[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MARYLA HEMPOWICZ
Julia i mężczyźni
Kochanej Mamie
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mała czarna, żółte drewniane korale i wysokie obcasy.
– Jak wyglądam?
– Dobrze – mruknął Piotr i znów pochylił się nad klawiaturą komputera.
Spojrzałam w lustro. Poprawiłam włosy.
– No to lecę. Może jednak pójdziesz ze mną?
– Nie. Podgonię seminarium dla magistrantów – nawet nie odwrócił głowy.
– Trudno. Pamiętaj, wrócę późno – chwyciłam torebkę i wybiegłam.
Taksówka czekała przed blokiem.
Za wzgórzami, nad lasem pyszniły się różowe obłoki, zapowiadające pogodę.
Jaki ciepły majowy zmierzch!
Nie słuchałam opowieści taksówkarza o kłopotach z teściową. Myślałam o dzisiejszym
jubileuszu i o tym, czy dostanę nagrodę? I o Piotrze, chmurnym, zamkniętym w swoim świecie.
Czy przechodzimy kryzys długoletniego związku?
Mój Boże! Przecież tak niedawno braliśmy ślub cywilny w Warszawie, przy Zamku
Królewskim. Byłam taka szczęśliwa! choć mama nie mogła mi darować, że to nie ślub kościelny
i że Piotr jest rozwodnikiem, starszym ode mnie o sześć lat. Nic nie było mi straszne. Kochałam
go! Od pierwszej chwili, kiedy podszedł i poprosił mnie do staroświeckiego walca na weselu
Anki, mojej najlepszej koleżanki z akademika. Położyłam rękę na jego ramieniu i podniosłam
oczy, patrzył na mnie uważnie, z uśmiechem, a ja poczułam trzepot serca i wiedziałam, że to on,
że czekałam na niego od zawsze...
– Gdzie mam stanąć? – zapytał taksówkarz. Wysiadłam na uliczce Zapachowej, przed
renesansowym ratuszem, ozdobionym wieżyczką.
Melancholia odchodzącego dnia przywoływała miły wieczór z Piotrem. W Krakowie, na
rynku?
I nagle... O Boże! Ten śmiech!
Zupełnie jak Ala.
Potrząsnęłam głową. Nie chcę tych wspomnień. Minęło kilka miesięcy, a to ciągle boli, jak
wtedy, w dniach nieszczęścia...
Pchnęłam ciężkie dębowe drzwi i weszłam do holu. Pachniało pastą do podłogi i świętem.
Stary ochroniarz czytał gazetę w kąciku pod schodami.
– Dobry wieczór, panie Czesiu!
– A dobry, dobry, pani Julio.
Z góry, od schodów napływały odgłosy głośnej rozmowy i hałas odkurzacza.
W sekretariacie było cicho.
Duży gdański kredens i biurko Terki z telefonami i komputerem przytłaczały pokój.
Przez otwarte okna wpadał zapach kwitnących bzów. Jak w Długich Sadach, pomyślałam i
zatęskniłam za rodzinnym domem i sennym miasteczkiem...
Usłyszałam poirytowany głos wicedyrektorki i za chwilę ona sama – wysoka, chuda, z
włosami w nieładzie – wbiegła do sekretariatu.
– O, pani Julia! Może pani zadzwoni do telewizji i spyta, kiedy u nas będą. Nie widziała pani
Kaśki? Trzeba rozłożyć dwieście folderów na krzesła, a ona gdzieś zniknęła. Ojej! Robi się
późno! – wybiegła zdenerwowana.
– Jak tam, Tyczka już poszła? – pulchna dziewczyna z fryzurą afro wysunęła się ostrożnie z
pokoju dyrektora.
– Byłaś tu cały czas? – zdziwiłam się.
– Jasne. Chciałam spokojnie wypalić papierosa. A niech się wścieka stara krowa – skrzywiła
pogardliwie mocno umalowane usta. – Myśli, że jak jestem na stażu, to może na mnie
wrzeszczeć.
– Wiesz, że jestem od niej starsza? To co, jestem bardzo stara krowa? – zaśmiałam się.
– No niee, co pani...
– Dobra, dobra, lepiej pędź na górę, do tych folderów. Popatrzyłam na opięte czarne spodnie,
czerwony T-shirt i odsłonięty pępek, i pomyślałam: „czego to dziewczyny nie zrobią dla mody”.
A ja? Przecież też nosiłam sukienki worki i spodnie dzwony. Może każde dziwactwo ciuchowe
powielone w milionach egzemplarzy jest do przyjęcia? Zaśmiałam się.
– O, jak to miło widzieć zadowoloną dziewczynę – w drzwiach sekretariatu pojawił się
niewysoki mężczyzna.
– Dobry wieczór, panie marszałku! – uśmiechnęłam się, trochę zażenowana. – Może
zaprowadzę pana na górę, do dyrektor Wolskiej?
– Proszę! Chodźmy! – przepuścił mnie w drzwiach.
W sieni ratusza, ozdobionej obrazami, jak w dawnych patrycjuszowskich siedzibach
gdańskich, krzątały się dwie dziewczyny upinające obrusy na wielkim stole.
Zza drzwi pokrytych drewnianymi płaskorzeźbami usłyszeliśmy ostry kobiecy głos:
– Cholera! Jurek! Przestań wreszcie wpieprzać te bułeczki, bo dla gości nic nie zostanie!
– Ale ja nie zdążyłem zjeść obiadu, pani Jasiu – usprawiedliwiał się młody chłopak.
– A co mnie to obchodzi! – Szefowa restauracji Dobre Jadło, znana jako Duża Jasia, robiąca
najciekawsze cateringi, postawiła na stole tace z wędlinami i pociągnęła łyk wódeczki z
piersiówki ukrytej w kieszeni sportowej bluzy. Dopiero teraz dostrzegła nas i zmieszana bąknęła:
– O, przepraszam!
– Ja nic nie słyszałem i nic nie widziałem – zaśmiał się marszałek.
– Może pani dyrektor jest w gabinecie burmistrza? – zagadałam szybko i poprowadziłam go
do niewielkiego pokoju z gdańskimi meblami.
– Ale tu ładny spokój – mruknął.
– Prawda? Może to urok historii? Miło pomyśleć, że już czterysta lat temu pracował tutaj
jakiś mądry gdańszczanin.
– Ładnie powiedziane. – Przyglądał się uważnie scenom biblijnym na plafonie. – A wie pani,
właśnie jestem na etapie poszukiwania reprezentacyjnego wnętrza... i kto wie, kto wie.
Przestraszyłam się.
– Ale tu jest za mało miejsca. Z trudem mieścimy się w biurowych pokojach po cztery, pięć
osób.
– Taak? – spojrzał podejrzliwie. – No cóż, zobaczymy, zobaczymy. Chodźmy do dyrektor
Wolskiej.
W Dużej Sali, między rzędami czerwonych krzeseł krzątała się Kaśka, rozkładając foldery.
Przez otwarte okna wpadał przytłumiony szum miasta, ktoś śmiał się na ulicy i wołał:
„Aneta! Zaczekaj!”
Przy fortepianie ustawiała się młodzież z monachijskiego chóru akademickiego, zaproszona
na uroczystość w ramach wymiany kulturalnej między Polską i Niemcami.
Krótko ostrzyżona dyrygentka przerzucała nuty, rozmawiając z siwym pianistą.
W głębi sali dyrektorka sprawdzała, czy nie ma kurzu na zabytkowym kominku.
– Gienia! Natychmiast mi to przetrzyj! – warknęła do sprzątaczki.
Dostrzegła marszałka i podbiegła z wyciągniętą ręką, którą on szarmancko ucałował.
– Zapraszam do mnie na mały koniaczek – szepnęła. – Pani Julio! – odwróciła się zalotna,
uśmiechnięta. – Proszę tu nad wszystkim czuwać!
Kiedy zniknęli, podeszłam do Kaśki.
– Pomogę ci.
– Fajnie. Widziała pani, jak komenderowała Gienią? I jak się szczerzyła do tego małego
faceta?
– Nie gadaj! Ciicho! Chór!
Ćwiczyli pieśni Szuberta, potem Chopina. Dobrze zestrojone głosy wypełniały odświętnym
nastrojem salę oczekującą na gości.
Stanęłam przy oknie i zamyśliłam się, patrząc na zieleń drzew i ludzi odpoczywających na
ławkach pod pomnikiem Heweliusza.
Zaskoczyła mnie nagła cisza.
Chór zakończył próbę. Kaśka zniknęła, wykorzystując swój dar nieprzejmowania się pracą.
Tuż obok mnie stała dyrygentka i mówiła coś szybko po niemiecku, a potem po angielsku.
Patrzyłam bezmyślnie na jej błękitne oczy, mały nos i wypukłe usta – nie rozumiałam ani słowa.
Niestety, moja znajomość języków z czasów studiów w Peerelu ograniczała się do języka
rosyjskiego. Niedawno podjęta próba nauki angielskiego na kursie dla początkujących
zakończyła się niepowodzeniem po tym, jak zachorowałam na zapalenie płuc.
Sytuacja była patowa.
Cholera! Gdzie jest Patrycja, która miała się opiekować chórem? Znała oba języki, jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl audipoznan.keep.pl
MARYLA HEMPOWICZ
Julia i mężczyźni
Kochanej Mamie
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mała czarna, żółte drewniane korale i wysokie obcasy.
– Jak wyglądam?
– Dobrze – mruknął Piotr i znów pochylił się nad klawiaturą komputera.
Spojrzałam w lustro. Poprawiłam włosy.
– No to lecę. Może jednak pójdziesz ze mną?
– Nie. Podgonię seminarium dla magistrantów – nawet nie odwrócił głowy.
– Trudno. Pamiętaj, wrócę późno – chwyciłam torebkę i wybiegłam.
Taksówka czekała przed blokiem.
Za wzgórzami, nad lasem pyszniły się różowe obłoki, zapowiadające pogodę.
Jaki ciepły majowy zmierzch!
Nie słuchałam opowieści taksówkarza o kłopotach z teściową. Myślałam o dzisiejszym
jubileuszu i o tym, czy dostanę nagrodę? I o Piotrze, chmurnym, zamkniętym w swoim świecie.
Czy przechodzimy kryzys długoletniego związku?
Mój Boże! Przecież tak niedawno braliśmy ślub cywilny w Warszawie, przy Zamku
Królewskim. Byłam taka szczęśliwa! choć mama nie mogła mi darować, że to nie ślub kościelny
i że Piotr jest rozwodnikiem, starszym ode mnie o sześć lat. Nic nie było mi straszne. Kochałam
go! Od pierwszej chwili, kiedy podszedł i poprosił mnie do staroświeckiego walca na weselu
Anki, mojej najlepszej koleżanki z akademika. Położyłam rękę na jego ramieniu i podniosłam
oczy, patrzył na mnie uważnie, z uśmiechem, a ja poczułam trzepot serca i wiedziałam, że to on,
że czekałam na niego od zawsze...
– Gdzie mam stanąć? – zapytał taksówkarz. Wysiadłam na uliczce Zapachowej, przed
renesansowym ratuszem, ozdobionym wieżyczką.
Melancholia odchodzącego dnia przywoływała miły wieczór z Piotrem. W Krakowie, na
rynku?
I nagle... O Boże! Ten śmiech!
Zupełnie jak Ala.
Potrząsnęłam głową. Nie chcę tych wspomnień. Minęło kilka miesięcy, a to ciągle boli, jak
wtedy, w dniach nieszczęścia...
Pchnęłam ciężkie dębowe drzwi i weszłam do holu. Pachniało pastą do podłogi i świętem.
Stary ochroniarz czytał gazetę w kąciku pod schodami.
– Dobry wieczór, panie Czesiu!
– A dobry, dobry, pani Julio.
Z góry, od schodów napływały odgłosy głośnej rozmowy i hałas odkurzacza.
W sekretariacie było cicho.
Duży gdański kredens i biurko Terki z telefonami i komputerem przytłaczały pokój.
Przez otwarte okna wpadał zapach kwitnących bzów. Jak w Długich Sadach, pomyślałam i
zatęskniłam za rodzinnym domem i sennym miasteczkiem...
Usłyszałam poirytowany głos wicedyrektorki i za chwilę ona sama – wysoka, chuda, z
włosami w nieładzie – wbiegła do sekretariatu.
– O, pani Julia! Może pani zadzwoni do telewizji i spyta, kiedy u nas będą. Nie widziała pani
Kaśki? Trzeba rozłożyć dwieście folderów na krzesła, a ona gdzieś zniknęła. Ojej! Robi się
późno! – wybiegła zdenerwowana.
– Jak tam, Tyczka już poszła? – pulchna dziewczyna z fryzurą afro wysunęła się ostrożnie z
pokoju dyrektora.
– Byłaś tu cały czas? – zdziwiłam się.
– Jasne. Chciałam spokojnie wypalić papierosa. A niech się wścieka stara krowa – skrzywiła
pogardliwie mocno umalowane usta. – Myśli, że jak jestem na stażu, to może na mnie
wrzeszczeć.
– Wiesz, że jestem od niej starsza? To co, jestem bardzo stara krowa? – zaśmiałam się.
– No niee, co pani...
– Dobra, dobra, lepiej pędź na górę, do tych folderów. Popatrzyłam na opięte czarne spodnie,
czerwony T-shirt i odsłonięty pępek, i pomyślałam: „czego to dziewczyny nie zrobią dla mody”.
A ja? Przecież też nosiłam sukienki worki i spodnie dzwony. Może każde dziwactwo ciuchowe
powielone w milionach egzemplarzy jest do przyjęcia? Zaśmiałam się.
– O, jak to miło widzieć zadowoloną dziewczynę – w drzwiach sekretariatu pojawił się
niewysoki mężczyzna.
– Dobry wieczór, panie marszałku! – uśmiechnęłam się, trochę zażenowana. – Może
zaprowadzę pana na górę, do dyrektor Wolskiej?
– Proszę! Chodźmy! – przepuścił mnie w drzwiach.
W sieni ratusza, ozdobionej obrazami, jak w dawnych patrycjuszowskich siedzibach
gdańskich, krzątały się dwie dziewczyny upinające obrusy na wielkim stole.
Zza drzwi pokrytych drewnianymi płaskorzeźbami usłyszeliśmy ostry kobiecy głos:
– Cholera! Jurek! Przestań wreszcie wpieprzać te bułeczki, bo dla gości nic nie zostanie!
– Ale ja nie zdążyłem zjeść obiadu, pani Jasiu – usprawiedliwiał się młody chłopak.
– A co mnie to obchodzi! – Szefowa restauracji Dobre Jadło, znana jako Duża Jasia, robiąca
najciekawsze cateringi, postawiła na stole tace z wędlinami i pociągnęła łyk wódeczki z
piersiówki ukrytej w kieszeni sportowej bluzy. Dopiero teraz dostrzegła nas i zmieszana bąknęła:
– O, przepraszam!
– Ja nic nie słyszałem i nic nie widziałem – zaśmiał się marszałek.
– Może pani dyrektor jest w gabinecie burmistrza? – zagadałam szybko i poprowadziłam go
do niewielkiego pokoju z gdańskimi meblami.
– Ale tu ładny spokój – mruknął.
– Prawda? Może to urok historii? Miło pomyśleć, że już czterysta lat temu pracował tutaj
jakiś mądry gdańszczanin.
– Ładnie powiedziane. – Przyglądał się uważnie scenom biblijnym na plafonie. – A wie pani,
właśnie jestem na etapie poszukiwania reprezentacyjnego wnętrza... i kto wie, kto wie.
Przestraszyłam się.
– Ale tu jest za mało miejsca. Z trudem mieścimy się w biurowych pokojach po cztery, pięć
osób.
– Taak? – spojrzał podejrzliwie. – No cóż, zobaczymy, zobaczymy. Chodźmy do dyrektor
Wolskiej.
W Dużej Sali, między rzędami czerwonych krzeseł krzątała się Kaśka, rozkładając foldery.
Przez otwarte okna wpadał przytłumiony szum miasta, ktoś śmiał się na ulicy i wołał:
„Aneta! Zaczekaj!”
Przy fortepianie ustawiała się młodzież z monachijskiego chóru akademickiego, zaproszona
na uroczystość w ramach wymiany kulturalnej między Polską i Niemcami.
Krótko ostrzyżona dyrygentka przerzucała nuty, rozmawiając z siwym pianistą.
W głębi sali dyrektorka sprawdzała, czy nie ma kurzu na zabytkowym kominku.
– Gienia! Natychmiast mi to przetrzyj! – warknęła do sprzątaczki.
Dostrzegła marszałka i podbiegła z wyciągniętą ręką, którą on szarmancko ucałował.
– Zapraszam do mnie na mały koniaczek – szepnęła. – Pani Julio! – odwróciła się zalotna,
uśmiechnięta. – Proszę tu nad wszystkim czuwać!
Kiedy zniknęli, podeszłam do Kaśki.
– Pomogę ci.
– Fajnie. Widziała pani, jak komenderowała Gienią? I jak się szczerzyła do tego małego
faceta?
– Nie gadaj! Ciicho! Chór!
Ćwiczyli pieśni Szuberta, potem Chopina. Dobrze zestrojone głosy wypełniały odświętnym
nastrojem salę oczekującą na gości.
Stanęłam przy oknie i zamyśliłam się, patrząc na zieleń drzew i ludzi odpoczywających na
ławkach pod pomnikiem Heweliusza.
Zaskoczyła mnie nagła cisza.
Chór zakończył próbę. Kaśka zniknęła, wykorzystując swój dar nieprzejmowania się pracą.
Tuż obok mnie stała dyrygentka i mówiła coś szybko po niemiecku, a potem po angielsku.
Patrzyłam bezmyślnie na jej błękitne oczy, mały nos i wypukłe usta – nie rozumiałam ani słowa.
Niestety, moja znajomość języków z czasów studiów w Peerelu ograniczała się do języka
rosyjskiego. Niedawno podjęta próba nauki angielskiego na kursie dla początkujących
zakończyła się niepowodzeniem po tym, jak zachorowałam na zapalenie płuc.
Sytuacja była patowa.
Cholera! Gdzie jest Patrycja, która miała się opiekować chórem? Znała oba języki, jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]