[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Hans Hellmut Kirst
08/15
Tom I
Awanturnicza rewolta bombardiera Ascha
(Przełożył Jacek Frühling)
Tak zwane nieszczęście kanoniera Vierbeina, z którego narodziła się awanturnicza
rewolta bombardiera Ascha, rozpoczęło się w słoneczne sobotnie popołudnie w
pierwszych dniach sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku, W ciągu
tygodnia wszystko zostało zlikwidowane.
Funkcyjni wystąp! W tył na lewo zachodź! - zawołał szef baterii, starszy ogniomistrz
Schulz, zwany ogólnie krótko szefem. Głos jego huczał nad placem zbiórki i odbijał się od
koszarowych murów. Był to głos potężny, syty, zadowolony z siebie; naoliwiły go i
zahartowały wyziewy piwa i dym cygar.
Funkcyjni podreptali z zadowoleniem na lewo, ci bez funkcji łączyli mechanicznie w
prawo. Kanonier Vierbein dostał się na chwilę między ciżbę, próbował ostrożnie zrobić
użytek z łokci, potem zrezygnował, stał spokojnie jak słup.
- Jak pomniki! - zawołał z zadowoleniem szef. - Jak posągi bożków. Żeby mi się
żaden kutas nie ruszył! - Mrużąc oczy spojrzał na chwilę w kierunku okien swego
służbowego mieszkania. Były szeroko otwarte, zauważył za firankami swoją żonę Lorę i był
przekonany, że go podziwia.
Podoficerowie, którzy się zebrali za swoim szefem, starali się nie uśmiechać. Udawało
im się to, mieli bowiem wiele okazji, by się w tym wyćwiczyć.
Kanonier Vierbein patrzył przed siebie. Za cel spojrzenia wziął framugę okna w
budynku koszarowym. Utkwił wzrok w drewnianej ramie okiennej. Ukazała się głowa Lory
Schulz, ale kanonier zmuszał się do tego, żeby widzieć tylko drzewo. Szef przesunął się obok
niego, miało się wrażenie, że płynie po ruchomej taśmie. Dostał się na chwilę w pole
widzenia kanoniera, podobnie jak jakieś ciało dostaje się w obręb światła reflektorów
samochodu; po chwili krzyżował już pole widzenia innych.
Rozkraczywszy nogi szef stanął przed frontem podległych mu szeregowców. Był to
chłop jak szafa spoczywająca na słupach. Okrągła, zdrowa, lśniąca twarz wydłużyła się,
rozdziawił wielkie usta.
- No, zabieramy się do roboty! - zawołał potężnym głosem.
Na każde sobotnie popołudnie plan zajęć służbowych przewidywał "czyszczenie
rejonu". Przeznaczano na to trzy godziny, ale Schulz, kiedy miał ochotę, bez trudu potrafił
zrobić z tych trzech godzin pięć. Przeważnie miał ochotę.
Każdego sobotniego popołudnia stawał się panem koszar. Kapitan Derna, dowódca,
wspaniałomyślnie oddany do dyspozycji wielko-niemieckiego Wehrmachtu z okazji anszlusu
1 Anszlus (niem. Anschluss, dosł. przyłączenie) - włączenie przemocą Austrii w skład państwa niemieckiego,
 Austrii, poświęcał się swojej przyszłej rodzinie; podporucznik Wedelmann, oficer
wyszkolenia baterii, swojej kolejnej narzeczonej. Nawet Luschke, major i dowódca
dywizjonu, zwany Bulwą, zwykł był święcić koniec tygodnia. Schulz, korzystając z tego, że
mu nikt nie przeszkadza, urządzał "uroczystości końcowe", starając się uporczywie i nie bez
powodzenia udowodnić baterii,"kto tu właściwie rządzi".
- Spocznij! - krzyknął Schulz. Odziani w drelichy żołnierze wysunęli automatycznie
lewą nogę. Szef czatował, czy któryś nie odważy się na głośną rozmowę. Komenda "spocznij"
nie była bowiem równoznaczna z pozwoleniem na rozmowy, którego zwykł był udzielać
oddzielnie. Nikt jednak nie puścił pary z ust.
- Wolno rozmawiać! - oznajmił łaskawie.
Żołnierze woleli milczeć. Niektórzy uśmiechali się, inni patrzyli pokornie na starszego
ogniomistrza. Tylko bombardier Asch, który stał wśród funkcyjnych, gwałtownie odsunął na
bok bombardiera Wagnera i powiedział: - Nie rozpieraj się tak, ty fujaro!
- Nie ryczcie, Asch! - zawołał Schulz. - Jeżeli kto tu ma prawo ryczeć, to tylko ja!
- Tak jest, panie szefie - wybębnił Asch.
W przypływie wspaniałomyślności szef postanowił nie uznać tego za prowokację.
Przywołał do siebie podoficerów i przekazał im funkcyjnych szeregowców, którzy
błyskawicznie się ulotnili, by w magazynach i szopach zabijać czas. Bombardier Asch nie
śpiesząc się zajął swoje stałe miejsce w magazynie mundurowym, gdzie zwykł był z
magazynierem, ogniomistrzem Werktreuem grywać w "oko"; starał się przy tym niezbyt
wiele wygrywać.
Poważna reszta, nazywana "bez funkcji", czyściła rejon od strychów do piwnic, od
kancelarii do umywalni. Kanonier Vierbein znajdował się pośród grupy, która miała sprzątać
dolną latrynę. Uważał, że jest to w zupełnym porządku, niczego innego nie oczekiwał.
Czyszczenie latryn należało do jego specjalności. Od czasu pobytu w baterii regularnie
przydzielano mu to zajęcie.
Vierbein stał pokorny, niemal obojętny, w automatycznej gotowości do przybrania
postawy zasadniczej, kiedy rozlegnie się komenda "baczność", a później słowo "rozejść się".
Po tym słowie ci "bez przydziału" pędzili do swych izb, chwytali za miotły, wiadra i szmaty i
biegli do obiektu, który należało wyszorować. Tu zwykł był czekać na nich któryś z
młodszych podoficerów lub też jeden z bombardierów, uważany za godnego zaufania.
Przygotowując się do tego normalnego biegu spraw, Vierbein poczuł, że spoczywa na
nim wzrok szefa. I wietrząc pewną przychylność przeląkł się, wiedział bowiem z
dokonane przez Hitlera w 1938 roku za zgodą Anglii i Francji.
doświadczenia, że się to nigdy dobrze nie kończy, kiedy przełożeni zbyt intensywnie zajmują
się swymi podwładnymi. Jak w starym, wyblakłym filmie przesunęły się przed nim wszystkie
mogące z tego wyniknąć ewentualności: przedłużenie czyszczenia rejonu do późnych godzin
wieczornych; niesprawiedliwy gniew przełożonych; cofnięcie dzisiejszej niedzielnej
przepustki; podkreślenie jego nazwiska w notesie szefa, co było równoznaczne z zakazem
opuszczania koszar. Wszystko to oznaczałoby, że nie zobaczy Ingrid.
- Vierbein, na lewe skrzydło, biegiem! - zawołał szef. I Vierbein pobiegł na lewe
skrzydło, stanął samotny i opuszczony.
Jednym słowem komendy szef wymiótł plac zbiórki. Gwoździe butów załomotały na
bruku. Po chwili setki butów napełniły hałasem korytarze i schody koszarowego budynku.
Vierbein stał samotny na wybetonowanym placu.
Schulz odwrócił się z wolna i kołysząc się obiecująco ruszył w jego stronę.
- Vierbein - powiedział naoliwiając swój donośny głos życzliwością - chcecie
wyświadczyć mi przysługę?
Vierbein poczuł, że zbladł.
- Tak jest, panie szefie! - zawołał rześko.
- Nie musicie, jeżeli nie chcecie. Nie jest to rozkaz, Vierbein. Nie mogę tego rozkazać.
Jeżeli nie macie ochoty, proszę mi to spokojnie powiedzieć. Wtedy zajmiecie się
czyszczeniem latryn. Chcecie?
- Tak jest, panie szefie!
- Co? Czyścić latryny?
- Co pan szef rozkaże!
- No pięknie! - powiedział Schulz z zadowoleniem. - Nie oczekiwałem niczego
innego. Zameldujcie się u mojej żony do trzepania dywanów.
Starszy ogniomistrz Schulz wędrował przez korytarze koszar baterii; gdzie tylko się
zjawił, zapał do pracy wyraźnie rósł. Sprawiało mu to pewną satysfakcję, jakkolwiek w głębi
swej koszarowej duszy uważał tego rodzaju reakcję za zrozumiałą samo przez się. Byłoby
niezwykłe, gdyby tak się nie działo.
Dla wynajdywania brudu w każdej postaci miał coś w rodzaju szóstego zmysłu.
Widział z odległości dziesięciu metrów, czy szpary w kamiennej posadzce są czyste. Jeżeli
nie, to zwykł był pakować w nie palec wskazujący, i zebraną kupkę brudu podsuwał
opieszałemu żołnierzowi pod nos, opieszałego żołnierza wpisywał ponadto do swego notesu
zwanego "skrzynką śmieci".
Siejąc niepokój kroczył więc z błogim zadowoleniem przez rejon swej baterii. Tym
razem nie odczuwał jednak głębokiej radości, choć w ciągu krótkiego czasu udało mu się
stwierdzić cały tuzin "grubych zaniedbań". Miało to na dzień dzisiejszy wystarczyć. Nie
będąc głupcem doszedł w ciągu siedmiu łat służby do przeświadczenia, że nadmiar kar, a co
za tym idzie - zbyt wielka ilość ukaranych, tylko stępia ostrze. Umiarkowane dozowanie to
tajemnica powodzenia.
Zatrzymał się w pobliżu czarnej tablicy, podziwiał przez chwilę swój zamaszysty
podpis, zdobiący wywieszony rozkaz dla baterii. Na rozkazie obok podpisu kapitana Derny,
dowódcy baterii, widniała adnotacja:
za zgodność
podpisana bardzo wyraźnie, energicznie i
z
zawijasami -
Szef
baterii Schulz, starszy ogniomistrz.
Oderwał wzrok od tablicy, wyciągnął
notes, otworzył go i jeszcze raz dla pewności obliczył ilość zapisanych, czyli tych spośród
żołnierzy, którzy mu podpadli. Było ich jedenastu; zapisał więc o jednego mniej, niż
przewidywał. Dokładnie, zgodnie ze swym usposobieniem i wymaganiami związanymi z jego
stanowiskiem służbowym, policzył raz jeszcze. Ale, co było zresztą oczywiste, nie przeliczył
się.
Niezadowolony, zamknął notes i zaczął
się zastanawiać, zbytnio się zresztą nie
nadwerężając, jakie by to miejsce mogło wchodzić w rachubę, w którym dałoby się wytropić
brakującego dwunastego. Postanowił pójść do latryny i w ten sposób połączyć przyjemne z
pożytecznym.
Czuł się otoczony respektem, a jednak nie był szczęśliwy. Na służbie był jak
niezłomny dąb, ale w życiu prywatnym - w życiu prywatnym miał kłopoty. Myliłby się, kto
by sądził, że troską jego było nienormalnie wysokie konto u dzierżawcy kantyny. Ten
powinien uważać za szczęście, że szef trzeciej baterii w ogóle u niego popija i w ten sposób
swą obecnością uświetnia opinię kantyny i jej dzierżawcy, co się niewątpliwie odbija na
obrotach.
Szczęście jego mąciło w poważnym stopniu zachowanie żony. Przecież wydźwignął z
nizin Lorę, która dawniej sprzedawała kwiaty, i to przy wejściu na cmentarz. Stało się to
przed dwoma niespełna laty, kiedy był jeszcze ogniomistrzem. Z początku wszystko było w
najlepszym porządku: żyli jak dwa gołąbki! Odkąd jednak został tutaj szefem baterii i
otrzymał w bloku baterii służbowe mieszkanie, atmosfera w domu uległa katastrofalnej
zmianie. Właściwie dlaczego?
- Podciągnijcie wasze krzywe nogi, kiedy przechodzę! - zawołał do żołnierza, który na
klęczkach wycierał korytarz do sucha.
Trudno po prostu tę historię z Lorą zrozumieć. W ostatnich czasach była zimna jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl