[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Hermann Hesse

 

 

 

Pod kołami

(Tłumaczenie z niemieckiego Edyta Sicińska)

WSTĘP

 

Oprócz przyjemności czytelniczych, lektura tej powieści umożliwia także wejrzenie w ewolucję powieściopisarstwa Hermanna Hessego (1877 — 1962).

Autor do roku 1904 uprawiał lirykę, która, owszem, zyskiwała mu uznanie, ale rozgłosu wielkiego nie przynosiła, gdyż naznaczona była typową dla końca wieku XIX uczuciowością post-romantyczną. Owej uczuciowości autor ostatecznie nigdy nie przezwyciężył, ale odkąd zaczął pisać powieści, poczęła ona nabierać głębi.

Otóż pierwszym ogniwem rozwoju powieściopisarstwa, które w po­łowie lat czterdziestych naszego stulecia przyniosło autorowi Nagrodę Nobla, jest z roku 1904 “Peter Camenzino".

Po roku wyszła następna powieść “Pod kołami". Autor nazwał te pierwsze dokonania prozatorskie opowiadaniami. Ma tro­chę racji, wszak fabuły obu utworów nie obfitują w wątki, acz z dru­giej strony nie mają nowelistycznej zwięzłości. Powiedzmy — ni powieści, ni opowiadania...

Hans Giebenrath z “Pod kołami" jest niewątpliwie ewokacją bun­tów samego autora, gdy miał lat kilkanaście. Bohater ten nie od razu budzi sympatię czytelników. Któż bowiem zachwycałby się prymu­sem i kujonem. A jednak później Hans, po tchórzostwie okazanym wobec swego seminaryjnego przyjaciela, zaczyna stawać się czytelni­kowi coraz bliższy, aż w końcu budzi gorące współczucie. Mamy ochotę zgoła solidaryzować się z nim, gdy dzieli los swego przyjaciela i również zostaje relegowany; tamten wszelako za zachowanie, Hans — za mierne wyniki.

Co tedy stało się z tym prymusem, któremu każdy rokował wspa­niałą karierę? Odpowiedzią jest cała powieść i ostateczny powieściowy los młodego Hansa. Zresztą narrator, jakby mimochodem, nieuważnie rzuca uwagę, ze dusza Hansa została “okradziona z dzieciństwa".

To głupi, bezmyślny, snobistyczny, pusty, pełen konwenansów świat niemieckiego mieszczaństwa z przełomu XIX i XX w. gwałci dusze wrażliwych chłopców, ówczesna zmurszała, przestarzała w for­mach i sposobach wychowawczych szkoła, podcina psychikę rozwija­jącej się młodzieży, jak mróz warzy świeżo rozkwitłe kwiaty.

W tym świecie trwa — jakby powiedział Bruno Schulz — taniec manekinów, które nie tylko że nie rozumieją przeżyć bogatych ludzkich natur, ale same nic wyższego nie przeżywają. W tym tle niespodziewanie wyróżniają się takie osobowości, jak szewc Flaig, z którym młody Hans rozmawia niczym poeta z filozofem; jak młoda dziewczyna Emma, która próbuje wprowadzić Hansa w tajemniczy świat erotyki; jak niefortunny poeta seminaryjny, przyjaciel Hansa — liryczny Herman Heilner...

Takich bogatych osobowości nie jest jednak w tym świecie dużo. Przeważają bezduszni głupcy, do których należy sam ojciec młodego bohatera. Dlatego Hans znalazł się pod kołami tego świata i koła te zmiażdżyły go.

W późniejszych powieściach niemiecki noblista ukazywać będzie jednostki biorące się za bary z taką rzeczywistością. One raczej przegrywają, lecz nie tak — chciałoby się powiedzieć — doszczętnie, jak ich protoplasta Hans, z powieści, jaką wydawca oddaje do rąk Czytelników. Późniejsi bohaterowie, o ile przegrywają w sensie pra­gmatycznym, to wygrywają wartości niewspółmiernie większe, naj­większe pod słońcem — godność i wolność.

A tymczasem, czytając tę niemal młodzieńczą powieść Hermanna Hessego zobaczymy, czy naprawdę, jak i dlaczego Hans prze­grywa.

 

Jacek Wegner

Rozdział pierwszy

 

Pan Józef Giebenrath, pośrednik i agent handlowy, nie wyróżniał się wśród obywateli miasteczka żadnymi szczególnymi przymiotami ani właściwościami. Tak jak oni, posiadał krągły, zdrowy korpus, jakie takie talenta kupieckie, połączone ze szczerym, niekłamanym uwielbieniem dla pieniądza, a ponadto mały domek z ogródkiem, grób rodzinny na cmentarzu, nieco wytartą i spłowiałą już religijność i należny respekt przed Bogiem i zwierzchnością oraz ślepe posłu­szeństwo wobec spiżowych zasad mieszczańskiej przyzwoitości. Wychylił w swym życiu niejeden kufelek, lecz nigdy nie bywał pija­ny. Niejednokrotnie zdarzało się, że podejmował się różnych niezu­pełnie czystych interesów, nie przekraczając przy tym nigdy granic wyznaczonych przez literę prawa. Uboższym od siebie wymyślał od głodomorów, bogatszych nazywał dorobkiewiczami. Był członkiem Stowarzyszenia Obywatelskiego i co piątek odwiedzał kręgielnię “Pod Orłem", nie omijał też żadnego pieczenia ani świniobicia lub podobnej uroczystości. W czasie pracy palił tanie cygara, po obiedzie zaś i w niedzielę lepszy gatunek.

Wewnętrzne jego życie było egzystencją filistra. Jeśli miał kiedyś jakieś uczucia, od dawna pokrył je kurz. Nie było tego wiele więcej ponad tradycyjny, szorstki sentyment rodzinny, dumę z własnego syna i czasem jakiś okolicznościowy gest względem ubogich. Jego uzdol­nienia umysłowe nie wykraczały poza wrodzoną dość ograniczoną chytrość i umiejętność liczenia. Lektura jego ograniczała się do gaze­ty, a do zaspokojenia potrzeb artystycznych wystarczało mu doroczne amatorskie przedstawienie Stowarzyszenia Obywatelskiego i od czasu do czasu widowisko cyrkowe.

Mógł był z pierwszym lepszym sąsiadem zamienić nazwisko i mie­szkanie, a nic by się nie zmieniło. Z wszystkimi bowiem pozostałymi ojcami rodzin w mieście miał wspólne nawet to, co kryło się w naj­głębszych zakamarkach jego duszy — ową wiecznie czujną nieufność wobec każdej wyższej siły czy osobowości oraz instynktowną, z zawiści zrodzoną niechęć do wszystkiego, co niepowszednie, swobod­niejsze, wykwintniejsze, górujące intelektem.

Dość o nim. Tylko wysoce ironiczne pióro zdobyłoby się na przed­stawienie tak płaskiego żywota i jego nieświadomego tragizmu. Ale ten człowiek miał syna jedynaka i o nim trzeba mówić.

Hans Giebenrath był niewątpliwie udanym dzieckiem. Wystarczyło przyjrzeć mu się, kiedy biegał z rówieśnikami, jak na ich tle ostro odbijała jego sylwetka. Mała mieścina Schwarzwaldu nie mogła się dotychczas pochwalić takimi ludźmi — nigdy nie wyszedł z niej ktoś, kto by spojrzeniem i działaniem wybiegł poza najbliższe opłotki. Bóg raczy wiedzieć, skąd chłopak wziął te poważne oczy, to mądre czoło i ten wykwint w ruchach. Może po matce? Nie żyła od szeregu lat, a za jej życia nie zauważono w niej nic uderzającego, poza tym, że była chorowita i wiecznie zatroskana. Ojciec nie wchodził w rachubę. Zatem niewątpliwie z góry spadła tajemnicza iskra w to stare gniazdo, które w ciągu ośmiu czy dziewięciu stuleci swojego istnienia wydawa­ło wprawdzie wielu zacnych obywateli, ale nigdy jeszcze żadnego talentu albo geniusza.

Na nowoczesnych teoriach wykształcony obserwator mógłby w związku z chorobą matki i względną starością rodu widzieć w prze­roście inteligencji objaw rozpoczynającej się degeneracji. Ale mia­steczko było na tyle szczęśliwe, że nie dawało schronienia w swych murach ludziom tego rodzaju, a jedynie młodsi i obrotniejsi spośród urzędników i nauczycieli czerpali z czasopism jakieś niejasne pojęcia o istnieniu “nowoczesnego człowieka". Można tam było jeszcze egzystować i uchodzić za wykształconego, nie wiedząc, co rzekł Zaratustra. Małżeństwa były solidne i często szczęśliwe, a całe życie toczyło się na nieuleczalnie staroświecką modłę. Zamożni, zasiedziali obywatele, z których niejeden w ostatnich dwudziestu latach przeo­braził się z rzemieślnika w fabrykanta, uchylali wprawdzie przed urzędnikami kapeluszy i cenili sobie stosunki z nimi, ale między sobą przezywali ich głodomorami i pisarzynami. Dziwne, że nie mieli mimo to wyższych ambicji poza tą jedną, aby synów swych o ile możności do szkół posłać i wykierować na urzędników. Niestety, pragnienie to pozostawało niemal zawsze pięknym, nieziszczonym marzeniem, ponieważ młode pokolenie na ogół z biedą i częstym repetowaniem kończyło tylko szkołę łacińską.

Zdolności Hansa Giebenratha nie ulegały najmniejszej wątpliwości. Nauczyciele, rektor, sąsiedzi, pastor, koledzy ze szkoły, wszyscy przyznawali, że ma tęgą głowę i jest w ogóle nieprzeciętny. Tym sa­mym zdecydowano i wytyczono jego przyszłość. W Szwabii bowiem przed utalentowanymi chłopcami stoi otworem jedna jedyna wąska ścieżyna, chyba że mają bogatych rodziców; prowadzi ona przez egzamin krajowy do seminarium, potem do zakładu w Tubingen, a stamtąd albo na ambonę, albo na katedrę. Rokrocznie kilkudziesię­ciu synów tego kraju wstępuje na ową cichą, bezpieczną ścieżkę. Chudzi, przepracowani chłopcy, którzy niedawno byli u konfirmacji, zgłębiają na koszt państwa rozmaite dziedziny nauk humanistycznych i w osiem czy dziewięć lat później rozpoczynają drugą, zazwyczaj dłuższą część swej drogi życiowej. Krocząc nią mają zwrócić pań­stwu otrzymane dobrodziejstwa.

Za parę tygodni miał się znowu odbyć egzamin krajowy. Tak zwie się owa doroczna hekatomba, w czasie której “państwo" wybiera umysłowy kwiat kraju, a z miasteczek i wiosek biegną ku stolicy, w której murach odbywa się egzamin, westchnienia, modlitwy i ży­czenia wielu rodzin.

Hans Giebenrath był jedynym kandydatem, którego miasteczko zamierzało wysłać na owe utrapione zawody. Honor był wielki, ale kosztował też niemało. Do lekcji szkolnych, trwających codziennie do czwartej, dochodziła osobna godzina greki u rektora, o szóstej pastor raczył powtarzać z Hansem łacinę i religię, a dwa razy w ty­godniu wieczorem po kolacji uczeń otrzymywał godzinną konsultację u profesora matematyki. W grece poza czasownikami nieregularnymi najwięcej uwagi poświęcano różnorodności składni, powodowanej nieodmiennymi częściami mowy. W łacinie chodziło o jasny i zwięzły styl, a zwłaszcza o znajomość rozmaitych prozodycznych subtelności. W matematyce główny nacisk kładziono na skomplikowane równania. Wprawdzie, wydaje się, jak profesor często podkreślał, że są one pozornie bez wartości dla późniejszych studiów i życia, ale właśnie tylko pozornie. W rzeczywistości są bardzo ważne, a nawet ważniej­sze od niejednego przedmiotu głównego, ponieważ rozwijają spraw­ność logiczną ucznia i stanowią główny fundament jasnej, trzeźwej i wydajnej pracy.

Aby jednak nie przeciążać umysłu i aby wśród ćwiczeń rozumu duch nie poszedł w zapomnienie i nie uwiądł, winien był Hans każde­go ranka, na godzinę przed rozpoczęciem szkoły, uczestniczyć w na­uce dla konfirmantów, gdzie ożywcze tchnienie religijnego życia płynęło do młodych dusz z katechizmu Brenza i z pobudzającego wkuwania na pamięć oraz recytowania pytań i odpowiedzi. Niestety, chłopiec pozbawiał się lekkomyślnie orzeźwiającej mocy tych nauk i ich błogosławieństwa, wkładając po kryjomu do katechizmu karteczki zapisane greckimi i łacińskimi słówkami lub ćwiczeniami i zajmując się niemal przez cały czas trwania nauki konfirmacyjnej tymi świecki­mi umiejętnościami. Ale bądź co bądź nie miał aż tak zatwardziałego sumienia, żeby przy tym nie doznawać bez ustanku uczucia przykrego niepokoju i lekkiego strachu. Gdy dziekan zbliżał się do niego albo wywoływał jego nazwisko, wzdrygał się za każdym razem bojaźliwie, a gdy przyszło do odpowiedzi, miał mokre czoło i dostawał bicia serca. Ale odpowiedzi były bez zarzutu, nawet pod względem wysło­wienia, a do tego dziekan przywiązywał wielką wagę.

Zadane zaś w szkole prace pisemne i ustne pamięciowe repetycje i ćwiczenia, narastające w ciągu dnia z lekcji na lekcję, trzeba było potem odrabiać późnym wieczorem w domu przy zacisznym świetle lampy. Taka skupiona praca w błogosławionej atmosferze domowego spokoju — gospodarz klasy przypisywał jej szczególnie głębokie i ko­rzystne działanie — trwała we wtorki i soboty zwykle tylko do dzie­siątej, w inne zaś dni do jedenastej, do dwunastej, a czasem nawet dłużej. Ojciec krzywił się trochę z powodu nadmiernego zużywania nafty, śledził jednak owo “studiowanie" z zadowoleniem i dumą. W rzadkich wolnych od pracy chwilach, a także na niedziele, stano­wiące ostatecznie prawie siódmą część naszego życia, usilnie zalecana była lektura kilku nie czytywanych w szkole autorów i repetytorium z gramatyki.

— Oczywiście w miarę, w miarę! Raz, dwa razy w tygodniu spacer jest konieczny i działa cuda. Przy ładnej pogodzie można przecież książkę zabierać ze sobą nawet na przechadzkę. Zobaczysz, jak łatwo i miło uczy się człowiek na świeżym powietrzu. W ogóle głowa do góry!

Hans więc w miarę możności trzymał głowę do góry, zgłębiając wiedzę odtąd również na przechadzkach, i snuł się cichy i spłoszony, ze zmęczoną od bezsenności twarzą i podkrążonymi oczyma.

— Co pan sądzi o Giebenracie, chyba przejdzie? — zapytał kiedyś rektora wychowawca klasy.

— Przejdzie, przejdzie! — wykrzyknął rektor. — To tęga głowa! Niech się pan tylko przypatrzy, jaki teraz uduchowiony!

W ostatnich dniach istotnie nie można było nie zauważyć w chłop­cu owego “uduchowienia". W jego ładnej, subtelnej twarzy jarzyły się mętnym żarem głęboko wpadnięte, niespokojne oczy, pod pięknym czołem pracowała myśl, zdradzając swą obecność przelotnymi delikat­nymi zmarszczkami, a cienkie, chude ramiona i ręce ze znużonym wdziękiem, przypominającym Botticellego, zwisały wzdłuż ciała.

Wreszcie nadszedł ów dzień. Jutro rano miał się udać z ojcem do Stuttgartu i tam na egzaminie krajowym pokazać, czy jest godzien wejść przez wąską furtę klasztorną do seminarium. Właśnie złożył wizytę pożegnalną u rektora.

— Dziś wieczór — groźny władca zakończył rozmowę z nieco­dzienną łagodnością — nie wolno ci już pracować. Przyrzeknij mi to. Jutro w Stuttgarcie musisz stanąć do egzaminu idealnie wypoczęty. Przejdź się jeszcze godzinkę, a potem w czas do łóżka. Młodym ludziom potrzeba snu.

Hans był zdumiony, że zamiast mnóstwa dobrych rad, których ze strachem oczekiwał, doznał tyle dobrodziejstwa, i z westchnieniem ulgi opuścił gmach szkoły. Wielkie lipy rosnące na wzgórzu kościel­nym lśniły matowym blaskiem w gorącym słońcu późnego popołud­nia, na rynku pobłyskiwały dwie duże studnie, wydające miarowy plusk, znad nieregularnej linii dachów wyzierały bliskie granatowo­czarne góry porosłe jodłami. Chłopiec miał uczucie, jakby już bardzo dawno tego widoku nie oglądał i wszystko wydawało mu się nie­zwykle piękne i nęcące. Wprawdzie bolała go głowa, ale dzisiaj nie potrzebował się już przecież uczyć.

Wolnym krokiem przemierzył rynek, przeszedł koło starego ratusza, przez ulicę Targową i koło kuźni i poszedł pod stary most powałęsawszy się chwilę po nim tam i sam, usiadł w końcu na szerokiej balustradzie. Całymi tygodniami i miesiącami przechodził tędy dzień w dzień po cztery razy i nawet nie spojrzał na małą gotycką kapliczkę przy moście, na rzekę, na śluzę, jaz i młyn, ani na dziką plażę i brze­gi zarośnięte wikliną, gdzie były garbarnie i gdzie rzeka stała głęboka, zielona i cicha Jak jezioro, a wygięte gałęzie wierzb zwisały aż do wody.

Teraz przypomniał sobie, ile godzin i dni kiedyś tu spędził, jak często pływał i nurkował, wiosłował i łowił ryby. Ach, wędka! I tego już się zdążył oduczyć, i tego prawie zapomniał, a przecież zeszłego roku płakał jak mały dzieciak, gdy mu zabroniono chodzić na ryby z powodu egzaminu. Wędka! To była jednak największa przyjemność podczas tych długich lat szkoły. Stać w nikłym cieniu wiklin, słyszeć bliski szum u młynowego jazu, spoglądać na głęboką, spokojną wodę! A ta gra świateł na rzece, owo łagodne drganie długiej wędki, podniecenie, gdy “bierze" i “ciągnie", i osobliwa radość, gdy trzyma się w ręce chłodną, spaśną, wywijającą ogonem rybę!

Złowił przecież niejednego soczystego karpia, niejednego okonia i brzanę, a nierzadko brały i delikatne liny, i drobne, pięknie ubarwio­ne strzeble. Długo spoglądał na wodę, i na widok rzeki i tego całego zielonego zakątka ogarnęło go zamyślenie i smutek; czuł, że piękne, swobodne harce z lat dziecięcych są już bezpowrotnie za nim. Machi­nalnie wyjął z kieszeni kromkę chleba i ugniatając z miąższu duże i małe kulki rzucał je do wody, obserwując, jak opadały i znikały w pyszczkach ryb. Najpierw nadpływały maleńkie ukleje, zżerały łapczywie mniejsze kawałeczki i głodnymi pyszczkami popychały większe zygzakiem przed sobą. Potem wolno i ostrożnie zbliżył się większy jelec, którego ciemny, szeroki grzbiet odcinał się mglisto od dna, okrążył kulkę chlebową przezornie, po czym nagle otworzył okrągłą gębę i wchłonął ją. Z leniwie płynącej wody unosił się ciepły, wilgotny opar, kilka jasnych obłoków odbijało się niewyraźnie w zie­lonej tafli, w tartaku skrzypiała piła i oba jazy wtórowały sobie chłod­nym i głębokim szumem. Chłopiec pomyślał o niedawno minionej niedzieli, kiedy podczas uroczystej konfirmacji przyłapał się na tym, że mimo całego przejęcia się podniosłym nastrojem odmieniał w du­chu jakieś greckie słówko. Ostatnio często zresztą zdarzało się, że myśli plątały mu się i że nawet w szkole zamiast zająć się leżącym przed nim zadaniem myślał jeszcze o poprzednim albo już o następ­nym. Ładnie będzie wyglądał egzamin!

Roztargniony podniósł się ze swego miejsca, wahając się, dokąd pójść. Przestraszył się nie na żarty, gdy czyjaś mocna dłoń chwyciła go za ramię i przyjazny męski głos zagadnął:

— Jak się masz, Hans, pójdziesz kawałeczek ze mną?

Był to szewc Flaig, u którego dawniej przesiadywał nieraz wieczo­rem. Ostatnio nie był już u niego dawno. Hans poszedł z nim i jed­nym uchem słuchał, co mu prawił pobożny pietysta. Flaig mówił o egzaminie, życzył chłopcu powodzenia i dodawał mu otuchy, ale właściwym celem jego oracji było wykazanie, że taki egzamin jest sprawą czysto zewnętrzną i przypadkową. Nie zdać go nie jest hańbą. Może się to przytrafić najlepszemu uczniowi, a gdyby przypadkiem jego, Hansa, to spotkało, niechaj pamięta, że Bóg ma swoje odrębne zamysły wobec każdej duszy i prowadzi ją własnymi ścieżkami.

Hans nie miał zbyt czystego sumienia względem szewca. Żywił pe­wien szacunek dla niego, imponowała mu stanowczość jego przekonań, nasłuchał się jednak wielu kawałów o pietystach i śmiał się z nich po­społu z innymi, choć częstokroć wbrew swojemu głębokiemu przekona­niu, poza tym wstydził się własnego tchórzostwa, od niejakiego bo­wiem czasu unikał szewca niemal lękliwie z powodu jego obcesowych pytań. Od kiedy stał się przedmiotem dumy swoich profesorów, co spo­wodowało, że sam nawet nabrał nieco zarozumiałości, majster Flaig przyglądał mu się nieraz z bardzo ironiczną miną i próbował go przy tej czy innej okazji upokorzyć. Wskutek tego dusza chłopca wymknęła się zwolna życzliwemu przewodnikowi, gdyż Hans znajdował się w okresie największego rozkwitu chłopięcej hardości i był niesłychanie drażliwy na punkcie swej miłości własnej. Teraz szedł obok rozprawia­jącego Flaiga, nie przeczuwając nawet, że wzrok, którym człowiek ten obejmuje jego drobną postać, jest pełen głębokiej troski i dobroci.

Na Kronengasse spotkali pastora. Szewc pozdrowił go z chłodną rezerwą i przypomniał sobie nagle, że mu się śpieszy, pastor bowiem był nowomodny i mówiono o nim, że nie wierzy nawet w Zmar­twychwstanie. Pastor zabrał chłopca ze sobą.

— Co słychać? — zapytał. — Cieszysz się chyba, że wreszcie kończy się to wszystko?

— Jak najbardziej.

— No, trzymaj się dzielnie! Wiesz, że w tobie pokładamy całą nadzieję. Spodziewam się, że szczególnie popiszesz się z łaciny.

— A jeśli nie zdam? — zauważył nieśmiało Hans.

— Nie zdasz?! — Duchowny aż przystanął z przerażenia. — To niemożliwe! Po prostu niemożliwe, rozumiesz?! Co za pomysły!!!

— Myślałem tylko, że nuż by się zdarzyło...

— Nie może się zdarzyć, Hans, nie może; co do tego bądź zupeł­nie spokojny. Pozdrów ode mnie ojca i bądź dobrej myśli!

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl