Henryk Czarnecki
Daleko od szosy
I
Dziury, wyboje… Poszczerbiona ta szosa, nie naprawiona. Wybudowano inną, łączącą wsie i miasteczka, którym powiodło się lepiej. Tutaj pięć chałup na uboczu, prawie niewidocznych z szosy. Raz w ciągu dnia autobus się przetoczy, czasem jakaś furmanka, przejdzie krowa wracająca znad rowu na nocne przeżuwanie. Kto rozbudował te chaty? Kiedy? Leszek nie wiedział. Pewnie dlatego tu właśnie, że im dalej od wioski, tym grunt tańszy. Zawstydzone ubóstwem uciekają od szosy, od drogi, chowają się między drzewa i krzaki, w cień, wrastają powoli w ziemię.
Daleko stąd jest duża wieś, gospoda, jakaś zabawa od czasu do czasu, raz w tygodniu kino objazdowe. A tutaj ludzie przyrośli do chałup, do spodni, których nie chce się na noc zdejmować, by ich nie wciągać skoro świt. Tu już nic zmienić się nie da. Chałupy przystały na swój zmierzch, starym powykruszały się dzieci, jak zęby, rozbiegły się po świecie bez hałasu, bez walki, bo i o co tu walczyć? Nie było przy czym się upierać: tutaj kończyła się jedna epoka, a druga nie miała odwagi się zacząć. Ojciec Leszka zgarbił się, skurczył, zmalał, nawet schylać się już nie musi gramoląc się do chałupy. Nic zmieniać nie trzeba. Najlepiej się czuje na znajomym kawałku. Stąd – dotąd. Wokół zagrody. Na wydeptanej przez lata ziemi. Wszystko w zasięgu ręki, niczego zgubić ani znaleźć nie można. Wystarczą kosze, które na jesieni z wikliny, z jałowca wyplata. Gdy ręce zanurzy po łokcie, nic nie uwiera. Wszystko znajome, swojskie. Tylko wśród tych swojskości może się ojciec czuć bezpiecznie.
Kosze były zawsze, odkąd Leszek pamięta. Przed wojną ojciec dachy krył słomą, wozy naprawiał, do młyna czasem się najął. W czasie okupacji rąbanką handlował, tytoń sadził, jak mógł sztukował dwie morgi gruntu. Po wojnie jakoś skapcaniał. Nowemu wyjść naprzeciw nie miał siły, pozostały tylko te kosze.
Ale Leszek tak nie chciał. Uciekł stąd natychmiast, gdy tylko dowód osobisty otrzymał. Daleko. A teraz wraca. Odpocznie przed wojskiem, Bronką się nacieszy, potem swoje odsłuży i powróci na Śląsk.
Dziury, wyboje… Autobus podskoczył, wytrącił go z drzemki. Podniecenie myślą o powrocie do domu minęło, gdy w nocy tłukł się pociągiem, wypaliło się do cna przez długą drogę. Teraz cicho, spokojnie, lekko na duszy. Przymknął znów oczy. Wewnątrz izby kilka kobiet drze pierze. Można zanurzyć się w puchu, przytulić głowę do chwil odległych…
Porażony światłem elektrycznej latarki wróbel w gnieździe pod strzechą. O szczyt obórki wsparta drabina. Leszek wspina się bezszelestnie, wyciąga rękę, wróble jeden po drugim wędrują do kieszeni.
–Wystarczy, złaź! – woła któryś z kumpli na dole.
Ześlizguje się jak kot, odstawia drabinę, całą gromadką biegną przez pole, potykając się o zeschłe łęciny. Cichutko uchylają się drzwi, przez wąską szparkę wpada z furkotem kilka wróbli, jak oszalałe lecą do światła, pierze fruwa w powietrzu, brzęk stłuczonej lampy naftowej…
Biegną z powrotem przez pole, Leszek zdyszany wpada do domu, ojciec na szczęście nie patrzy na niego, zajęty koszami.
–Tata się posunie, pomogę.
Może się uda… Stary z trudem walczy z sennością, przymyka oczy. Leszek zręcznie podmienia mu kosz zrobiony do połowy, trąca go w ramię.
–Widzi tata, ile przez godzinę zdążyłem namachać?
–Przez godzinę? Przecie…
–Tata się kimnął i nie zauważył.
Do izby wpada matka, łapie z ziemi wiklinę.
–Ty nicponiu, ty!… Bodajem Cię w kąpieli stopiła! Ty…
–Czego znów mama? – Leszek zasłania się koszem.
–Już ty dobrze wiesz czego!
–No to niech się mama taty zapyta, ino robię i robię. Widzi mama ile już tego?
Zamachnęła się gałęzią, spod nóg jej wyskoczył, uciekł na górkę nad oborą, wciągnął za sobą drabinę.
Górka, najmilsze miejsce na świecie. Za belką pudełko, a w nim największy skarb – mechanizm starego zegara. Kółka, kółeczka, trybiki, wystarczy poruszyć jednym, by drgnęły wszystkie. Aby wstąpiło w nie życie. A na wsi wszystko rośnie samo z dnia na dzień, powoli, po trochu. Niczego tu popchnąć nie można, zatrzymać. Płot też nieruchomy. Tylko księżyc jest inny: w kształcie zębatki, po której przesuwa się łańcuch. Kształt roweru pobudza wyobraźnię Leszka. Jego dusza też inna niż ta, które oglądał w kościele. Nie przypomina gołębia. Okrągła, z trybikami, osadzona wśród żeber na kulkowych łożyskach.
Zegar, magnes, sprężyny, potencjometr od radia – wszystko upchane bezładnie. Lecz on rozróżni je nawet z zamkniętymi oczami, wystarczy, by dotknął palcami.
W drugim pudełku, większym, schowanym pod sianem – części rowerowe. Parę kluczy, siodełko z pękniętą sprężyną, dzwonek bez dekla, torpedo, oczyszczona do białości papierem ściernym przekładnia z ośkami na pedały. Jeden pedał już ma, tylko gwint nie pasuje.
O rowerze marzył od najmłodszych lat. Od ojca pieniędzy nie weźmie, bo on nawet na sportach oszczędza. Nie żeby skąpił, ale z tych dwóch morgów i wiklinowych koszy ledwie na życie starcza.
–Szmaciarz przyjechał!
Poderwał się, zamknął pudełko, wyciągnął spod siana butelki, policzył je, upchnął po kieszeniach i za pazuchą, kilka zawinął w szalik, szybko zsunął się po drabinie.
–Co tam butelki, szmat jakichś nie masz?
–Pan weźmie. Za pół ceny je sprzedam. No, dwadzieścia za wszystkie.
–Masz dychę i wrzucaj do wozu. A nie, to nie.
–A da pan trochę posiedzieć w szoferce?
–Właź. Tylko niczego nie ruszaj.
Szybko wrzucił butelki, wskoczył do samochodu. Jazda jeszcze mu do szczęścia niepotrzebna. Wystarczy chociaż posiedzieć w szoferce, zatrzasnąć drzwi, odgrodzić się od nieba, od pól, od spraw i rzeczy codziennych. Zegary, lewarki, pedały, guziki, dźwignie… Inaczej wyglądają stąd chałupy: poustawiane byle jak, pół okna zabite tekturą, dach i futryny krzywe. Prymityw. A tu wszystko znajome, bliskie – trudno wytrzymać, by chociaż palcem czegoś nie dotknąć, potem położyć nogę na sprzęgle, nacisnąć gaz do dechy.
–Posuń się!
Szmaciarz wyciągnął z kieszeni kluczyk, włączył stacyjkę. Leszek skulił się na siedzeniu – może nie każe mu zmykać?
Podjeżdża do następnej chałupy. Nie wie, na co wpierw patrzeć: na pedał pod nogą kierowcy, lewarek do skrzyni biegów, kierownicę czy na boki przez szybę, za którą znika zagroda ojca.
Kumple zazdrośnie patrzą na Leszka, machającego do nich ręką.
–Złaź!
Wychodzi niechętnie, stoi chwilę w milczeniu i biegnie na górkę. Wyciąga spod siana papierową torbę, wsuwa ją za pazuchę i przemknąwszy chyłkiem pod oknem, żeby go z domu nie zobaczyli, rusza do wioski. Za chałupą przeskakuje rów, biegnie na skróty przez pole.
W sklepie w przegródkach kolorowe cukierki. Łyka napływającą do ust ślinę.
–Po ile tamte zielone?
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]