[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Orlando Henriquez - "Zielone oczy"Tłumaczenie - Jerzy KuhnTekst wklepał - Tomasz Kaczanowski <kaczuch@kki.net.pl>Stała całkiem nago, na wpół zanurzona w chłodnym nurciepowolnej rzeki. W wodzie do pasa, z rozpuszczonymi, długimiwłosami i jędrnymi piersiami, sterczšcymi wyzywajšco,prowokacyjnie na brunatnym torsie. Słońce ledwo zaczynało sięwyłaniać: była to jej ulubiona pora kšpieli w zatoce, któršbrała codziennie od bardzo dawna.Ale ten ranek był szczególny, inny niż zwykle, bo zaledwiewiatło słońca jęło się przesšczać przez rolinnoć okalajšcšbrzeg rzeki, spostrzegła z przerażeniem, że zza gęstych krzakówpara zielonych błyszczšcych w słonecznych promieniach oczuwpatruje się w niš zafascynowana.Pospiesznie wyszła z wody, ubrała się prędko i strwożonapobiegła cieżkš, by schronić się w swojej chacie.Następnego ranka znowu poszła nad rzekę i, znowu nago,pozwoliła wodzie igrać ze swym ciałem. Raz po raz rzucałaniespokojne spojrzenia w to samo miejsce, gdzie poprzedniegodnia rano widziała, jak się jej wydało, parę ciekawskich oczu,ale dopiero gdy promień słońca padł, jak wczoraj, wprost nakrzaki, jej ręce w instynktownym odruchu wstydliwoci zakryłynagie piersi, poczuła bowiem, że znów jest obserwowana przeztamte oczy, pożšdliwe, nieruchome i wygłodniałe.I jak poprzedniego ranka, drżšc z lęku, że włacicielciekawskich oczu odważy się na co więcej niż na podglšdanie,wybiegła z kšpieli, szukajšc schronienia wród swoich.Nikomu jednak nie chciała zdradzić swojej przygody; zachowałatajemnicę dla siebie, nie rezygnujšc z codziennych wypraw irytuału porannej kšpieli, przekonujšc się, że za każdym razem,kiedy tylko słońce owietliło krzaki osłaniajšce jš, dokładniew tej samej chwili dawały się spostrzec owe zielone oczy, z dniana dzień coraz bardziej pożšdliwe, coraz bardziej błyszczšce,coraz bardziejrozgoršczkowane, w miarę jak ich spojrzenie przelizgiwało siępo jej brunatnym ciele.Minęło jedno słońce i drugie i kobieta zaczęła wyzbywać sięlęku. I kiedy czasami królewska gwiazda opóniała swojeprzybycie, czuła się zawiedziona, że jej wiatło nie zjawia sięw porę, aby odkryć obecnoć ciekawskiego.Po pewnym czasie, prowokujšc, zjawiała się nad rzekš z hałasem,wolno, zwrócona przodem ku krzakom, za którymi odgadywała ludzkšpostać, jak i ona owładniętš pragnieniem, zsuwała sukniępozwalajšc jej opać na ziemię i odsłonić wszystkie wdzięki, poczym wystawiajšc na wiatr nagie ciało, zanurzała się po pas wprzejrzystej wodzie.Czekała na największy blask, żeby zdobyć pewnoć i kiedy palecsłońca wybuchał nad ciekawskim, pozwalajšc jej dostrzec błysklubieżnych oczu, dawała się wówczas wodzie unosić swobodnie, zestwardniałymi piersiami w górze, z nogami na wpół rozchylonymiw zaproszeniu do pieszczoty, z na wpół przymkniętymi powiekami,wyobrażajšc sobie, że spojrzenie zamienione w delikatnš dłoń,przelizguje się, płonšc, po jej drżšcym ciele.Z dnia na dzień czuła, jak owłada niš wpływ tamtych oczu, jakronie jego moc, a spojrzenie staje się coraz bardziej łapczywe,coraz bardziej bezwstydne, aż wreszcie jej wola zostałazdruzgotana do tego stopnia, że już tylko pragnęła usłyszećkroki intruza, by mieć go w końcu przy sobie i móc mu ofiarowaćto wszystko, czego mu na poczštku odmawiałaAle bezwstydna odwaga przejawiała się tylko spojrzeniu i choćruchy kobiety stawały się coraz bardziej swobodne, coraz bardziejwyzywajšce, w rolinnej kryjówce poruszały się jedynie nielicznegałęzie, jakby rozchylone przez kogo, kto chciał lepiej jšwidzieć, albo poruszane przez wiatr.Pewnego ranka, po codziennej kšpieli, kiedy głos naturyprzybrał formę rozkazu, całkiem naga, gotowa oddać się cała iw zupełnoci, nie zważajšc na nic, ruszyła spiesznie ku miejscu,gdzie ukrywał się nieznajomy.Z błędnym spojrzeniem lunatyczki, niezdolna zapanować nadpożšdaniem, w gwałtownym porywie rozgarnęła drżšcymi rękamigałęzie.Strumień wiatła przelizgnšł się przez nie w tej właniechwili. Oczy zabłysły mocniej, tym razem szyderczo, a ichzielone iskry rozjarzyły się i zgasły, znikajšc w głębi swegoródła. Był to promień słońca, który zabawiał się niewinnie zdwiema pustymi butelkami porzuconymi na skale. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl audipoznan.keep.pl
Orlando Henriquez - "Zielone oczy"Tłumaczenie - Jerzy KuhnTekst wklepał - Tomasz Kaczanowski <kaczuch@kki.net.pl>Stała całkiem nago, na wpół zanurzona w chłodnym nurciepowolnej rzeki. W wodzie do pasa, z rozpuszczonymi, długimiwłosami i jędrnymi piersiami, sterczšcymi wyzywajšco,prowokacyjnie na brunatnym torsie. Słońce ledwo zaczynało sięwyłaniać: była to jej ulubiona pora kšpieli w zatoce, któršbrała codziennie od bardzo dawna.Ale ten ranek był szczególny, inny niż zwykle, bo zaledwiewiatło słońca jęło się przesšczać przez rolinnoć okalajšcšbrzeg rzeki, spostrzegła z przerażeniem, że zza gęstych krzakówpara zielonych błyszczšcych w słonecznych promieniach oczuwpatruje się w niš zafascynowana.Pospiesznie wyszła z wody, ubrała się prędko i strwożonapobiegła cieżkš, by schronić się w swojej chacie.Następnego ranka znowu poszła nad rzekę i, znowu nago,pozwoliła wodzie igrać ze swym ciałem. Raz po raz rzucałaniespokojne spojrzenia w to samo miejsce, gdzie poprzedniegodnia rano widziała, jak się jej wydało, parę ciekawskich oczu,ale dopiero gdy promień słońca padł, jak wczoraj, wprost nakrzaki, jej ręce w instynktownym odruchu wstydliwoci zakryłynagie piersi, poczuła bowiem, że znów jest obserwowana przeztamte oczy, pożšdliwe, nieruchome i wygłodniałe.I jak poprzedniego ranka, drżšc z lęku, że włacicielciekawskich oczu odważy się na co więcej niż na podglšdanie,wybiegła z kšpieli, szukajšc schronienia wród swoich.Nikomu jednak nie chciała zdradzić swojej przygody; zachowałatajemnicę dla siebie, nie rezygnujšc z codziennych wypraw irytuału porannej kšpieli, przekonujšc się, że za każdym razem,kiedy tylko słońce owietliło krzaki osłaniajšce jš, dokładniew tej samej chwili dawały się spostrzec owe zielone oczy, z dniana dzień coraz bardziej pożšdliwe, coraz bardziej błyszczšce,coraz bardziejrozgoršczkowane, w miarę jak ich spojrzenie przelizgiwało siępo jej brunatnym ciele.Minęło jedno słońce i drugie i kobieta zaczęła wyzbywać sięlęku. I kiedy czasami królewska gwiazda opóniała swojeprzybycie, czuła się zawiedziona, że jej wiatło nie zjawia sięw porę, aby odkryć obecnoć ciekawskiego.Po pewnym czasie, prowokujšc, zjawiała się nad rzekš z hałasem,wolno, zwrócona przodem ku krzakom, za którymi odgadywała ludzkšpostać, jak i ona owładniętš pragnieniem, zsuwała sukniępozwalajšc jej opać na ziemię i odsłonić wszystkie wdzięki, poczym wystawiajšc na wiatr nagie ciało, zanurzała się po pas wprzejrzystej wodzie.Czekała na największy blask, żeby zdobyć pewnoć i kiedy palecsłońca wybuchał nad ciekawskim, pozwalajšc jej dostrzec błysklubieżnych oczu, dawała się wówczas wodzie unosić swobodnie, zestwardniałymi piersiami w górze, z nogami na wpół rozchylonymiw zaproszeniu do pieszczoty, z na wpół przymkniętymi powiekami,wyobrażajšc sobie, że spojrzenie zamienione w delikatnš dłoń,przelizguje się, płonšc, po jej drżšcym ciele.Z dnia na dzień czuła, jak owłada niš wpływ tamtych oczu, jakronie jego moc, a spojrzenie staje się coraz bardziej łapczywe,coraz bardziej bezwstydne, aż wreszcie jej wola zostałazdruzgotana do tego stopnia, że już tylko pragnęła usłyszećkroki intruza, by mieć go w końcu przy sobie i móc mu ofiarowaćto wszystko, czego mu na poczštku odmawiałaAle bezwstydna odwaga przejawiała się tylko spojrzeniu i choćruchy kobiety stawały się coraz bardziej swobodne, coraz bardziejwyzywajšce, w rolinnej kryjówce poruszały się jedynie nielicznegałęzie, jakby rozchylone przez kogo, kto chciał lepiej jšwidzieć, albo poruszane przez wiatr.Pewnego ranka, po codziennej kšpieli, kiedy głos naturyprzybrał formę rozkazu, całkiem naga, gotowa oddać się cała iw zupełnoci, nie zważajšc na nic, ruszyła spiesznie ku miejscu,gdzie ukrywał się nieznajomy.Z błędnym spojrzeniem lunatyczki, niezdolna zapanować nadpożšdaniem, w gwałtownym porywie rozgarnęła drżšcymi rękamigałęzie.Strumień wiatła przelizgnšł się przez nie w tej właniechwili. Oczy zabłysły mocniej, tym razem szyderczo, a ichzielone iskry rozjarzyły się i zgasły, znikajšc w głębi swegoródła. Był to promień słońca, który zabawiał się niewinnie zdwiema pustymi butelkami porzuconymi na skale. [ Pobierz całość w formacie PDF ]