[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jack Higgins
Nieubłagany wróg
Przełożył: Jan Koźbiał
Dla młodego
Seana Pattersona
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dotarłszy do szczytu skalistego pagórka, wrzynającego się ostrym łukiem w błękit
nieba, Yanbrugh zatrzymał się, by odpocząć. Usiadł na kamieniu i wyjął starą fajkę z ko-
rzenia wrzośca oraz woreczek z tytoniem.
Był to wysoki, barczysty mężczyzna lat około czterdziestu pięciu, ubrany w tweedo-
wą marynarkę. Skronie miał lekko przyprószone siwizną; z całej postaci biło coś nie-
uchwytnego, jakaś mieszanina siły i powagi — w połączeniu z przenikliwym spojrze-
niem jasnoniebieskich oczu wygląd ten zdradzał długoletnią służbę w policji.
Po chwili dogonił go sierżant Dwyer; ciężko dysząc, rzucił się na ziemię.
— Powinien pan to robić częściej — zauważył spokojnie Yanbrugh.
— Proszę mi dać urlop, a nie omieszkam — odparł Dwyer. — Chciałbym zauważyć,
że od lutego haruję jak wół po siedemdziesiąt godzin na tydzień. Nie pamiętam już kie-
dy ostatnio miałem wolny dzień.
Yanbrugh wyszczerzył zęby w uśmiechu, nabijając fajkę.
— Nikt panu nie kazał wstępować do policji.
W oddali rozległ się głuchy odgłos detonacji i Dwyer gwałtownie usiadł.
— Co to?
— To w kamieniołomach.
— Brygada więźniów przy pracy?
— Właśnie.
Mrużąc oczy, Dwyer przyglądał się otaczającym ich wrzosowiskom i po raz pierw-
szy od dłuższego czasu czuł się na luzie. Wdychając ostre, czyste powietrze, pozbywał
się mdłego zapachu Londynu. Nie mógł się nadziwić, że stary wybrał akurat taki piękny
dzień, by osobiście złożyć tajemniczą wizytę w najsłynniejszym więzieniu Jej Królew-
skiej Mości. Ale jednego zdążył się już nauczyć podczas dwuletniej służby w Wydzia-
le Specjalnym: główny nadinspektor Dick Yanbrugh sam ustalał reguły; w ciągu tych
dwudziestu pięciu lat wielu uczestników tej wielkiej gry po obu stronach barykady od-
czuło to na własnej skórze.
3
— Idziemy — powiedział Yanbrugh.
Dwyer wstał i wzrok jego padł na szkielet owcy, tkwiący w krzaku janowca w kotlin-
ce na lewo.
— Śmierć pośród życia — nawet tutaj, w taki dzień.
— Nie ma przed nią ucieczki — powiedział Yanbrugh, spoglądając w dal. — Kiedy
spadnie mgła, to pustkowie staje się prawdziwym koszmarem. Po całodziennym mar-
szu człowiek wraca do punktu wyjścia.
— Podobno stąd nie można się wydostać — powiedział Dwyer w zadumie.
— Tak mówią. Tylko raz się to komuś udało — ale pewnie i ten nieszczęśnik utonął
gdzieś w bagnach. Są tu takie miejsca, gdzie nawet ciężarówka zapadnie się bez śladu.
— Dobre miejsce na więzienie.
— Dlatego je tu zbudowali!
Yanbrugh zaczął schodzić po zboczu; w dole, na skraju wąskiej dróżki, zaparkowany
był samochód. Dwyer ruszył za nadinspektorem, stąpając po rzadkich kępkach trawy
i zapadając się w grząskim gruncie. Woda tryskała spod stóp, wlewając się przez dziur-
ki od sznurowadeł do eleganckich półbutów sierżanta.
Gdy wreszcie dotarł na dół, Yanbrugh siedział już w samochodzie. Dwyer usiadł za
kierownicą, nacisnął starter i włączył bieg. Było mu gorąco, czuł się piekielnie zmęczo-
ny, miał przemoczone nogi, a przepocona koszula przylepiła mu się do grzbietu. Wzbie-
rała w nim złość, ale starał się nie pokazywać tego po sobie.
— Sto siedemdziesiąt mil jazdy, mokro w butach i noga skręcona w kostce — mam
nadzieję, że jest tego wart, panie nadinspektorze?
Yanbrugh odwrócił się raptownie i utkwił w podwładnym chłodne spojrzenie swych
błękitnych oczu.
— Tak sądzę, sierżancie.
Dwyer odetchnął z ulgą. Ominął go jeden z nagłych, gwałtownych wybuchów, z ja-
kich znany był Dick Yanbrugh. Nadinspektor wsunął nową porcję tytoniu do cybucha,
a Dwyer w skupieniu prowadził wóz, wypatrując owiec i kuców, które często wpadały
na niezabezpieczoną drogę. W dziesięć minut później znaleźli się na szczycie łagodnego
wzniesienia, skąd roztaczał się widok na więzienie w kotlinie poniżej.
* * *
Teren wydymał się i rozpływał liliową smugą gdzieś daleko na horyzoncie; czerwona
laga na szczycie kamieniołomów powiewała w łagodnym podmuchu wiatru. Odgłosy
detonacji przewalały się echem odbitym od wzgórz niby groźny pomruk burzy. Gdy ja-
kieś siodło skalne rozpryskiwało się nagle na tysiące kawałków, biały całun dymu sta-
czał się z krawędzi góry i snuł po ziemi, podobny do żywej istoty.
Ostry dźwięk gwizdka przeszył powietrze i więźniowie z brygady roboczej wyszli
4
zza osłaniających ich występów skalnych. W tej chwili na grzbiecie skarpy ukazał się
landrover. Zjechał w dół po błotnistej drodze i zatrzymał się nagle. Za kierownicą sie-
dział młody jasnowłosy policjant. Naiwne spojrzenie niebieskich oczu nadawało jego
twarzy chłopięcy wyraz; czuł się nieswojo w nowiusieńkim mundurze. Wysiadłszy z sa-
mochodu, minął grupę więźniów ładujących urobek na ciężarówkę.
Oicer dyżurny Mulvaney z czarnym, brązowo podpalanym alzatczykiem u nogi wy-
szedł naprzeciw przybyszowi, uśmiechając się szeroko.
— Cześć, Drake! Gonią cię do roboty, co?
Drake skinął głową.
— Mam nakaz zabrania niejakiego Rogana. Naczelnik go wzywa.
Wyjął z kieszeni kartkę papieru, Mulvaney pokwitował i wskazał ręką niewielką
jamę na dnie kamieniołomu.
— Rogan jest tam. Możesz go zabrać.
Więzień pracował w pocie czoła, rozebrany do pasa. Miał blisko dwa metry wzro-
stu, był barczysty, a mięśnie pleców napinały mu się, gdy podnosił potężny młot i ude-
rzał w skałę.
— Boże, toż to prawdziwy tytan!
Mulvaney skinął głową.
— Jeszcze tu takiego nie było. Mózg i mięśnie — oto cały Sean Rogan.
Najniebezpieczniejszy człowiek, jaki kiedykolwiek przebywał w tym więzieniu.
— Nie dali mi nikogo do pomocy.
— Nie ma potrzeby, wychodzi lada dzień. Pewnie naczelnik po to go wzywa. W tym
stanie rzeczy wątpię, żeby chciał skorzystać z okazji i prysnąć.
Drake zszedł do kamieniołomu. Spalony od słońca, sprawny, z ciałem muskularnym
od ciężkiej pracy, Sean Rogan wyglądał naprawdę na niebezpiecznego typa. Po lewej
stronie pierś jego szpeciły szramy po ranach postrzałowych. Drake zatrzymał się o kil-
ka metrów od niego; Rogan podniósł głowę. Skóra na wystających kościach policzko-
wych, zdradzających rasę celtycką, była mocno napięta, zapadnięte policzki pokrywał
kilkudniowy zarost, czoło miał wąskie, wysokie. Oczy — szare jak woda opływająca ka-
mień lub jesienna mgiełka snująca się między drzewami — były spokojne i bez wyrazu,
nieskore do zdradzania tajemnic duszy. Wyglądał na żołnierza lub uczonego, a już naj-
mniej na kryminalistę.
— Sean Rogan? — spytał Drake.
Olbrzym skinął głową.
— To ja. Czego pan chce?
W łagodnym głosie Irlandczyka nie było cienia uniżoności i Drake nie wiadomo
czemu poczuł się jak rekrut stojący na baczność przed oicerem.
— Naczelnik chce się z panem widzieć.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl