Hermann Hesse
OpowiadaniaPrzełożyła: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska
Spis treści
U Massagetów........................................................................3 Ucieczka w sport pływacki...................................................7
Edmund................................................................................11
Turystyczne miasto na Południu........................................15
O wilku stepowym................................................................19
W nas i poza nami................................................................25
Relacja z Normalii................................................................35
Kawka....................................................................................45
Kominiarczyk........................................................................50
Karl Eugen Eiselein..............................................................54
U Massagetów
Choć moja ojczyzna, jeśli rzeczywiście takową posiadałem, prześcigała bez wątpienia wszystkie inne kraje na ziemi pod względem wygód i niezrównanej organizacji, to nie tak dawno ogarnęła mnie jednak znowu ochota do wędrowania i podjąłem podróż do dalekiego kraju Massagetów, gdzie od czasu wynalezienia prochu strzelniczego nigdy nie byłem po raz drugi. Zapragnąłem się przekonać, jak dalece ten tak sławny i dzielny naród, którego wojownicy zwyciężyli niegdyś wielkiego Cyrusa, zmienił się w minionym czasie i dostosował do obyczajów obecnej epoki.
Zaiste nie przeceniłem w swych oczekiwaniach ani odrobinę zacnych Massagetów. Tak jak i inne kraje, które mają ambicję zaliczać się do tych bardziej postępowych, również kraj Massagetów wysyła od niedawna naprzeciw każdego obcego przybysza, zbliżającego się ku jego granicom, reportera — naturalnie wyjąwszy te przypadki, gdy chodzi o znaczących, czcigodnych i dystyngowanych obcokrajowców, ich bowiem, co zrozumiałe, spotykają w zależności od rangi o wiele większe zaszczyty. Jeśli są bokserami lub mistrzami futbolu, przyjmuje ich minister zdrowia, jeśli zawodnikami pływackimi — minister do spraw wyznań, a gdy należą do rekordzistów świata — prezydent kraju lub jego zastępca. No cóż, mnie nie było dane skupić na sobie takiego deszczu grzeczności, ja byłem literatem, toteż na granicy wyszedł mi naprzeciw zwykły dziennikarz, miły młody człowiek o przyjemnej powierzchowności, i zwrócił się do mnie z prośbą, bym przed postawieniem stopy na jego ziemi uznał go godnym wyłuszczenia mu mojego światopoglądu, a w szczególności mego mniemania na temat Massagetów. Czyli ten ładny obyczaj zadomowił się już także tutaj.
— Szanowny panie — powiedziałem — pozwoli pan, że ja, władający pańskim wspaniałym językiem w sposób dalece niedoskonały, ograniczę się jedynie do tego, co niezbędnie konieczne. Mój światopogląd odpowiada zawsze temu, jaki panuje w kraju, po którym właśnie podróżuję, to przecież zrozumiałe samo przez się. Co się tyczy mej wiedzy o pańskim rozsławionym kraju i narodzie, to wywodzi się ona ze źródła najlepszego z możliwych i najbardziej godnego, a mianowicie z książki Klio wielkiego Herodota. Przepełniony głębokim podziwem dla męstwa waszej potężnej armii i dla słynnej pamięci waszej bohaterskiej królowej Tomyris, już w czasach dawniejszych miałem zaszczyt odwiedzić wasz kraj, a teraz wreszcie zapragnąłem tę wizytę ponowić.
— Miło to słyszeć — odezwał się nieco posępnie Massageta. — Pańskie nazwisko nie jest nam nieznane. Ministerstwo Propagandy śledzi z największą starannością wszelkie wypowiedzi zagranicy na nasz temat, dlatego też nie uszło naszej uwagi, że jest pan autorem trzydziestu linijek opublikowanych w pewnej gazecie, poświęconych zwyczajom i obyczajom Massagetów. Poczytuję sobie za zaszczyt, że będę mógł towarzyszyć panu w pańskiej obecnej podróży po naszym kraju, i dołożę wszelkich starań, by zdołał pan zauważyć, jak bardzo niektóre z naszych obyczajów zmieniły się od tamtej pory.
Jego nieco mroczny ton pozwolił mi się domyślić, że moje wcześniejsze wypowiedzi o Massagetach, których przecież tak bardzo lubiłem i podziwiałem, tu, na miejscu, nie znalazły bynajmniej pełnego uznania. Przez moment pomyślałem o zawróceniu z drogi; przypomniała mi się królowa Tomyris, która głowę wielkiego Cyrusa włożyła do wypełnionego krwią bukłaka, a także inne wytrawne przejawy ducha tego żywotnego narodu. Ostatecznie jednak miałem przecież paszport i wizę, a czasy Tomyris należały do przeszłości.
— Proszę nie mieć mi za złe — powiedział mój przewodnik nieco przyjaźniej — ale zmuszony jestem na wstępie zbadać pańskie kredo. Co nie znaczy, że istnieje przeciwko panu najmniejsze choćby podejrzenie, mimo iż raz już odwiedził pan nasz kraj. Nie, nie, to tylko formalność, poza tym trochę jednostronnie powoływał się pan na Herodota. Jak pan wie, za czasów tego niewątpliwie wysoce uzdolnionego Jończyka nie istniały żadne oficjalne służby propagandowe i kulturalne, dlatego jemu można jeszcze wybaczyć te bądź co bądź nieco niedbałe wypowiedzi o naszym kraju. Gdy natomiast współczesny autor powołuje się na Herodota, i to wręcz wyłącznie na niego — na to nie możemy się zgodzić. No więc, panie kolego, proszę mi opowiedzieć pokrótce, co myśli pan o Massagetach i jakie żywi pan dla nich uczucia.
Westchnąłem lekko. No cóż, ten młody człowiek nie zamierzał ułatwić mi zadania, dla niego liczyły się formalności. Jeśli tak, to bardzo proszę! Zacząłem:
— Oczywiście, dokładnie się orientuję, że Massageci to nie tylko najstarszy, najpobożniejszy, najbardziej oświecony i zarazem najmężniejszy lud na ziemi, że ich niezwyciężone armie są najliczebniejsze, a ich flota największa, że naturę mają najniezłomniejszą, a zarazem najprzyjaźniejszą, kobiety najpiękniejsze, a szkoły i urządzenia publiczne najdoskonalsze na świecie, lecz wiem również, że jest im w najwyższej mierze właściwa owa tak wysoko ceniona na całym świecie, a tak bardzo nie dostająca innym wielkim narodom cnota, która im pozwala w poczuciu swej własnej wyższości zachować wobec obcych dobroduszność i wyrozumiałość i nie oczekiwać od każdego biednego przybysza, aby ów, pochodząc z mniej znacznego kraju, osiągał wyżyny massageckiej doskonałości. Również o tym nie omieszkam zdać zgodnej z prawdą relacji w mej ojczyźnie.
— Bardzo dobrze — powiedział łaskawie mój towarzysz. — Wyliczając nasze cnoty, trafił pan w istocie w samo sedno, albo raczej sedna. Widzę, że wie pan o nas więcej, niż mogło wydawać się na początku, witam więc pana całym sercem wiernego Massagety w naszym pięknym kraju. Ale kilka szczegółów wypada chyba uzupełnienia. Zauważyłem mianowicie, że nie wspomniał pan o naszych ogromnych osiągnięciach w dwóch ważnych dziedzinach: sporcie i chrześcijaństwie. To Massageta, drogi panie, był tym, który w międzynarodowych skokach do tyłu z zawiązanymi oczami wynikiem 11,098 pobił rekord świata.
— Istotnie — skłamałem uprzejmie — jak mogłem o tym zapomnieć! Ale wymienił pan także chrześcijaństwo jako dziedzinę, w której pański naród ustanowił rekordy. Czy wolno mi prosić o objaśnienie w tym względzie?
— No cóż — odparł młody mężczyzna — chciałem jedynie nadmienić, że bylibyśmy niezwykle radzi, gdyby w tej kwestii zechciał pan dołączyć do swej relacji z podróży jedno czy dwa słowa najwyższego uznania. Na przykład w pewnym małym miasteczku nad Araxes mamy starego kapłana, który w swoim życiu odprawił nie mniej niż sześćdziesiąt trzy tysiące mszy, a w innym znowu mieście znajduje się słynny nowoczesny kościół, w którym wszystko jest z cementu, i to z rodzimego cementu: ściany, wieża, posadzki, filary, ołtarze, dach, chrzcielnica, ambona itd., wszystko, aż po najmniejszy lichtarz, aż po ofiarne puszki.
No, pomyślałem sobie, to macie też chyba zacementowanego księdza, tkwiącego na cementowej kazalnicy. Nic jednak nie powiedziałem.
— Widzi pan — kontynuował mój przewodnik — pragnę być wobec pana szczery. Nie bez powodu jesteśmy zainteresowani tym, by propagować naszą sławę chrześcijan jak najszerzej. Albowiem choć kraj nasz przyjął religię chrześcijańską już przed wiekami i po dawnych bóstwach i kultach nie ma nawet śladu, to mimo wszystko istnieje u nas niewielkie, nazbyt rozgorączkowane stronnictwo, które zmierza do tego, by znowu wprowadzić, dawnych bogów z czasów króla Persów Cyrusa Wielkiego i królowej Tomyris. Jest to, wie pan, jedynie mrzonka kilku fantastów, ale naturalnie prasa krajów ościennych pochwyciła tę śmieszną sprawę i wiąże ją z reorganizacją naszej wojskowości. Podejrzewa się nas o to, że zamierzamy wytępić chrześcijaństwo, aby w najbliższej wojnie łatwiej pozbyć się resztek oporów przed zastosowaniem wszystkich możliwych środków niszczenia. I to jest ten powód, dla którego podkreślenie chrześcijańskiego charakteru naszego kraju byłoby mile widziane. Oczywiście, jesteśmy dalecy od tego, by choćby w najmniejszej mierze wywierać wpływ na pańskie obiektywne relacje, ale, między nami mówiąc, mogę panu zdradzić, że pańska gotowość napisania choćby trochę o naszym chrześcijańskim charakterze mogłaby w konsekwencji doprowadzić do wystosowania osobistego zaproszenia przez naszego kanclerza. To tak na marginesie.
— Jeśli pan pozwoli, zastanowię się nad tym — powiedziałem. — Właściwie chrześcijaństwo nie jest moją specjalnością. A teraz bardzo się cieszę, że znowu zobaczę ten wspaniały pomnik, który pańscy przodkowie wznieśli bohaterskiemu Spargapisesowi.
— Spargapises? — wymamrotał mój towarzysz. — A któż to taki?
— No, jak to, wielki syn Tomyris, który nie mogąc znieść hańby, że został przechytrzony przez Cyrusa, odebrał sobie życie w niewoli.
— Ach tak, rzeczywiście — wykrzyknął mój przewodnik — widzę, że pan ciągle wraca do Herodota. Tak, ten pomnik podobno istotnie był bardzo piękny. W osobliwy sposób zniknął z powierzchni ziemi. Niech pan posłucha!
My, jak panu wiadomo, wprost niesłychanie interesujemy się nauką, szczególnie badaniami epoki starożytnej, a jeśli chodzi o liczbę metrów kwadratowych ziemi rozkopanej i podkopanej w celach naukowych, nasz kraj zajmuje trzecie lub czwarte miejsce w statystyce światowej. Te potężne wykopaliska, których celem były w głównej mierze odkrycia prehistoryczne, prowadziły także w okolice wspomnianego pomnika z czasów Tomyris, a ponieważ akurat tamten teren pozwalał się spodziewać ogromnych znalezisk, mianowicie kości mamutów, podkopano więc pomnik na pewnej głębokości. I wtedy się zapadł! Jego resztki można podobno obejrzeć w muzeum Massageticum.
Poprowadził mnie do czekającego już samochodu, którym pojechaliśmy w głąb kraju, pogrążeni w ożywionej rozmowie.
(1927)
Ucieczka w sport pływacki
Gdy poeta, natrudziwszy się przez dobre dwadzieścia, trzydzieści lat, zdobędzie sobie niemałą liczbę przyjaciół i wrogów, wówczas nie tylko zasypywany jest wszelkimi możliwymi zaszczytami i przekonuje się, że te same redakcje, które ze słowami uprzejmego żalu odsyłają mu co i rusz jego wiersze, zatrudniają jednocześnie profesorów piszących o nim długie artykuły — lecz na dodatek dociera do niego również bezpośrednio głos samego ludu. Każdego ranka poczta przynosi mu stosik listów i przesyłek, z których może wnosić, że nie na darmo się trudził. Uznaje się go godnym czytania rękopisów i debiutów licznych młodych kolegów, te same redakcje, które niezmiennie błagają go o współpracę, a potem niezmiennie znowu odsyłają mu jego wiersze, proszą go pilnie, często wręcz telegraficznie, o wyrażenie w felietonie swej opinii o Lidze Narodów lub o przyszłości sportu szybowcowego; młode czytelniczki błagają o fotografię, a starsze wtajemniczają w sekrety swego życia lub w powody przystąpienia do ruchu teozoficznego czy Chrystian Science; zachęca się go do abonowania encyklopedii, ponieważ znajduje się w nich również i jego szacowne nazwisko. Mówiąc krótko, co rano takiemu poecie poczta dostarcza dowodów, że jego życie i aktywność nie były daremne. Każdy poeta tego doświadcza.
Bywa jednak, że nie jest się w nastroju, by już przy pierwszym łyku porannej kawy i pierwszym kęsie chleba z pełnym szacunkiem stawić czoło temu gminowi i przyjąć jego pozdrowienia, życzenia i rady dotyczące pisania przyszłych książek. Tak właśnie czułem się wczoraj również ja, odsunąłem więc na bok pocztę, która tym razem całkiem nieoczekiwanie nadeszła w wielkiej obfitości, włożyłem kapelusz i wybrałem się najpierw na mały spacer.
Zszedłem po schodach, mijając drzwi mego sąsiada H., który teraz siedział pewnie w swoim banku i pisał cyferki. Był urzędnikiem bankowym, lecz jego ambicje wybiegały w inne sfery; w głębi serca czuł się sportowcem i w tych dniach właśnie, jak dowiedziałem się z gazety i z rozmów sąsiadów, odniósł pierwszy wielki sukces w wynalezionej przez siebie specjalności. Pan H. był bowiem czynnym pływakiem i niejednokrotnie skarżył mi się, jak ograniczone są możliwości w tej dyscyplinie. Przepłynął Jezioro Zuryskie w czasie około dziesięciu minut, nie pamiętam już, czy wszerz, czy wzdłuż; zrobił to nieprawdopodobnie zręcznie i bardzo go za to podziwiałem; on jednak powiedział z posępnym spojrzeniem, że w pływaniu niewiele da się już zrobić. Postęp w tym sporcie dokonuje się tak szybko, że niebawem osiągnięty zostanie punkt szczytowy: kilometr będzie można pokonać w ciągu jednej minuty, a jeśli nawet miałoby dojść do pobicia i tego rekordu, to zgodnie z opinią fachowców i tak nigdy nie osiągnie się więcej niż to, że pływak w najlepszym przypadku znajdzie się na drugim brzegu w tym samym czasie, w którym opuści pierwszy.
Lecz mój sąsiad H. nie był zwyczajnym pływakiem, on był geniuszem. Wymyślił tak po prostu, z dnia na dzień, nową sztukę pływania. Dotychczas, stwierdził, pływano właściwie dość dobrze i porządnie, a ostatnie zawody pływackie małych dzieci na odcinku z Gibraltaru do Afryki udowodniły, że w sporcie pływackim nie istnieją już praktycznie żadne granice i przeszkody. W tym sęk jednak, że do tej pory, o naiwności, pływano zawsze zgodnie z ruchem powietrza i na powierzchni wody. Przyjaciel H., który od dawna był dobrym nurkiem, wprowadził nową dyscyplinę polegającą na tym, że pływak, niczym idący granią alpinista, dostosowuje się do wzniesień i zagłębień terenu. W ten właśnie sposób przed kilkoma dniami przepłynął Jezioro Bodeńskie, przez cały czas utrzymując się dwadzieścia centymetrów ponad dnem jeziora, a cały świat nie posiadał się z zachwytu nad tym osiągnięciem.
Wszelako my, poeci, pomyślałem sobie, mamy chyba lepiej. Nadejdzie taki dzień, że każdy należycie wytrenowany pływak dokona tego samego, czego ostatnio dokonał H., i jego sława zblednie, a sport pływacki znowu będzie musiał szukać sobie nowych celów. Podczas gdy dla nas, poetów, jakże jeszcze wszystko było otwarte, jak rozległy i dziewiczy rozpościerał się przed nami świat! Jeśli nawet przyjąć, że przez dwa i pół tysiąca lat od czasów Homera rzeczywiście dokonał się postęp — choć i o to można by się spierać — jakże jednak był on nieznaczny! Myśl ta odświeżyła mnie, w dobrym nastroju wróciłem do domu i zamierzałem natychmiast wziąć się do pracy. Lecz czekała jeszcze na mnie poranna poczta, a Bóg mi świadkiem, dziś była trzy-czterokrotnie pokaźniejsza niż zazwyczaj! Nieco rozstrojony, rozciąłem najpierw około tuzina listów i zacząłem czytać. To był naprawdę wyjątkowy dzień. List za listem, wszystkie były miłe. Każdy zaczynał się od nagłówka “Wielce Szanowny Mistrzu" i zawierał wyłącznie słowa przyjemne i pochlebne. Uniwersytet mojego landu, choć przecież nie byłem ani fabrykantem, ani śpiewakiem tenorowym, postanowił przyznać mi honorowy tytuł doktorski. Słynna “Schweinfurter Zeitung", która zawsze odsyłała moje wiersze, namawiała mnie błagalnie do współpracy, obojętnie w jakiej formie i w jakiej dziedzinie; każda linijka skreślona przeze mnie będzie nader mile widziana i przez redakcję, i przez czytelników. I tak cały czas, raz za razem. Solistka Ida z Teatru Miejskiego, ta słodka brunatnowłosa czarownica, zapraszała mnie na przejażdżkę samochodową. Fotograf z Dortmundu i drugi z Karlsruhe prosili mnie pokornie, bym zechciał udać się do nich w celu wykonania zdjęcia. Oferowano mi bezpłatne korzystanie na próbę z nowego samochodu przez trzy miesiące. Nie było listów ani od teozofek, ani od zwolenniczek Mazdaznana, ni rzymskich tragedii, ni dramatów o rewolucji, pisanych przez uczniów klas gimnazjalnych. Zadziwiające, naprawdę wielki dzień. Nawet dzień moich pięćdziesiątych i sześćdziesiątych urodzin nie przyniósł mi choćby w połowie podobnych triumfów. Poczułem niemal przesyt. Postanowiłem przeczytać resztę listów dopiero po obiedzie. Ale leżała jeszcze wśród nich ładna, płaska paczuszka; zaciekawiła mnie. Widać było, że nie kryła w sobie ani książki, ani manuskryptu, jej zawartość mogła być jedynie przyjemna. Przeciąłem więc sznurek i rozwinąłem papier. Moim oczom ukazała się różowa bibułka, a wokoło rozszedł się subtelny zapach; to, co było w środku, wydawało się miękkie i delikatne w dotyku. Odsłaniałem to coś starannie i uroczyście niczym pomnik, aż dotarłem do wykonanej ręcznie robótki z cienkiego, podobnego do trykotu materiału. Zdumiony wyjąłem przesyłkę z papierów i rozpostarłem na krześle. Był to czarny kąpielowy kostium z jedwabiście połyskującego trykotu, z przyszytym na piersi i oblamowanym krzyżykowym ściegiem dużym jasnoczerwonym sercem, a w czerwonym sercu widniał wyhaftowany czarnymi literami napis: “Wielkiemu Henrykowi, niepokonanemu podwodnemu pływakowi."
Tam do czorta, dopiero teraz pojąłem wreszcie, że cała ta obfita poranna poczta wcale nie była przeznaczona dla mnie, lecz dla mojego sąsiada H., pływaka, który siedział w tej chwili w swoim banku i ostrzył ołówki, który jednak być może już jutro zrezygnuje z posady i pójdzie za jednym z tych niezliczonych, pełnych uznania głosów, docierających do niego codziennie i przywołujących go do Berlina, do Ameryki, do Paryża czy Londynu. Zagniewany i trochę przygnębiony ponownie wyszedłem z domu i dowlokłem się do bulwaru. Przede mną leżało Jezioro Zuryskie; patrząc na nie zastanawiałem się usilnie, czy nie postąpiłbym rozsądniej, gdybym przerzucił się na pływanie. Wprawdzie nie mogłem liczyć na pobicie światowych rekordów, ale byłem jeszcze jako tako chwacki, a kiedyś jako chłopak pływałem bardzo dobrze. Myślę, że n...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]