Henryk Sienkiewicz
W kręgu trylogii
Niewola tatarska
Niewola tatarska
Urywki z kroniki szlacheckiej
Aleksego Zdanoborskiego
I
Pacholę, jadąc przodem alboli też za mną, pobrzdękiwało na teorbaniku, a mnie żałość i tęsknota
za Marysią ściskały serce – im dalej od niej odjeżdżałem, tym ją miłowałem goręcej.
Przychodziły mi wonczas na myśl słowa: Post equitem sedet atra cum, lecz gdy w tak wielkim
fortuny mojej uszczupleniu z J. W. Tworzyańskim mówić ani mu się wyspowiadać z
afektów nie śmiałem, nie pozostało mi nic innego, jak szablą na nową fortunę zarobić i gloria
militari się przyozdobiwszy, dopieroż przed nim stanąć. Bóg mi ani Marychna moja serdeczna
nie mogli wziąć za złe, żem tego wprzódy nie uczynił. Gdyby mi ona kazała w ogień albo
też w wodę skoczyć, albo zgoła krew przelać, Ty, Jezu Chryste, który patrzysz w serce moje,
widzisz, że byłbym to uczynił. Ale jednej rzeczy nawet dla wdzięcznej dzieweczki mojej nie
mogłem poświęcić, a to honoru szlacheckiego. Fortuna moja była żadna, lecz zasię krwi zacność
wielka, a po ojcach jakoby testamentem miałem przekazane, bym wiecznie uważył, a
gardło jest rzeczą moją i one wolno mi na szwank podawać, ale integra rodu dignitas jest puścizną
przodków, którą mam oddać tak, jak ją wziąłem: integram. Wieczny odpoczynek racz
ojcom moim dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci na wieki wieków! Choćby J.
W. Tworzyański dzieweczkę swą oddać mi się by zgodził, nie miałbym jej gdzie wprowadzić;
gdyby zaś, bacząc na szczupłość mej fortuny, w dumie swej pauperem albo zgoła szarakiem
mnie nazwał, tedybym się w rozumieniu o wyborności rodu mego czuł dotknięty i pomścić
bym się na nim musiał – czego, gdy on jest ojcem mojej Marysi, Panie Boże nie dopuść.
Owóż i nie zostało, jak jechać na kresy. Rzędziki, pasy i co było lepszego po ojcach częścią
zastawiwszy, częścią przedawszy, zebrałem dukatów ważnych trzysta, które zaraz na
prowizję J. W. Tworzyańskiemu oddałem, potem łzami i ciężkim wzdychaniem pożegnawszy
Marysię, przez noc gotowałem się do drogi, a nazajutrz oba z pachołkiem obróciliśmy konie
ku wschodowi.
Wypadło jechać na Zasław, Bar, do Hajsynia. Po zamkach, dworach lub karczmach na
noclegi stawając, dotarliśmy wreszcie do Umania, za którym step już otworzył się przed nami
równy, bujny, głuchy. Pachołek, jadąc przodem, coraz to w teorbanik uderzał i pieśni śpiewał,
a mnie się zdało, że przede mną leci jako ptak, za którym gonię – sława – a za mną, jako drugi
ptak – tęsknota. Jechaliśmy do stannicy, zwanej Mohylna, gdzie czasu swego J. W. ojciec
mój, pułkownik, z chorągwią pancerną strażował, którą był własnym sumptem na wojnę z
bisurmany wystawił; ale do Mohylnej jest bardzo daleko, bo chwalić Boga, Rzeczpospolita
szeroko rozsiadła się po ziemi, i prócz tego trzeba tam jechać przez stepy, na których dzień i
noc myszkują Tatarzy i różni łotrzykowie, więc i szyi własnej strzec bardzo wypada. Po drodze
dziwowałem się wszystkiemu, jako że pierwszy raz na Ukrainie będąc, same nieznane
spotykałem sprawy i rzeczy. Ziemia to wojenna, lud też w niej twardszy niż u nas i hardziejszy,
a w chłopie fantazja taka, jakiej szlachcic by się nie powstydził. Gdy osadą przejeżdżasz,
choć pozna, żeś urodzonym, ledwie ci czapki uchyli, a w oczy prosto patrzy. W każdej chacie
jest tam i szabla, i rusznica, a niejeden chłop obuszek w ręku nosi właśnie jako gdzie indziej
szlachcic. Zawzięta też natura jest w tych ludziach i nawet – za co ich szabla już karała i jeszcze
pokarze – z komisarzów Rzeczypospolitej niewiele sobie robią, taki bliskość pogaństwa i
ciągła wojenna gotowość wyrobiły w nich animusz. Rolą niezbyt chętnie się parają, a jeśli
któremu i pluży gospodarka, woli na swoim niż na pańskim osiadać. Za to do pocztów dworskich
albo i pod lekkie znaki Rzeczypospolitej chciwie się zaciągają i żołnierz, zwłaszcza do
zwiadów i harców, z nich wyborny, choć i w polu non obtrectant, ale krzyk wielki uczyniwszy
na nieprzyjaciela jako w dym idą, siekąc i koląc. Każda ich osada podobniejsza jest do
taboru niż do wsi; koni mnóstwo trzymają, które na stepie zimą i latem się pasą, a są tak ścigłe
jak tatarskie. Wielu z nich także na insulae dnieprowe ucieka i tam w Siczy żywot jakoby
zakonny, ale wojenny i wcale rozbójniczy prowadzą, na których to ich swawolach wiele
6
ucierpiała i cierpieć jeszcze będzie, póki ich nie poskromi, miła ojczyzna nasza. Na miejscu
jakowemu szlachcicowi, a choćby i możnemu panu, trudno ich utrzymać, albowiem raz w raz
się zrywają i w puste stepy, których tam dowolna, idą na własnej woli osiadać. Konstrukcją
ciała są zarówno jak i moribus, od naszych chłopów odmienni, gdyż wysocy są i krzepcy,
cerę mają śniadą, do tatarskiej podobniejszą, wąsy tak jak u Wołochów czarne, łby zaś, modę
od pogaństwa przejąwszy, golą, na samym tylko czubie srogi osełedec zostawując. Co widząc
i rozważając dziwowałem się bardzo i tej ziemi, i wszystkiemu, co w niej jest, a jakom ją nazwał
wojenną, tak też i powtórzę, że krainy dla zbrojnego i konnego ludu przygodniejszej
próżno by po całym świecie szukać. Gdy jedni zginą, drudzy ze wszech stron nadciągają i po
wszystkich szlakach tak właśnie jakoby stada ptaków ciągną, a w onej pustoszy stepowej łacniej
usłyszeć, niźli skowronka nad glebą huk samopałów, szczęk szabel, rżenie koni, furkotanie
chorągwi na wietrze i krzyki żołnierskie. Chodzą tam także, jak również na Podolu i Wołyniu,
stare dziady, których wszyscy wielce szanują. Ci, ślepi będąc, na lirach grają i pieśni
rycerskie cantant, przez co animusz i czułość na sławę bardzo kwitnie. Żołnierz też tam widząc,
że ci, co dziś żyją, jutro gniją, na żywot własny jakby na złamany grosz nie baczy, szafując
krwią jako magnat złotem, i więcej o piękną śmierć niźli o życie lub dostatki dba doczesne.
Inni, wojnę nad wszystko umiłowawszy, choć nieraz z wielkiej krwi pochodząc, w ustawicznej
żołnierce prawie dziczeją i na bitwę jakby właśnie na wesele z radością wielką i
śpiewaniem idą; ale czasu pokoju przykrzą sobie wielce, nie najdując zaś ujścia dla swych
wojennych umorów, spokojności powszechnej zagrażają. Tych zowią straceńcami. Gdy człowiek
tam zginie, wszyscy poczytują to za rzecz zwyczajną i nawet najbliżsi nie bardzo go
płaczą, mówiąc, że lepiej przystoi mężowi na stepie niźli w łożnicy, jako niewieście, konać.
Jakoż tam jest najlepsza rycerska szkoła i zaprawa. Gdy pułk jaki młody w stannicy rok alboli
też dwa postoi, tak się jako turecka szabla wyostrzy, że potem ani rajtaria niemiecka, ani janczary
furii jego w równej liczbie się nie ostoją, a cóż dopiero inny podlejszy żołnierz, jako na
przykład wołoski, lub wszelaki najemnik. O zwadę tam łatwo i tej unikać należy, gdyż cała
ziemia roi się mężami zbrojnymi. Jadąc z pachołkiem napotykaliśmy to poczty dworskie,
więc panów Potockich, Wiśniowieckich, Kisielów, Zbaraskich, Jazłowieckich i Kalinowskich
w różnych czarnych, czerwonych i pstrych barwach, to wojska komputowe, to chorągwie
królewskie. Konie owych żołnierzyków szły, po brzuchy w trawach prychając, jakoby płynęły
we wodzie; rotmistrze oganiali chorągwie jako psy owczarskie stada, kozacy bili w kotły, dęli
w surmy i piszczałki lub śpiewali pieśni, czyniąc gwar tak srogi, że bywało i przeszli, i zniknęli,
a jeszcze wiatr niósł od ich strony rozhowor jakoby właśnie od burzy dalekiej. Między
pułkami ciągnęły także maże czumackie skrzypiące przeraźliwie, od których konie nam się
płoszyły. Czumakowie owi jedni sól z limanu nad Euksinem biorą, drudzy aż od Palus Meotis
spomiędzy sprośnych pogan wracają lub z Moskwy, inni wino mołdawskie na Sicz wiozą, a
żurawim ordynkiem jedni za drugimi ciągnąc, czasem łańcuch na milę w stepie tworzą. Napotykaliśmy
także tabuny wołów, wszystko jednej siwej maści, o wielkich porozginanych
rogach. Te stłoczywszy się idą tak ciasno, iż kupę zbitą czynią i tylko łby rogate chwieją im
się w obie strony. Za stannicą Kisielową zaszła nam drogę rota spod poważnego znaku usarskiego.
Ludzie byli w pełnej zbroi i taki szum szedł od ich skrzydeł, jakby od orłowych.
Oczuśmy obaj z wyrostkiem nie mogli od nich oderwać, choć i trudno było patrzyć, bo słońce
na zbrojach okrutnym blaskiem raziło powieki, a ostrza u podniesionych w górę kopii błyskały
jakoby płomyki jarzęcych świec pozawieszane w powietrzu. Ale serce nam rosło; usarze
ci bowiem więcej byli podobni do roty królów niźli do żołnierzy, taka w nich auctoritas i
taki majestat bojowy. Za stannicą kraj stał się głuchszy.
Często po stepie błyskały nocami ogniska gońców kozackich do różnych stannic rozsyłanych
lub też chłopów na pustkowia uciekających. Nie zbliżaliśmy się do nich, własne mając
zwyczaj niecić ognisko. Inni też czasem do nas przychodzili, bądź to zgłodnieli, bądź zabłąkani
w stepie, a raz zbliżył się dziwny jakich człek z twarzą całkiem zarosłą i do wilczej pasz7
częki podobną. Ujrzawszy go, pacholę krzyczeć od wielkiego strachu poczęło, a ja sam, sądząc
mieć sprawę z wilkołakiem, sięgnąłem już po szablę, by go ściąć. Gdy jednakże owo
monstrum miasto zawyć, pochwaliło Chrystusa, dałem mu spokój. Potem nieznajomy opowiedział
się Tatarem z pochodzenia, ale katolikiem, czemum się nawet dziwił, bo ci, co są w
Litwie, Koranu się trzymają. Ów zaś dla żony wiarę zmienił, a później służąc jako vexillifer
w swoim ściahu, dla znajomości tatarskiego języka z listami do ordy od hetmanów litewskich
był wysyłany. Ale przecie pachołkowi markotno było z nim spać przy jednym ogniu. Częściej
też noce spędzaliśmy samowtór, śpiąc albo i nie śpiąc, by na konie dawać baczenie. Nieraz
układłszy się na trawie patrzałem w gwiazdki migocące w niebiesiech, rozważając sobie w
duchu, że ta, co najserdeczniej na mnie mruga, to właśnie moja Marysia. I in luctu miałem
takową otuchę, że ona gwiazdka nigdy nie zaświeci innemu, ale wiary mnie dochowa, mając
serce ućciwe i duszę tak czystą, jako kropla łzy wypłakanej w modlitwie przed Bogiem. Czasem
przychodziła do mnie we śnie, właśnie jakoby żywa, a niejakiej nocy przyszedłszy rzekła,
iż się za mnie modli i że jako jaskółka za mną poleci przez niebieskie przestworza, a
zmęczy się, to na mojej glewii spocznie, a wciąż świegotać będzie do nieba o sławę i szczęście
dla mnie. Potem rozpłynęła się w parę, ja zasię, gdym się zbudził, myślałem: anioł był
koło mnie; a co mnie przy tym dziwiło, to że i konie strzygąc uszami prychały mocno, jakby
czuły kogoś wedle siebie. Uważając takie zjawienie za znak łaski Bożej i za zachętę w imprezach,
ślubowałem N. P. Marii i św. Aleksemu, memu patronowi, by łaskę ich i nadal zachować,
nigdy grzechem śmiertelnym się nie zmazać. Modliłem się też onej nocy aż do świtania,
czyli do pory odjazdu. Ruszaliśmy zwykle w dalszą drogę przed wschodem słońca, który to
fenomen wcale w tamtych stronach piękniejszy jest niż u nas, bo gdy pierwsze promienie
strzelą na równinę zroszoną chłodem nocy, to cały step dla mnogości kwiecia wygląda jakby
bisior perłami tkany. Stąd radość jest wszelkiemu stworzeniu. Dopieroż kuropatki, przepiórki,
pardwy i inni ptacy stepowi smyrgając w gąszczy strącają one perły na ziemię. Ptastwa moc
jest nieprzebrana w tej krainie. Napotykaliśmy co dnia to dropie chytre, to żurawie misterne.
Te siedząc na ziemi, wyciągnąwszy szyje długie jakoby dzidy do góry, straż koło mogił w
ordynku odprawują, gdy zaś po niebie z gęganiem okrutnym lecą, to tak wysoko, że ich
okiem nie sięgnąć. Czumakowie wielce je szanują, bo w locie kształtem krzyż święty przypominają.
Żołnierze też, licząc je szablami, szczęście sobie z ich liczby wróżyć zwykli, ale
wedle mojego rozumu, to nie ma nic do rzeczy, bo co komu Pan Bóg w miłosierdziu swoim
ma dać, to i tak da. Z innych ptaków są tu wrony, kruki, jastrzęby i orłowie, którzy pod zorzę
wieczorną wielkie korowody nad mogiłami czynią, to siadając wieńcem na jakowej mogile, to
zrywając się bez racji z łopotem i krakaniem tak ogromnym a żałośliwym, że uszy sobie zatykać
trzeba. Zorze wieczorne czerwienią się tu mocniej niż u nas, a to z tego powodu, iż wiele
krwi chrześcijańskiej rozlewają poganie, która to krew idzie do nieba i czerwieni się wołając
o pomstę. Mogiły też tu, jak okiem sięgnąć, pokrywają całą krainę, a w nich leżą rycerze czekając
dnia sądu. Inni wszakże twierdzą, że rycerstwo to śpi tylko, ale rozbudzi się, gdy wyprawa
wszystkich królów chrześcijańskich na pogan zostanie otrąbiona – co czy prawdą jest,
nie wiem, ale tak mniemam, iż może się zdarzyć, bo w mocy Bożej jest wszystko.
Ziemia to jest mężów walecznych, którą kopytami końskimi depcą Polacy, Kozaki i Tatarzy
w ustawicznym harcu, jedni za drugimi zbrojno się uganiając. A tak całe pokolenia, jak
one figurki w papierowym zapustnym teatrum, ukazują się i nikną. Wielu tam także dobrej
szlachty na zamieszkanie przychodzi i ci chłopa z Korony lub też miejscowego uzbierawszy,
całe osady zakładają; bo choć tam żywot pod ciągłą grozą wojenną wieść trzeba, przecie taką
już dał Pan Bóg narodowi naszemu fantazję, że niebezpieczeństwa miasto go zrazić lepem mu
są właśnie i ponętą. Jakoż gdy pacholę ślacheckie do lat dojdzie, trudno je w domu przy gospodarce
alboli też na szkolnej ławie utrzymać, bo się jako białozór do lotu zrywa na kresy.
Niejeden tam szyję traci, ale inny chudopachołek na pana wychodzi, jako już wielu wyszło,
których dzieci na zamkach swoich żyją, poczty trzymają i senatorskie godności w Rzeczypo8
spolitej piastują. Po Bożej też to jest myśli rycerskiemu człeku z roli i wojny na pana wyrastać,
a przy tym przez takie osadzanie stepu potęga Rzeczypospolitej się pomnaża. Z Mazurów,
który to naród bardzo jest mnożny i tak się właśnie jako pszczoły w ulu roi, najwięcej
tam ludzi przychodzi. Ci step pługami orzą i w rolników chętnie się zmieniają, a w czasie
wojny kupą idą, jeden za drugiego zginąć gotowy...
Rozważając sprawy one bardzom się radował, bom zrozumiał, że albo w bitwie polegnę,
na co ślachcic, żołnierz chrześcijański, zawsze paratus być winien – i wówczas koronę niebieską
otrzymam – albo miłej ojczyźnie znaczne posługi oddawszy, ród mój do dawnego
splendoru powrócę i ojców moich w niebie uraduję. Oni też do fortuny dochodzili nie fołdrowaniem
po dworach ani krzykiem na sejmikach, ale krwią, życia fundamentem, a co dzierżyli,
to od Rzeczypospolitej dzierżyli i dla niej też nie żałowali, jako J. W. dziad i J. W. ojciec mój,
z których każden okrytą chorągiew na wojnę z bisurmany wystawił. Niech im za to Bóg da w
niebie światłość wiekuistą, boć przystoi, aby fortuna, co z szabli przyszła, w szablę przetopiona
została. A mnie choć tam serce za Marysią boli i w trzosie wiatr świszcze, przeciem dziedzicem
jest sławnego imienia i wielkiej ambicji ślacheckiej, kwoli której po nocach jakoby
trąby i głosy jakieś słyszę, co na mnie wołają: „Imię nieskalane zachowaj, ojcom dorównaj,
złam się, nie zegnij!”. Ty, Boże, tak mnie błogosław, jako imię przechowam, ojcom dorównam
i pierwej się złamię, niż zegnę.
I tom sobie także przed się zamierzył, że da-li mi Bóg szczęsnej chwili doczekać i po Marysię
jechać, to przyjadę, ale nie w drelichu, jeno w złotogłowiu, i nie w podartej czapce, ale
w piórach strusich, i nie z jednym pachołkiem, ale z pocztem i buzdyganem w ręku, jako paniątko
po panienkę, jako możny rycerz po senatorskie dziecko. A wtedy bez ujmy dla honoru
rodu mego J. W. Tworzyańskiemu do nóg padnę, boć mu się nie jako panu o fortunę, ale jako
ojcu o dzieweczkę pokłonię. W ubóstwie zaś zgłosić bym się po nią zaniechał, choćby mi się i
dusza rozdarła, gdyż jeśli miłując ją, żonę moją pragnę z niej uczynić, to na to, by w dostatku
przed jej kochanymi stopkami proch zdmuchiwać, nie zaś aby je miała bose na ciernistej drodze
żywota zakrwawić.
Coraz lepsza otucha wstępowała mi w serce, w miarę jakeśmy się z pachołkiem głębiej w
step zapuszczali. Jeno smętno tam było, bo pusto, ale tak przestrono, że człeku się zdaje, iż
jest onym orłem albo jastrzębiem. Trawy coraz wyższe po bokach końskich ci się kładą, jakby
cię ze czcią witały, i szelest wielki sprawując zdają się mówić: „Witaj, żołnierzyku Boży!”.
Im dalej jednak, tym niebezpieczniej, bo Mohylna jest ostatnią strażnicą chrześcijańską, żołnierz
też tam codziennie do Komunii Świętej przystępuje, aby być zawsze na śmierć gotowym.
Tatarzy to większymi oddziałami, to pojedynkiem ciągle się koło onej stannicy kręcą,
choć, gdy ich większa liczba przychodzi, łatwo człek doświadczony pozna, albowiem nocami
okrutnie wilcy za nimi wyją; gdy zaś kosz większy idzie, to całe stada za nim ciągną, wiedząc,
że na szlaku najdą dowolna ludzkiej i końskiej padliny. Inni mniemają wszakże, że bestie
te tatarskiego mięsa nie jedzą, przyjaciółmi Tatarów będąc, którzy dla swej drapieżności i
szpetnego pogaństwa snadnie z dzikimi bestiami mogą być porównani.
Ale w tym myszkowaniu dziwne im się także trafiają przygody, bo gdy Kozacy obok chorągwi
pancernej w stannicy stojący którego z nich ułowią, żadnego miłosierdzia nad nim nie
mają i okrutnie nad nimi zbytkują. W nocy raz obaczywszy płomień wielki na stepie i ludzi
koło niego, przybliżyłem się z pachołkiem, chcąc wiedzieć, co by byli za jedni, a gdyby Bóg
zdarzył, to i kilka strzałeczek między nich wypuścić. Ale byli to właśnie Kozacy ze stannicy,
którzy drzewo srogie na stepie zapaliwszy, powiązanych Tatarów żywcem w ogień rzucali,
tak każdym jakoby worem rozmachując. Owi Ałły swego wzywali na próżno, od tych zaś,
którzy się już piekli, swąd wielki rozchodził się po stepie, a Kozaczkowie, jako złe duchy w
ogniu skacząc, oddawali się radości. Kazałem im zaraz tej swawoli poniechać i jeńców, jako
się godzi, szablami po prostu pościnać, na co odrzekli: „Umykaj, aby znać i tobie tak nie było!”.
Dopiero poznawszy we mnie ślachcica pozdejmowali czapki, a dowiedziawszy się, że do
9
pułkownika pod znak jadę, wieść mnie do stannicy się podjęli. Jechaliśmy tedy przez resztę
nocy kupą i bez przygody, a po drodze jeden jeszcze dziw widziałem. Oto pewne miejsce na
stepie całkiem było świecącymi insektami pokryte, które koło św. Jana są i u nas, ale nie w
takiej liczbie. Tam zaś, jak okiem sięgnąć, tak migotały wśród ciemności na trawie, że rzekłbyś:
kawał nieba z gwiazdami jasnymi się oberwał i leży jak żyw na stepie. Świtaniem dopiero
one gwiazdki świecić przestały, ale też i do stannicy nie było już daleko, jako i pianie kurów
świadczyło, których wielką moc żołnierze, miłując ich wdzięczne śpiewanie, utrzymują.
Wkrótce potem, gdy rozwidniło się jeszcze lepiej, ujrzeliśmy przy zorzy kilkanaście żurawi
studziennych, a wiatr przyniósł do nas szczekanie psów i rżenie koni. Bliżej też ostrokołów
usłyszałem pieśń: Salve ianua salutis, która het po rosie się rozlegała, a była najgłośniejsza,
bo ją trzystu towarzystwa klęcząc na majdanie pod gołym niebem śpiewało. Przyjechawszy
udałem się zaraz do J. W. Piotra Koszczyca, możnego ślachcica z Litwy, który tam pułkownikował
i był żołnierz doświadczony, bo w długiej żołnierce tak go pocięto, iż powiadano o
nim, że mu poganie cały Alkoran szablami na gębie wypisali. Rycerz to był wszelkich fortelów
świadom i wielce Rzeczypospolitej zasłużony. Ten jako jeszcze z ś. p. rodzicem moim
miał znajomość, przyjął mnie zgoła jakby własnego syna i tegoż jeszcze dnia do znaku zapisał.
Rzekli mi potem inni, iż w porę przybywam, gdyż wkrótce szarańcza od strony Krymu się
wyroi. Jakoż dowiedziałem się, że groźby były wielkie i że po wszystkich stannicach grano
larum, rycerstwo zaś w największej baczności było utrzymywane.
10
II
Szliśmy, jako zwyczajnie, kumunikiem, gdyż kosz w ten tylko sposób dopędzonym być
może. Gdyśmy we trzy godzin po południu za małe wzgórza, które pogańskimi mogiłami
zowią, się dostali, szczęśliwym dla nas zdarzeniem tumany, które całkiem od rana step zasłaniały,
opadły nagle, przy samej ziemi się trzymając. A chociaż jeszcze kosza dojrzeć nie było
można, przecie po gwarze i ryku bydła, który ze mgły wychodził, poznaliśmy, że stał niedaleko;
Kozacy też wysłani na zwiady pod same wozy się podkradali i kilkunastu jeńców złapanych
arkanami sprowadzili, ale tak srodze zbitych i poturbowanych, że choć zaraz na męki
wzięci, sanguinem tylko, miast słów, oribus wyrzucali. Dowiedział się jednak od nich J. W.
wojewoda, że to jest kosz największy, w którym brat chana osobą swoją się znajdował i wielu
znacznych murzów; odliczywszy zaś tych Tatarów, którzy koni zapaśnych, wozów, jeńców i
taboru pilnować muszą, ci, którzy do bitwy użyci być mogli, czterykroć tylko liczniejsi od
naszych wojsk byli. Co usłyszawszy wojewoda zaraz począł nas na owych pagórkach do rozprawy
szykować, nam zaś radość wielka wstąpiła w serce, albowiem widzieliśmy, że w tej
proporcji i liczbie tylko czterykroć większej Tatarzy mocy naszej oprzeć się nie mogą; ponieważ
zaś tabor, a zwłaszcza wielka ilość wołów powolnych utrudniała im ucieczkę, przeto
już ujść przed naszymi szablami nie byli w stanie. Wiedzieli też i oni dobrze o nas i innej rady
nie mając, także do bitwy po swojemu ustawiać się poczęli, cośmy zaraz poznali po odgłosie
wielkiego bębna, który oni balt zowią i za święty poczytując, głosu jego we wszystkim słuchają.
Wraz też i mgła poczęła rzednąć tak dalece, że coraz większą ilość buńczuków nad
koszem się wznoszących oko dojrzeć mogło – a potem całkiem znikła. Wtedy ujrzeliśmy
czarne mrowie pogaństwa, koń przy koniu i mąż przy mężu, kupą zbitą w kształcie sierpa
stojących. Od której kupy zaraz harcownicy stadami poczęli się odrywać i latać na wszystkie
strony. Inni tuż pod same chorągwie nasze podlatali lżąc nas, wrzeszcząc okrutnie, machając
rękami i wyzywając tych, którzy by gonić się z nimi chcieli. Ale wojewoda Kozakom tylko
wyjechać pozwolił, aby szyk przez ten czas do zupełnego ładu przywieść, co też i wprędce się
stało, bo żołnierz po większej części był stary, doświadczony i sprawny bardzo. Stojąc więc w
gotowości patrzyliśmy na harce i dziwne szarwarki Kozaków, którzy sobie najlepiej w pojedynkę
z tym plugastwem radzić umieją. Goniono tedy na jeńca albo i na ostre, ale choć
chcieliśmy bardzo wiedzieć, jak pierwszy trup głową padnie, nie można tego było rozpoznać,
bo padło od razu kilka na wszystkie strony... Przywlókł też stary esauł kozacki jednego murzę,
którego na arkan złapał, pod same nogi wojewody, ale już zaduszonego, bo go wlókł z
półtorej stai, przy czym i twarz mu się całkiem o osty stepowe podarła. Wzięliśmy jednak to
sobie za dobrą wróżbę, a wojewoda, któremu też już pilno było, kazał w surmy i kotły uderzyć
krzycząc: „Poczynać! Poczynać!”. Orda odpowiedziała wrzaskiem okrutnym, które to
odgłosy słysząc, harcownicy zaraz umknęli z pola, na którym usaria miała teraz po staremu
iść z całą nieprzyjacielską potęgą w zawód.
Wszystko wojsko stało, jako się rzekło, na wzgórzach, gotowe wraz zerwać się na nieprzyjaciela,
ale podobało się fantazji J. W. wojewody, starym obyczajem, jedną chorągiew
jako sokoła z obręczy naprzód puścić, aby ta łamiąc wszystko po drodze postrach i zamieszanie
... [ Pobierz całość w formacie PDF ]