re maj� jedno i wi�cej pi�ter. �adnej wymy�lnej architektury, �adnego zbytku ni pompy. Tynki zwyczajne, �ciany w kolorach pastelowych, jasno��tych, jasnozielonych. Na tych �cianach pe�no zaciek�w. �wie�e, po porze deszczowej tworz� niesko�czone konstelacje i kola�e plam, mozaik, fantastycznych map, es�w-flores�w. Ciasno zabudowane �r�dmie�cie. Ruch, t�oczno, gwarno, �ycie toczy si� na ulicy. Ulica to jezdnia oddzielona od pobocza otwartym �ciekiem-rynsztokiem. Nie ma chodnik�w. Na jezdni samochody wmieszane w t�um ludzi. Wszystko to posuwa si� razem - przechodnie, auta, rowery, w�zki tragarzy, jakie� krowy i kozy. Na poboczu, za �ciekiem, wzd�u� ca�ej ulicy - �ycie domowe i gospodarcze. Kobiety ubijaj� maniok, piek� na w�glach bulwy taro, gotuj� jakie� potrawy, handluj� gum� do �ucia, herbatnikami i aspiryn�, pior� i susz� bielizn�. Na widoku, jakby obowi�zywa� nakaz, �eby o �smej rano wszyscy opuszczali domy i przebywali na ulicy. W rzeczywisto�ci przyczyna jest inna: mieszkania s� ma�e, ciasne, ubogie. Duszno, nie ma wentylacji, powietrze jest ci�kie, zapachy md�e, nie ma czym oddycha�. Poza tym, sp�dzaj�c dzie� na ulicy, mo�na bra� udzia� w �yciu towarzyskim. Kobiety ca�y czas rozmawiaj� ze sob�, krzycz�, gestykuluj�, a potem �miej� si�. Stoj�c tak nad garnczkiem czy miednic� maj� �wietny punkt obserwacyjny. Mog� widzie� s�siad�w, przechodni�w, ulic�, przys�uchiwa� si� k��tniom i plotkom, �ledzi� wypadki. Ca�y dzie� cz�owiek jest w�r�d ludzi, jest w ruchu i na �wie�ym powietrzu. Po tych ulicach je�dzi czerwony ford z g�o�nikiem na dachu. Ochryp�y, dono�ny g�os zach�ca do przyj�cia na wiec. Atrakcj� wiecu b�dzie Kwame Nkrumah - Osagyefo, premier, przyw�dca Ghany, przyw�dca Afryki, wszystkich uciskanych lud�w. Fotografie Nkrumaha s� wsz�dzie - w gazetach (codziennie), na plakatach, na chor�giewkach, na perkalowych, do kostek si�gaj�cych sp�dnicach. Energiczna twarz m�czyzny w �rednim wieku, u�miechni�ta albo powa�na, w takim uj�ciu, kt�re powinno sugerowa�, �e przyw�dca patrzy w przysz�o��. - Nkrumah to zbawiciel! - m�wi mi z zachwytem w g�osie m�ody nauczyciel Joe Yambo. - S�ysza�e�, jak przemawia? Jak prorok! Ot� tak, s�ysza�em. Przyjecha� na wiec, kt�ry odbywa� si� na tutejszym stadionie. Z nim ministrowie - m�odzi, ruchliwi, sprawiali wra�enie ludzi rozbawionych, takich, kt�rzy si� ciesz�. Impreza zacz�a si� od tego, �e kap�ani z butelkami d�inu w r�ce polewali tym alkoholem podium - to by�a ofiara dla duch�w, nawi�zanie z nimi kontaktu, pro�ba o ich �yczliwo��, ich dobro�. Na takim wiecu s�, oczywi�cie, doro�li, ale jest tak�e mn�stwo dzieci - od niemowl�t noszonych przez matki na plecach, poprzez takie co ledwie raczkuj�, a� po maluchy i szkoln� dzieciarni�. M�odszymi opiekuj� si� starsze, tymi starszymi - jeszcze starsze. Ta hierarchia wieku jest bardzo przestrzegana, a pos�usze�stwo - absolutne. Czterolatek ma pe�n� w�adz� nad dwulatkiem, sze�ciolatek nad czterolatkiem. Przy czym dzieci zajmuj� si� dzie�mi, starsze s� odpowiedzialne za m�odsze, tak�e doro�li mog� po�wi�ci� si� swoim sprawom, na przyk�ad s�ucha� uwa�nie Nkrumaha. Osagyefo przemawia� kr�tko. Powiedzia�, �e najwa�niejsze to zdoby� niepodleg�o�� - reszta przyjdzie niejako sama, wszelkie dobro wyniknie w�a�nie z tej niepodleg�o�ci. Postawny, o zdecydowanych ruchach, mia� kszta�tne, wyraziste rysy twarzy i du�e, �ywe oczy, kt�re przesuwa�y si� po morzu czarnych g��w z tak� skupion� uwag�, jakby chcia� je wszystkie dok�adnie policzy�. Po wiecu, ci z podium zmieszali si� z t�umem, zrobi� si� ruch, t�oczno, nie by�o w�a�ciwie wida� �adnej ochrony, obstawy, policji. Joe dopcha� si� do m�odego cz�owieka (m�wi�c mi po drodze, �e to minister) i spyta� go, czy m�g�bym przyj�� do niego jutro. Tamten, w og�lnie panuj�cym gwarze nie bardzo s�ysz�c o co dok�adnie chodzi, powiedzia�, troch� na odczepnego - dobrze! dobrze! Nazajutrz odnalaz�em stoj�cy w�r�d kr�lewskich palm nowy budynek Ministerstwa O�wiaty i Informacji. By� to pi�tek. W sobot�, w swoim hoteliku, opisa�em �w dzie� poprzedni: Droga wolna, ani policjanta, ani sekretarki, ani drzwi. Odchylam wzorzyst� zas�onk� i wchodz�. Gabinet ministra w ciep�ym p�mroku. On sam stoi przy biurku i porz�dkuje papiery. Te zmi�� i do kosza. Te wyg�adzi� i do teczki. Szczup�a, drobna posta�, koszulka gimnastyczna, kr�tkie spodenki, sanda�y, kwiecista kente przez lewe rami�, nerwowe ruchy. To Kofi Baako, minister o�wiaty i informacji. Jest najm�odszym ministrem w Ghanie i w ca�ej Wsp�lnocie Brytyjskiej. Ma trzydzie�ci dwa lata i swoj� tek� piastuje od trzech lat. Jego gabinet znajduje si� na drugim pi�trze gmachu ministerstwa. Tu hierarchii stanowisk odpowiada drabina pi�ter. Im wy�sza osobisto��, tym wy�sze pi�tro. Bo na g�rze jest pr... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl