[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Historia mało znana

Prezentujemy dziś naszym Czytelnikom pierwszą część pracy historycznej dr Danuty Drywy – pracownika naukowego Państwowego muzeum Stutthof, której tematem jest stosunek społeczeństwa niemieckiego, w tym ludności naszego terenu, do więźniów żydowskich osadzonych w obozie koncentracyjnym Stutthof i jego podobozach.  Ponieważ tekst jest dość obszerny, podzieliliśmy go na trzy części. Zrezygnowaliśmy również z publikowania obszernych przypisów.

Tydzień Żuławski

 

11-11-2004

 

Społeczeństwo niemieckie wobec więźniów żydowskich KL Stutthof cz.1

 

            W latach 1939 - 1941, wśród osadzanych w KL Stutthof więźniów Polaków znajdowała się stosunkowo nieduża liczebnie grupa Żydów, obywateli Wolnego Miasta Gdańska oraz mieszkańców polskich wsi i miasteczek Pomorza Gdańskiego. W niniejszej pracy zostanie przedstawiony stosunek załogi SS KL Stutthof oraz niemieckiej ludności Gdańska i okolic do tej grupy więźniów

            Załoga SS obozu Stutthof, który w latach 1939 - 1941 znajdował się poza strukturami Inspektoratu Obozów Koncentracyjnych, w tym czasie rekrutowała się przede wszystkim z  obywateli Wolnego Miasta Gdańska oraz ludności pochodzenia niemieckiego z Kościerzyny, Bydgoszczy, Chojnic, Starogardu Gdańskiego, Grudziądza, Chełmna i Brodnicy, tych samych miast z których pochodzili pierwsi więźniowie obozu, zarówno Polacy jak i Żydzi. Stosunek Niemców - członków załogi SS obozu Stutthof, do więźniów - Żydów w latach 1939 - 1941 nie wynikał z odgórnych założeń polityki  III Rzeszy wobec narodu żydowskiego, lecz odzwierciedlał wieloletnie antyżydowskie wystąpienia gauleitera NSDAP w Wolnym Mieście Gdańsku Alberta Forstera. Postępując zgodnie z głoszonymi przez Forstera hasłami, że "Żydzi nie są ludźmi i muszą być wytępieni jak robactwo", a "Litość wobec Żydów jest karygodna. Każdy sposób dla wyniszczenia Żydów jest pożądany", esesmani obozu Stutthof prześcigali się  w wynajdywaniu różnych sposobów ich mordowania. Wskazówką dla innych esesmanów, jak należy traktować więźniów żydowskich, była postawa samego komendanta obozu Maxa Pauly'ego. Przechadzając się po obozie i krzycząc, że "nie chce już w obozie widzieć żadnego Żyda..." przyzwalał na szczególnie bestialskie traktowanie tej grupy więźniów, jak wieszanie w baraku czy na placu drzewnym, topienie ich w rowach wypełnionych gnojówką lub wodą czy w dołach kloacznych. Doskonałym przykładem odzwierciedlającym sytuację Żydów w obozie są słowa jednego z polskich więźniów Bolesława Kowalczyka: "We wtorki i piątki po południu gestapowcy wybiegali z bykowcami na obóz i bili lub nawet zabijali na miejscu, w którym dopadli więźnia. Czy solidnie pracował, czy stał bezczynnie, wszystko było jedno. Bity był każdy, kto się nawinął oprawcom pod oczy. W piątki wieczorem wachmani  gonili przez kilka godzin Żydów (w jednym dniu było ich ok. 100) , a następnie topili ich w głębokim dole pełnym wody, przy ubikacjach w samym środku obozu".

            Większość z osadzonych w latach 1939 - 1940 w obozie Stutthof Żydów aresztowanych zostało przez Wehrmacht wraz z ludnością polską w ramach "akcji oczyszczania" (Säuberungsaktion). Jednak pośród częściowo zachowanej dokumentacji obozu Stutthof  spotykamy  przykłady osadzenia w obozie  gdańskich Żydów na skutek donosu na policję, dokonanego przez  niemiecką ludność Gdańska.

            W 1941 r. w wyniku selekcji przeprowadzonej w istniejącym w Gdańsku domu starców i niewielkim getcie, mieszczącym się w budynku przy ul. Mausegasse, do obozu Stutthof przywieziono grupę starszych wiekiem Żydów. Między innymi w grupie tej znajdował się 69 - letni Oskar Dawid, który aresztowany został za swoją pełną godności postawę, odpowiadając niemieckiej  sprzedawczyni odmawiającej mu sprzedaży warzyw, że: "Jestem takim samym Niemcem jak i Pani. Walczyłem 4 lata na froncie".  Inny, 64 - letni Juliusz Lachmann  został wysłany do obozu Stutthof za ustawianie się w kolejce po cukierki.  Obaj w niedługim czasie po przybyciu do obozu zmarli, oficjalnie z powodu "starości".  4 września 1941 r. w szpitalu obozowym  uśmiercona została zastrzykiem mieszkanka gdańskiego getta, nauczycielka muzyki, Sara Doris Lencner. Do obozu przekazana została 24 września 1941 r. za kolejną kłótnię z przełożonymi w miejscu pracy fizycznej.

        Przykłady te stanowią dowód na stosowane wobec Żydów szykany przez mieszkańców Gdańska, a ich osadzenie w obozie było wynikiem interwencji Niemców. Nie mamy żadnych relacji mówiących o stosunku ludności niemieckiej, zamieszkującej tereny pobliskich wsi, do więźniów obozu Stutthof, w tym Żydów. Skuteczną prawdopodobnie okazała się propaganda niemiecka uprawiana na łamach "Danziger Vorposten", określająca więźniów tego obozu, jako "zdrajców, morderców, grabieżców i wrogów państwa"

Nie mogły ujść uwadze miejscowej ludności niemieckiej grupy więźniów pracujące w obozach w Nowym Porcie (Lager Neufahrwasser), gdzie m. in. zginął kantor synagogi gdański Leopold Schufftan, Granicznej Wsi (Lager Grenzdorf), gdzie wymordowano ok. 30 Żydów,  czy w komandach zewnętrznych obozu Stutthof w Przebrnie (Pröbbernau), gdzie rozstrzelano 14 Żydów, w Kępinach Wielkich (Zeyersniederkampen), gdzie ze szczególnym okrucieństwem znęcano się nad 60 - letnim Jakubem Apfelbaumem oraz w majątku ziemskim w Buszkowach Dolnych (Unter Buschkau), gdzie rozstrzelano dwóch Żydów, mieszkańców Gdyni. Każde z tych miejsc, w którym w latach 1939 - 1940 pracowali Żydzi - więźniowie obozu Stutthof, przesiąknięte było ich krwią. W celu eliminacji Żydów ze społeczności więźniarskiej obok eksterminacji bezpośredniej, jak rozstrzeliwanie, dozorujący esesmani stosowali też  szykany i ciężką pracę, doprowadzając tym samym więźniów do skrajnego wyczerpania psychicznego i fizycznego.

Jedynym znanym nam przykładem udzielenia pomocy więźniowi obozu Stutthof pochodzenia żydowskiego jest postać profesora dr medycyny Viktora van der  Reisa. Pochodząc ze starej żydowskiej rodziny holenderskiej w 1935 r. został on dyrektorem Wydziału Wewnętrznego gdańskiej Akademii Medycznej oraz rozpoczął działalność w Partii Centrum. W 1936 r. usunięty z Akademii Medycznej za swoją działalność polityczną i żydowskie pochodzenie, 12 września 1939 r. został aresztowany i wciągnięty do ewidencji obozu Stutthof. Dzięki pomocy przyjaciół z partii  podczas transportu więźniów z Gdańska do Stutthofu V. Van der Reis zdołał zbiec i przedostać się do Włoch, skąd następnie wyemigrował do Brazylii.

             O obojętności niemieckiej społeczności zamieszkującej najbliższą okolicę obozu świadczy brak jakiejkolwiek reakcji z ich strony na widok przybywających transportów więźniów. Na oczach mieszkańców Nowego Dworu Gdańskiego (Tiegenhof) na stacji kolejowej  przeładowywano kilkutysięczne transporty Żydów przybywające z KL Auschwitz i z Kowna z pociągów kolei szerokotorowej do wagoników kolejki wąskotorowej. Podobnie na oczach ludności mieszkającej w pobliżu obozu przybywały transporty Żydów z Rygi, dostarczane drogą morską do Gdańska, a następnie barkami dopływającymi Wisłą i jej odnogami do pobliskiej przystani. Przechodzące przez wieś więźniarki zauważały czyste domy otoczone płotami i kwiecistymi rabatami, przy których bawiły się dzieci. Natomiast miejscowa ludność przypatrywała się przechodzącym więźniarkom, jakby ujrzała dzikie stworzenia.

W ciągu pół roku, od końca czerwca 1944 r. do końca grudnia tego roku do obozu koncentracyjnego Stutthof, oprócz więźniów innych narodowości, przysłano ok. 49 000 samych tylko więźniów pochodzenia żydowskiego. Była to liczba o ponad 11 000 większa od liczby więźniów zarejestrowanych w aktach KL Stutthof od września 1939 r. do końca czerwca 1944 r. Taka ilość więźniów przybywająca do małej miejscowości w ciągu stosunkowo krótkiego czasu nie mogła być niezauważona przez miejscową ludność, gdy tymczasem w wydanych w 1995 r. roku wspomnieniach "Ostseebad Stutthof" dawni mieszkańcy tej wsi o wydarzeniach z lat 1939 - 1945  nie piszą wcale lub zamieszczają lakoniczne informacje, skutecznie pomijając fakt istnienia na ich terenie obozu koncentracyjnego. Jedynym ich jakby wytłumaczeniem było stwierdzenie, że gmina Stutthof nie miała żadnego wpływu  na fakt założenia w tym miejscu obozu koncentracyjnego.

            W stosunku do więźniów przewożonych do obozu koncentracyjnego Stutthof, Niemcy - mieszkańcy pobliskich miast zachowywali postawę albo całkowicie bierną, obojętną lub też wrogą, o czym świadczą słowa pochodzącego z Łodzi Chaima Kozienickiego: "Było to w mieście Marienheim, czy coś podobnego do tego. Na dworcu było dużo Niemców pięknie ubranych. Stanęli koło nas i na nasz widok skrzywiali twarze w morderczym uśmiechu. Gdyż to wyglądało, jakby przewozili ogród zoologiczny. Kobiety bez włosów i my wszyscy w ubraniach w pasy niebiesko - białe. Tak, że można było mieć wrażenie, że to lamparty, czy zebry są w tych lorach. Dużo młodych Niemców biegało od lory do lory i pytali się, kto z nas jest rabinem, ale na szczęście nikt się nie zgłosił. Wreszcie lory z żywym towarem ruszyły i jechaliśmy kilka godzin, aż przybyliśmy do obozu o nazwie Stutthof".

            Taki stosunek niemieckiej społeczności był typowy do ogółu więźniów przywożonych do obozu Stutthof, co potwierdzają w swoich wspomnieniach więźniowie duńscy: "... staliśmy tak w wagonach na dworcu w Gdańsku przez kilka godzin, oczekując na pociąg, do którego mieliśmy być dołączeni. Chłopcy z Hitler Jugend w wieku od 7 do 11 lat, którzy wdrapali się na rampę, przy której stały wagony, w których byliśmy stłoczeni, wrzeszczeli do nas przez nie zamknięte otwory w ścianach: -Jedziecie do Stutthofu, do Stutthofu, ha, ha, ha. Stamtąd jeszcze nikt nie wrócił. Równocześnie pluli na nas przez otwory w ścianach. Ci, którym udało się trafić w nasze twarze, nieruchome wobec panującego ścisku, zdawali się rosnąć we własnym mniemaniu i zdobywać szacunek swych kolegów".

Nieznana nam jest reakcja niemieckich mieszkańców Nowego Dworu, w tym pracowników stacji kolejowej, bezpośrednich świadków przyjmowania nowych transportów więźniów i ich traktowania podczas przeładunku. Więźniowie pracujący przy przeładunku  transportów więźniów z wagonów towarowych kolei normalnotorowej do wagonów kolejki wąskotorowej opisują tragiczny widok, jaki zobaczyli gdy przybył transport powrotny Żydówek z pracy w  podobozach: "Gdy otworzyliśmy wagony kolejowe, posiadające stalowe, zasuwane drzwi, wypadły z nich poobcinane palce rąk i nóg. Zostały one po prostu obcięte przy zamykaniu tych drzwi przed trzema tygodniami. Gnijące ciała i żywi ludzie leżeli jedni na drugich. Jedna z nich była zupełnie naga i szalona, miała związane nogi i ręce cienkim stalowym drutem[...] Zwłoki wyrzucaliśmy tak jak worki, jeden brał za nogi, drugi za ręce. [...] Z jednych zwłok wyrwała  się ręka podczas przenoszenia zwłok. Wreszcie dobrnęliśmy do żywych. Staraliśmy się pomóc im przy przejściu do wagonów wąskotorówki, ale nie szły dość szybko, jak esesmani tego wymagali. Ten przeklęty zawiadowca stacji wrzeszczał i skrzeczał, żebyśmy prędzej kończyli przeładunek. Musieliśmy więc i żywych przeładować w taki sam sposób". Opisana przez więźniów duńskich reakcja zawiadowcy stacji w Nowym Dworze ukazuje, że  prawdopodobnie  był to dla niego kolejny przeładunek towaru stanowiący jedynie kłopot, podobnie jak kłopotliwy był dla mieszkańców wsi Stutthof istniejący obok obóz. Nie przeszkadzało to jednak mieszkańcom nie tylko gminy Stutthof, ale całego powiatu nowodworskiego (Grosse Werder) korzystać z pracy więźniów, w tym także Żydów.

            Obóz koncentracyjny Stutthof, przeżywający w II połowie 1944 r. ogromne trudności z powodu osadzania w nim kilkudziesięciu tysięcy Żydów, nie był w stanie zapewnić im odpowiedniego zakwaterowania, ani też pracy. Przybywające transporty znacznie wyprzedziły plany związane z rozbudową obozu. Zastępca komendanta obozu, SS-Hauptsturmführer Theodor Meyer w swoich wspomnieniach pisanych w więzieniu odpowiedzialność za całą zaistniałą sytuację zrzucał na władze zwierzchnie w Berlinie: "Dalekopisy i depesze iskrowe wymieniano w jedną i drugą stronę, aby panom w Berlinie wyjaśnić, że Stutthof przekroczył już dopuszczalną pojemność. Komendant obozu udał się osobiście do Berlina na rozmowy, by zapobiec dalszej wysyłce więźniów do Stutthofu - ale bez skutku. Berlin obiecał tylko, że troszczyć się będzie sam o dostarczenie pracy dla napływających więźniów".

            Sytuacja, jaka powstała w KL Stutthof w związku ze wzrastającą liczbą  więźniów żydowskich, zaczęła się wymykać spod kontroli władz obozowych. Obóz przekroczył dopuszczalną pojemność, gdyż stan dzienny w końcu sierpnia 1944 r. wynosił ponad 60 tysięcy więźniów, podczas gdy wiosną tego roku stan ten wynosił od 7 do 8 tysięcy więźniów. Jedno z rozwiązań, które miało pomóc w rozlokowaniu części przybywających  Żydów, polegało na przekazywaniu ich do innych obozów koncentracyjnych, co wiązało się z włączeniem KL Stutthof w ogólnoniemiecki system gospodarowania siłą roboczą obozów koncentracyjnych. W wyniku podjętej decyzji, z KL Stutthof odesłano 8 850 zdolnych do pracy Żydów, których przekazano do fabryk przemysłu zbrojeniowego stanowiących filie obozów koncentracyjnych, natomiast 2466 kobiet i małoletnich więźniów skierowano do KL Auschwitz w celu dokonania eksterminacji. Nie wpłynęło to jednak na poprawę sytuacji w obozie, zwłaszcza w części obozu nazwanego "obozem żydowskim" (Judenlager), który według słów włoskiego więźnia Aldo Coradello, był to: "... gwałtownie sklecony kompleks baraków [...] nazwany "obóz nr 3" i został oddzielony od nowego męskiego "obozu nr 1"  drutem kolczastym o wysokim napięciu. Obóz ten składał się z 10 baraków, z których każdy miał zmieścić w sobie 1 600 kobiet. Razem 16 000. Pozostałe więźniarki umieszczono w barakach za kuchnią obozową. Baraki w obozie nr 3 były mniejsze i gorsze niż baraki w obozie męskim. Nie było łóżek i kobiety spały na gołej podłodze. Nie było stołków, ani łóżek, ani niczego na czym można by usiąść. Było strasznie ciasno i panował tam zaduch". 

dr Danuta Drywa

 

Historia mało znana

 

Społeczeństwo niemieckie wobec więźniów żydowskich KL Stutthof cz. 2

 

            Stworzenie takich warunków, które wyzwalały w ludziach najniższe instynkty, które zmuszały ludzi do walki o każde miejsce do spania, o każdy kawałek chleba było jednym z celowych działań esesmanów utwierdzających ich w przekonaniu o ich wyższości. Dla większości z nich były to tylko "Żydówki i cudzoziemki", a każdy, nawet najokrutniejszy swój czyn tłumaczyli bezwzględnym wykonywaniem rozkazu, bez zastanawiania się nad nim. Jednym z nich był rodowity mieszkaniec miejscowości Łaszki, położonej nieopodal wsi Stutthof, Ewald Foth, kierownik "obozu żydowskiego".

            Pogarszanie się warunków w obozie i jego zagęszczenie potwierdza sam zastępca komendanta obozu, T. Meyer: "Wszyscy więźniowie cierpieli z powodu przepełnienia obozu. Wszystkie łóżka były częściowo zajmowane przez trzech".

            Dlatego też władze obozu zdecydowały się na samowolne skierowanie ok. 3000  więźniarek żydowskich do pracy u okolicznych chłopów niemieckich. Żydówki rozesłano do pracy do kilku miejscowości położonych nawet w odległości ok. 20 km od Stutthofu, m. in. do Orłowa, wsi niedaleko Nowego Dworu (Tiegenhof). Podstawowym kryterium przydziału do pracy był wysoki wzrost i dobre zdrowie, dlatego podczas każdego naboru więźniarki niższego wzrostu, jak np. Genia Rosental, stale zapewniały: "[...] >ja jestem mała, nikt mnie nie chce, ale jestem silna i umiem pracować<. Tym razem udało mi się. Przydzielono mnie i jeszcze jedną dziewczynę do bauera, który przyjechał nas odebrać. Kiedy on ruszył na rowerze, my biegłyśmy za nim, aby przekonał się o naszej wytrzymałości. Potem pociągiem zawiózł nas do Orłowa".

Więźniarki same starały się dostać do grup więźniów wypożyczanych do pracy na zewnątrz, zdawały sobie bowiem sprawę z tego, że często była to jedyna możliwość uniknięcia codziennych szykan esesmanów i blokowej, ucieczki z obozu przed głodem, chorobami i selekcjami. Ale i w tym wypadku o wyborze do pracy przede wszystkim decydował wygląd zewnętrzny więźniarek, o czym pisze Maria Rolnikajte: "Przybyli esesmani ubrani w czarne mundury  nakazali nam ustawić się i pojedynczo przedefilować przed nimi pokazując nogi. Które na nogach miały dużo wrzodów, to od razu przepadały, a które miały wrzodów mało, u tych sprawdzali jeszcze mięśnie rąk. Ja trafiłam do liczby sprawniejszych. Znowu ustawiono nas do przeliczenia. Dwie ostatnie wypędzono z powrotem do pozostałych. Okazało się, że musi nas być równo trzysta. Strażnik otworzył i wyprowadził nas na sąsiedni plac. Odetchnęłyśmy z ulgą, żeby jak najdalej os strasznego Maksa[...] Przybył konwojent; zabrał dziesiątkę kobiet - zapytał, czy potrafią doić krowy? Wszystkie, oczywiście, szybko zapewniły, że tylko to robiły przez całe życie[...]".

Jednak nie zawsze wyjazd poza obóz oznaczał poprawę warunków. Niektórzy gospodarze traktowali Żydówki jedynie jako siłę roboczą, wykorzystując je do maksimum, nie zważając na ich zdrowie i ich los po powrocie do obozu jako niezdolnych do pracy: "Miałyśmy pecha. Dostałyśmy się do najgorszego człowieka w Orłowie. Tak twierdzili miejscowi ludzie. On sam był diabelsko zły, żona jego nie miała w sobie nic ludzkiego, a synalek 15-letni bił nas przy każdym spotkaniu. Pracowałyśmy w polu przy zbiorach jesiennych 1944 r. Praca była bardzo ciężka, a jedzenie kiepskie. Nawet w niedzielę nie mogłyśmy odetchnąć, gdyż gospodarz wypożyczał nas innym. Mieszkałyśmy w dziesiątkę w Orłowie w malutkim pokoiku i pod konwojem szłyśmy do pracy. [...] Żydów nienawidził z całego serca. Dlatego też kiedy dostałam gorączki i zamknięto mnie w naszym pokoiku, przyszedł gospodarz z jakąś kobietą i twierdził, że symuluję.[...] Zastrzegł, że jeżeli następnego dnia nie stawię się do pracy, odeśle mnie". Jedynym miejscem, do którego należałoby skierować chore Żydówki, według niemieckiego gospodarza, było krematorium, gdyż : "... psów i Żydów nie wozi się do szpitali". Jednak  znalazła się osoba, która była gotowa nieść pomoc chorej więźniarce. Była nią przyprowadzona przez gospodarza kobieta, Niemka, która: "Później [...] wróciła i nakarmiła kawą i bułką, a wieczorem zabrała do siebie, nagrzała wody, umyła i strzykawkami oczyściła moje poranione ciało, abym rano jednak mogła pójść do pracy. Dodała: <nie miałaś szczęścia, to jest najgorszy człowiek w naszym okręgu>. Potem dalej leczyła mnie".

Postawa gospodarza ze wsi Orłowo nie stanowiła odosobnionego przypadku bezdusznego traktowania więźniarek przez niemieckich gospodarzy. Bez reakcji pozostały prośby dwóch młodziutkich sióstr podczas kierowania do pracy, żeby ich nie rozłączano i skierowano w jedno miejsce. Jednak każda została wybrana przez innego gospodarza. Inny: "... niezadowolony z dokonania wyboru, biadolił przed konwojentem, że z takiego ścierwa nie będzie wielkiego pożytku. Miał już cztery,[...] to były Węgierki, ale szybko opadły z sił i trzeba było odwieść je wprost do krematorium".

Do bliżej położonych gospodarstw więźniarki odbywały drogę pieszo, najczęściej biegnąc obok jadącego wozem konnym gospodarza, do miejscowości oddalonych od obozu o kilkanaście kilometrów dowożono je kolejką wąskotorową. Już też na samym początku, po dotarciu do miejsca przeznaczenia przestrzegano je, że każda próba sabotażu zakończy się powrotem ich do obozu, do  krematorium, a więźniarka, która będzie chciała uciec, zostanie zastrzelona na miejscu. Więźniarkom nie zapewniono też odpowiednich warunków bytowych. Najczęściej były to komórki w chlewie, w sąsiedztwie świń, bez łóżek, tylko z wiązką siana na podłodze, co miało służyć za posłanie. Miały też zakaz wstępu do domu, a całotygodniowy posiłek każdej z nich składał się z bochenka chleba i 1/4 paczki margaryny, rano dodatkowo otrzymywać miały kawę, na obiad zupę, a na kolację kartofle, jednak nie każdego wieczoru. Posiłki z kuchni odbierać mogła tylko jedna z więźniarek.

Wypożyczone z obozu więźniarki miały przede wszystkim pracować, dlatego musiały wykonywać każdą pracę, jaką im gospodarz powierzył. Jeszcze przed wyjściem w pole o godzinie 6 rano, musiały przynieść wody, drzewa na rozpałkę, zamieść podwórze wyczyścić ścieżki w ogrodzie, nakarmić inwentarz, a w polu oprócz zbóż, zbierały też len. Jednak czasami więźniarki same odkrywały słabe strony znęcających się nad nimi gospodarzami i chcąc jak najdłużej utrzymać siły fizyczne potrafiły wykorzystać to na swoją korzyść, jak w przypadku grupy pracującej razem z M. Rolnikajte: "Gospodarz nieustannie pogania, popędza, pili - nie daje ani minutki wypoczynku. Okazuje się, że nasz gospodarz boi się kobiecej nagości. Zosia to odkryła i znalazła na niego sposób. Kiedy gospodarz pojawia się rano, żeby nas budzić, Zosia zrzuca z siebie koc . Stary wylatuje jak pocisk i możemy chwilkę poleżeć. Teraz, kiedy popędzanie gospodarza staję się dokuczliwe, my także posługujemy się tą metodą. Udajemy, że jest nam bardzo gorąco, zdejmujemy sukienki i pracujemy tylko w koszulach. Gospodarz klnąc, biegnie dalej od nas i obrócony plecami wrzeszczy, żebyśmy się ubrały. A my udajemy, że gorąco i że rozebrane pracować będziemy szybciej. Stary siedzi w przydrożnym rowie i zapluwa się ze złości". Ale czasami i tutaj więźniarki spotkały się z życzliwszą postawą innych ludzi, którzy jako biedniejsi pracowali podobnie jak i one, u swoich sąsiadów, bogatszych  gospodarzy niemieckich. Rozmawiali z nimi i donosili im o sytuacji na  froncie. Być może fakt, że jeden z ich synów, jako komunista trafił do obozu koncentracyjnego, a drugi, będąc esesmanem w załodze KL Stutthof, wyrzekł się swojego brata i wstydził się biednych rodziców, wpływał na ich odmienny stosunek do więźniarek.            

Po zakończeniu jesiennych zbiorów wszystkie Żydówki do 15 listopada 1944 r. musiały zostać odesłane z powrotem do obozu. Dla więźniarek oznaczało to powrót do piekła i kolejny raz utratę nadziei, nawet jeśli nie zawsze gospodarz był dla nich dobry i nie zawsze potrafiły wykonać każdą pracę, jak M. Rolnikajte, która znalazła się w grupie kobiet podających się za dojarki: "Wieczorem gospodarz pognał doić krowy. To było to, czego ja cały czas bałam się! Choćby krowa była spokojna. Przybyły i obie gospodynie: strzec, żebyśmy my nie wypiły mleka. Ciągnę, ciągnę, a mleka ani kropli. Krowa, z pewnością rozdrażniona, cały czas wierzga. Pociągnęłam silniej. Bryznęło kilka kropli, ale pociekło po mojej ręce do łokcia. Wtedy poczułam kopniak. To gospodyni "poczęstowała" mnie kamaszem w plecy, tak, że ja ugodziłam krowę  w brzuch".

            Postawa niemieckich gospodarzy wobec wynajętych do pracy żydowskich kobiet nie wynikała ze strachu o własne życie, gdyż odbierając kobiety od konwojenta kwitowali i brali na siebie pełną odpowiedzialność za powierzone im więźniarki. W gospodarstwie nie było nikogo z załogi SS KL Stutthof, kto by narzucał właścicielowi, jak ma je traktować. Z reguły przyjmowali oni postawę pełną wrogości, obojętności i pogardy dla ludzkiego życia, które było w pełni od nich zależne.  Pomimo to więźniarki chciały jak najdłużej pozostać poza obozem. Kiedy jednak okazało się, że nie jest to możliwe, dwie kobiety wolały raczej popełnić samobójstwo, niż powrócić do miejsca, gdzie na każdym kroku czaiła się śmierć. Jeszcze inne podjęły próbę ucieczki. Na kilka dni przed wyznaczonym terminem powrotu do obozu, 11 listopada 1944 r. z pracy w gospodarstwie rolnym pod Stutthofem uciekły trzy Żydówki, Ellen Laumann i Gerda Gottschalk pochodzące z Niemiec oraz polska Żydówka Ida Lewitan. Wydarzył się wówczas rzadki wypadek udzielenia przez Niemców bezpośredniej pomocy uciekinierom z obozu koncentracyjnego, w dodatku Żydówkom.  G. Gottschalk powiadomiła o zaistniałej sytuacji swoich bliskich i znajomych w Lipsku, ci zaś zawiadomili znajomych Niemców w Gdańsku, którzy dostarczyli więźniarkom ubrania i dokumenty. Jedna z uratowanych Żydówek wyjechała do Generalnej Guberni, dwie pozostałe ukryły się w Gdańsku i w Tczewie.

            Kolejne dwie Żydówki podjęły próbę ucieczki 14 listopada 1944 r. z miejscowości Stare Monasterzyska. Jednej z nich, Irenie Hiss, ucieczka powiodła się, natomiast druga, Helena Friedmann, polska Żydówka przybyła do KL Stutthof z KL Auschwitz, została aresztowana w chwili, kiedy prosiła niemieckich gospodarzy o ubranie i dowód osobisty.  Z zeznań Heleny Friedmann wynika, że więźniarki zatrudnione u gospodarzy w czasie wolnym od pracy mogły poruszać się swobodnie po najbliższej okolicy. Spodziewając się, że 15 listopada nastąpi powrót do obozu, w przeddzień poprosiła inną gospodynię o ciepłą odzież i pomoc w uniknięciu powrotu do obozu, w zamian oferując złoto i futro. Niemka, każąc przyjść jej następnego dnia, powiadomiła o tym fakcie podoficera straży pomocniczej, który w chwili przybycia H. Friedmann do gospodyni zaaresztował więźniarkę. Z kolei H. Friedmann podczas przesłuchania przez szefa Wydziału Politycznego SS-Untersturmführera E. Thuna zeznała o planach I. Hiss, która po ucieczce miała prawdopodobnie udać się do krewnych i znajomych w Katowicach. H. Friedmann bojąc się przykrości ze strony współwięźniarek prosiła o utrzymanie tej wiadomości w tajemnicy, o czym w swoim doniesieniu powiadamiał komendanta Sipo w Gdańsku, szef Wydziału Politycznego KL Stutthof. Dalsze losy obu więźniarek nie są nam znane.

            Rozsyłanie więźniarek żydowskich do prac polowych po najbliższej okolicy nie wpłynęło na poprawę warunków w obozie żydowskim. Był to tylko doraźny sposób zapewnienia części więźniom zatrudnienia. Przeludnienie i brak możliwości dostarczenia pracy...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl