[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rozdział I
Henryk Sienkiewicz - Ogniem i mieczem Tom II
Pewnej pogodnej nocy na prawym brzegu Waładynki posuwał siê w kierunku Dniestru orszak
je¼d¼ców zło¿ony z kilkunastu ludzi.
Szli bardzo wolno, prawie noga za nog±. Na samym przedzie, o kilkadziesi±t kroków przed innymi,
jechało dwóch jakoby w przedniej stra¿y, ale widocznie nie mieli ¿adnego do stra¿owania i czujno¶ci
powodu, bo przez cały czas rozmawiali ze sob±, zamiast dawaæ baczenie na okolicê - i zatrzymuj±c
co chwila konie, ogl±dali siê na resztê orszaku, a wówczas jeden z nich wołał:
- Pomału tam! pomału!
I orszak zwalniał jeszcze kroku zaledwie posuwaj±c siê naprzód.
Na koniec wysun±wszy siê zza wzgórza, które osłaniało go swym cieniem, orszak ów wszedł na
przestwór oblany ¶wiatłem ksiê¿yca i wtedy to mo¿na było zrozumieæ ostro¿no¶æ pochodu: oto w
¶rodku karawany id±ce obok siebie dwa konie d¼wigały przywi±zan± do siodełek kołyskê, w kołysce
za¶ le¿ała jaka¶ postaæ.
Srebrne promienie o¶wiecały blad± jej twarz i zamkniête oczy.
Za kołysk± jechało dziesiêciu zbrojnych. Po spisach bez proporców mo¿na w nich było poznaæ
Kozaków. Niektórzy prowadzili konie juczne, inni jechali luzem, ale o ile dwaj jad±cy na przedzie
zdawali siê nie zwracaæ najmniejszej uwagi na okolicê, o tyle ci ogl±dali siê niespokojnie i trwo¿liwie
na wszystkie strony.
A jednak okolica zdawała siê byæ zupełn± pustyni±.
Ciszê przerywały tylko uderzenia kopyt koñskich i wołanie jednego z dwóch jad±cych na przedzie
je¼d¼ców, który od czasu do czasu powtarzał sw± przestrogê:
- Pomału! ostro¿nie!
Na koniec zwrócił siê do swego towarzysza.
- Horpyna, daleko jeszcze? - spytał.
Towarzysz, którego zwano Horpyn±, a który w istocie był przebran± po kozacku olbrzymi± dziewk±,
popatrzył w gwie¼dziste niebo i odrzekł:
- Niedaleko. Bêdziemy przed północ±. Miniemy Wra¿e Uroczyszcze, miniemy Tatarski Rozłóg, a
tam ju¿ zaraz Czortowy Jar: Oj! ¼le by tam przeje¿d¿aæ po północku, nim kur zapieje. Mnie mo¿na,
ale wam ¼le by było, ¼le! - Pierwszy je¼dziec wzruszył ramionami.
- Wiem ja - rzekł - ¿e tobie czort bratem, ale na czorta s± sposoby.
- Czort nie czort, a sposobu nie ma - odparła Horpyna. - ¯eby ty, sokole, na całym ¶wiecie
schowania dla swojej kniaziówny szukał, to by ty lepszego nie znalazł. Ju¿ i têdy nikt po północku
nie przejdzie, chyba ze mn±, a w jarze jeszcze ¿ywy człowiek nogi nie postawił. Chce kto wró¿by, to
przed jarem stoi i czeka, póki nie wyjdê. Nie bój ty siê. Nie przyjd± tam ani Lachy, ani Tatary, ani
nikt, nikt. Czortowy Jar straszny, sam zobaczysz.
- Niech sobie bêdzie straszny, a ja mówiê, ¿e przyjdê, ile razy zechcê.
- Byle¶ w dzieñ przychodził.
- Kiedy zechcê. A stanie czort w poprzek, to za rogi wezmê.
- Ech, Bohun! Bohun!
- Ej, Doñcówna, Doñcówna! ty siê o mnie nie troszcz. We¼mie mnie czort czy nie we¼mie, to nie
twoja sprawa, ale to ci powiadam: rad¼ ty sobie ze swoimi czortami, jak chcesz, byle na kniaziównê
bieda nie przyszła, bo je¶li jej siê co stanie, to ciebie z moich r±k ni czorty, ni upiory nie wydr±.
- Raz mnie ju¿ topili, jeszcze jak my nad Donem z bratem mieszkali, drugi raz ju¿ mi w Jampolu
mistrz głowê golił, a dlatego mi nic. Ale to inna rzecz. Ja z przyja¼ni dla ciebie bêdê jej strzegła, by
jej i włos na głowie od duchów nie spadł, a przed lud¼mi u mnie bezpieczna. Ju¿ ci siê ona nie
wymknie.
- A ty, sowo! je¶li tak mówisz, to czemu ty mnie wró¿yła na biedê, czemu ty mi hukała nad uchem:
�Lach przy niej! Lach przy niej!"?
- To nie ja mówiła, to duchy. Ale siê mo¿e zmieniło. Jutro ci powró¿ê na wodzie w kole młyñskim.
Na wodzie wszystko dobrze widaæ, jeno trzeba długo patrzyæ. Sam zobaczysz. Ale ty w¶ciekły pies:
- strona 1 -
pobrano z lektury.nogazpolaka.pl
 powiedzieæ ci prawdê, to siê sierdzisz i za obuch łapiesz...
Rozmowa urwała siê, słychaæ było tylko uderzenia kopyt o kamienie i jakie¶ głosy dochodz±ce od
strony rzeki, podobne do sykania koników polnych.
Bohun nie zwrócił najmniejszej uwagi na owe głosy, które jednak w¶ród nocy mogły dziwiæ -
podniósł twarz ku ksiê¿ycowi i zamy¶lił siê głêboko.
- Horpyna - rzekł po chwili.
- Czego?
- Ty czarownica, ty musisz wiedzieæ: czy prawda, ¿e jest takie ziele, ¿e jak siê go kto napije, to musi
pokochaæ? Lubystka czy jak?
- Lubystka. Ale na twoj± biedê nic i lubystka nie poradzi. Je¶liby kniaziówna innego nie kochała, to
tylko daæ jej siê napiæ, ale je¶li kocha, to wiesz, co siê stanie?
- Co?
- To jeszcze bardziej tego innego pokocha.
- Przepadnij¿e ty ze swoj± lubystk± ! Umiesz ty ¼le wró¿yæ, a poradziæ nie umiesz.
- To słuchaj: znam ja inne ziele, co w ziemi ro¶nie. Kto siê go napije, dwa dni i dwie noce jak pieñ
le¿y, o ¶wiecie nie wie. Tego ja jej ziela dam-a potem...
Kozak zatrz±sł siê na siodle i utkwił w czarownicy swe ¶wiec±ce w ciemno¶ci oczy.
- Co ty kraczesz? - spytał.
- Taj hodi! - zawołała wied¼ma i wybuchnêła ogromnym, podobnym do r¿enia klaczy, ¶miechem.
¦miech ów rozległ siê złowrogim echem w rozpadlinach jarów.
- Suko! - rzekł wata¿ka.
Po czym oczy jego gasły stopniowo, popadał znów w zamy¶lenie, na koniec pocz±ł mówiæ, jakby
sam do siebie:
- Nie, nie! Kiedy my Bar brali, ja pierwszy wpadł do klasztoru, by jej przed pijanicami broniæ i łeb
strzaskaæ ka¿demu, kto by siê jej dotkn±ł, a ona siê no¿em pchnêła i teraz o bo¿ym ¶wiecie nie wie.
Dotknê jej rêk±, to siê znów pchnie albo do rzeki skoczy, nie upilnujesz, nieszczêsny!
- Ty w duszy Lach, nie Kozak, kiedy po kozacku nie chcesz dziewczyny zniewoliæ...
- ¯eby ja był Lach! - zawołał Bohun - ¿eby ja był Lach!
I za czapkê obu rêkoma siê chwycił, bo jego samego ból chwycił.
- Musiała ciê urzec ta Laszka - mruknêła Horpyna.
- Ej, chyba urzekła! - odrzekł ¿ało¶nie. - Niechby mnie pierwsza kula nie minêła, niechbym na palu
sobacze ¿ycie skoñczył... Jednej ja chcê na ¶wiecie i ta jedna mnie nie chce!
- Durny! - zawołała z gniewem Horpyna - toæ ty j± masz!
- Stul¿e ty pysk! - zawołał z w¶ciekło¶ci± Kozak. - A jak siê ona zabije, to co? ciebie rozerwê, siebie
rozerwê, łeb o kamieñ rozbijê, ludzi bêdê gryzł jak pies! Ja by duszê za ni± oddał, sławê kozack±
oddał, uciekłby za Jahorlik hen! od pułków za ¶wiat, aby z ni±, z ni± ¿yæ, przy niej zdychaæ... Ot, co!
A ona siê no¿em pchnêła. I przez kogo? przeze mnie! No¿em siê pchnêła! słyszysz?
- Nic jej nie bêdzie. Nie umrze.
- Jakby umarła, to ja by ciebie æwiekami do drzwi przybił.
- Mocy ty ¿adnej nad ni± nie masz.
- Nie mam, nie mam. Ja by wolał, ¿eby ona mnie no¿em pchnêła; niechby i zabiła, byłoby lepiej.
- Głupia Laszka. Ot by po dobrej woli przyhołubiła siê do ciebie. Gdzie lepszego znajdzie?
- Spraw ty to, a ja ci garnek dukatów nasypiê, a pereł drugi. My w Barze wziêli łupu niemało i
przedtem brali.
- Ty bogaty jak knia¼ Jarema - i sławny. Ciebie, mówi±, sam Krzywonos siê boi.
Kozak rêk± machn±ł.
- Co mnie z tego, koły serdcie bołyt...
I znowu zapadło milczenie. Brzeg rzeki stawał siê coraz dzikszy, pustszy. Białe ¶wiatło ksiê¿yca
nadawało fantastyczne kształty drzewom i skałom. Na koniec Horpyna rzekła:
- Tu Wra¿e Uroczyszcze. Trzeba razem jechaæ.
- Czemu?
- Tu niedobrze.
Zatrzymali konie i po chwili orszak id±cy z tyłu zł±czył siê z nimi.
- strona 2 -
pobrano z lektury.nogazpolaka.pl
Bohun wspi±ł siê na strzemionach i zajrzał w kołyskê.
- Spyt? - spytał.
- Spyt - odpowiedział stary Kozak - sładko jak detyna.
- Ja jej na sen dała - odrzekła wied¼ma.
- Pomału, ostoro¿no - mówił Bohun wlepiaj±c oczy w u¶pion± - szczoby wy jej nie rozbudyły. Misiac
jej prosto w łyczko zahladaje, serdeñku mojemu.
- Tycho ¶wityt, ne rozbudyt - szepn±ł jeden z mołojców.
I orszak ruszył dalej. Wkrótce przybyli nad Wra¿e Uroczyszcze. Było to wzgórze le¿±ce tu¿ przy
rzece, niskie i obłe, jak le¿±ca na ziemi okr±gła tarcza. Ksiê¿yc zalewał je zupełnie ¶wiatłem,
roz¶wiecaj±c białe, porozrzucane po całej jego przestrzeni kamienie. Gdzieniegdzie le¿ały one
pojedynczo, gdzieniegdzie tworzyły kupy, jakoby szcz±tki jakich¶ budowli, zburzonych zamków i
ko¶ciołów. Miejscami sterczały płyty kamienne pozasadzane koñcem w ziemi na kształt nagrobków
na cmentarzyskach. Całe wzgórze podobne było do jednego wielkiego rumowiska. I mo¿e niegdy¶,
dawno, za czasów Jagiełłowych, krzewiło siê tu ¿ycie ludzkie; dzi¶ wzgórze owo i cała okolica, a¿ po
Raszków, była głuch± pustyni±, w której gnie¼dził siê tylko dziki zwierz, a nocami duchy przeklête
odprawiały swoje korowody.
Jako¿ zaledwie orszak wspi±ł siê do połowy wysoko¶ci wzgórza, trwaj±cy dotychczas lekki powiew
zmienił siê w prawdziwy wicher, który pocz±ł oblatywaæ wzgórze z jakim¶ posêpnym, złowró¿bnym
¶wistem, i wówczas mołojcom wydało siê, ¿e miêdzy owymi rumowiskami odzywaj± siê jakie¶
ciê¿kie westchnienia, jakby wychodz±ce z ugniecionych piersi, jakie¶ ¿ałosne jêki, jakie¶ ¶miechy,
płacze i kwilenia dzieci. Całe wzgórze poczêło siê o¿ywiaæ, wołaæ ró¿nymi głosami. Zza kamieni
zdawały siê wygl±daæ wysokie, ciemne postacie; cienie dziwacznych kształtów prze¶lizgiwały siê
cicho miêdzy głazami; w dali, w pomroce błyskały jakie¶ ¶wiatełka podobne do oczu wilczych; na
koniec z drugiego koñca wzgórza, spomiêdzy najgêstszych kup i zawalisk, ozwało siê niskie,
gardłowe wycie, któremu zawtórowały zaraz inne.
- Siromachy? - szepn±ł młody Kozak zwracaj±c siê do starego esauła.
- Nie, to upiory - odpowiedział esauł jeszcze ciszej.
- O! Hospody pomyłuj! - zawołali z przera¿eniem inni zdejmuj±c czapki i ¿egnaj±c siê pobo¿nie.
Konie poczêły tuliæ uszy i chrapaæ. Horpyna jad±ca na czele orszaku mruczała półgłosem
niezrozumiałe słowa, jak gdyby pacierz diabelski. Dopiero gdy przybyli na drugi kraniec wzgórza,
odwróciła siê i rzekła:
- No, ju¿. Tu ju¿ dobrze. Trzymaæ ja je musiała zaklêciem, bo bardzo głodne.
Westchnienie ulgi wyrwało siê ze wszystkich piersi. Bohun z Horpyn± wysunêli siê znów naprzód, a
mołojcy, którzy przed chwil± tłumili oddech, poczêli szeptaæ do siebie i rozmawiaæ. Ka¿dy
przypomniał sobie, co mu siê kiedy z duchami lub upiorami przytrafiło.
- ¯eby nie Horpyna, to my by nie przeszli - mówił jeden.
- Mocna wid'ma.
- A nasz ataman i didka ne boitsia. Nie patrzył, nie słuchał, jeno siê na swoj± mołodyciê ogl±dał.
- ¯eby jemu siê to zdarzyło, co mnie, to by nie był taki bezpieczny - rzekł stary esauł.
- A co siê wam zdarzyło, ojcze Owsiwuju?
- Jechał ja raz z Reimentarówki do Hulajpola, a jechał noc± koło mogił. Wtem baczu, hyc co¶ z tyłu
z mogiły na kulbakê. Obejrzê siê: dziecko- sineñkie, bladeñkie!... Widno Tatary z matk± w jasyr
prowadzili i umarło bez chrztu. Oczki mu gorej± jak ¶wieczki i kwili, kwili! Skoczyło mi z kulbaki na
kark, a¿ tu czujê: k±sa za uchem. O Hospody! upiór. Alem to na Wołoszy długo sługiwał, gdzie
upiorów wiêcej ni¿ ludzi i tam s± na nie sposoby. Zeskoczyłem z konia i gind¿ałem w ziemiê.
�Zgiñ! przepadnij!", a ono jêknêło, chwyciło siê za głowniê od gind¿ała i po ostrzu spłynêło
pod murawê. Przeci±łem ziemiê na krzy¿ i pojechałem.
- To na Wołoszy tyle upiorów, ojcze?
- Co drugi Wołoch, to po ¶mierci bêdzie upiór - i wołoskie najgorsze ze wszystkich. Tam ich
nazywaj± brukołaki.
- A kto mocniejszy, ojcze: didko czy upiór?
- Didko mocniejszy, ale upiór zawziêtszy. Didka jak potrafisz za¿yæ, to ci bêdzie słu¿ył, a upiory do
niczego, tylko za krwi± wietrz±. Ale zawsze didko nad nimi ataman.
- strona 3 -
pobrano z lektury.nogazpolaka.pl
- A Horpyna nad didkami reimentaruje.
- Pewnie, ¿e tak. Póki jej ¿ycia, póty reimentarstwa. No, ¿eby ona nie miała nad nimi władzy, to by
jej ataman swojej zazuli nie oddał, bo brukołaki na dziewczyñsk± krew najłakomsze.
- A ja słyszał, ¿e ony do duszy niewinnej nie maj± przystêpu.
- Do duszy nie maj±, ale do ciała maj±.
- Oj! szkoda by krasawicy! Krew to z mlekiem! Wiedział nasz Batko, co w Barze braæ.
Owsiwuj jêzykiem klasn±ł.
- Nie ma co mówiæ. Zołotaja Laszka...
- A mnie jej, ojcze, ¿al - mówił młody Kozak. - Jak my j± w kołyskê kładli, to r±czki białe składała, a
tak prosyła i prosyła: Ubij, ka¿e, ne huby, ka¿e neszczastływoj!
- Nie bêdzie jej ¼le.
Dalsz± rozmowê przerwało zbli¿enie siê Horpyny.
- Hej, mołojcy - rzekła wied¼ma - to Tatarski Rozłóg, ale nie bójcie siê, tu tylko jedna noc w roku
straszna, a Czortowy Jar i mój chutor ju¿ zaraz.
Jako¿ wkrótce dały siê słyszeæ szczekania psów. Orszak wszedł w gardło jaru biegn±cego
prostopadle od rzeki, a tak w±skiego, ¿e ledwie czterech konnych mogło w nim obok siebie
postêpowaæ. Na dnie owej rozpadliny płynêła krynica mieni±c siê w ¶wietle ksiê¿ycowym jak w±¿ i
biegn±c wartko do rzeki. Ale w miarê jak orszak posuwał siê naprzód, strome i urwiste ¶ciany
rozszerzały siê coraz bardziej, tworz±c do¶æ obszerny rozłóg wznosz±cy siê lekko w górê i
zamkniêty z boków skałami. Grunt gdzieniegdzie pokryty był wysokimi drzewami. Wiatr tu nie wiał.
Długie, czarne cienie kładły siê od drzew na ziemiê, a na przestrzeniach oblanych ¶wiatłem ksiê¿yca
¶wieciły mocno jakie¶ białe, okr±głe lub wydłu¿one przedmioty, w których mołojcy ze strachem
poznali czaszki i piszczele ludzkie. Ogl±dali siê te¿ z nieufno¶ci± naokół, znacz±c od czasu do
czasu krzy¿ami piersi i czoła. Wtem w dali błysło spomiêdzy drzew ¶wiatełko, a jednocze¶nie
nadbiegły dwa psy, straszne, ogromne, czarne, ze ¶wiec±cymi oczyma, szczekaj±c i wyj±c na widok
ludzi i koni. Na głos Horpyny uciszyły siê wreszcie i poczêły obiegaæ wokoło je¼d¼ców chrapi±c przy
tym i charcz±c ze zdyszenia.
- Niesamowite - szeptali mołojcy.
- To nie psy - mrukn±ł stary Owsiwuj głosem zdradzaj±cym głêbokie przekonanie.
Tymczasem zza drzew ukazała siê chata, za ni± stajnia, dalej za¶ i wy¿ej jeszcze jedna ciemna
budowla. Chata na pozór była porz±dna i du¿a, w oknach jej błyszczało ¶wiatło.
- To moja sadyba - rzekła do Bohuna Horpyna - a tamto młyn, co zbo¿a nie miele, jeno nasze, ale
ja woro¿ycha, z wody na kole wró¿ê. Powró¿ê i tobie. Mołodycia w ¶wietlicy bêdzie mieszkaæ, ale
kiedy chcesz ¶ciany przybraæ, to j± trzeba na drug± stronê tymczasem przenie¶æ. Stójcie i z koni!
Orszak zatrzymał siê, Horpyna za¶ poczêła wołaæ:
- Czeremis! huku! huku! Czeremis!
Jaka¶ postaæ z pêkiem zapalonego łuczywa w rêku wyszła przed chatê i wzniósłszy ogieñ w górê
poczêła w milczeniu przypatrywaæ siê obecnym. Był to stary człek, potwornie szpetny, mały, prawie
karzeł, z płask±, kwadratow± twarz± i sko¶nymi, podobnymi do szczelin oczyma.
- Co ty za czort? - spytał go Bohun.
- Ty jego nie pytaj - rzekła olbrzymka - on ma jêzyk obciêty.
- Pójd¼ tu bli¿ej.
- Słuchaj - mówiła dalej dziewka - a mo¿e by mołodyciê do młyna zanie¶æ? Tu mołojcy bêd±
przybieraæ ¶wietlicê i æwieki wbijaæ, to siê rozbudzi.
Kozacy zsiadłszy z koni poczêli odwi±zywaæ ostro¿nie kołyskê. Sam Bohun czuwał nad wszystkim
z najwiêksz± troskliwo¶ci± i sam d¼wign±ł w głowach kołyskê, gdy przenoszono j± do młyna. Karzeł,
id±c naprzód, ¶wiecił łuczywem. Kniaziówna, napojona przez Horpynê odwarem ziół usypiaj±cych,
nie rozbudziła siê wcale, tylko powieki drgały jej cokolwiek od ¶wiatła łuczywa. Twarz jej nabierała
¿ycia od tych czerwonych blasków. Mo¿e te¿ kołysały dziewczynê sny cudne, bo siê u¶miechała
słodko w czasie tego pochodu podobnego do pogrzebu. Bohun patrzył na ni± i zdawało mu siê, ¿e
serce chyba mu rozsadzi ¿ebra w piersiach. - Myłeñka moja, zazula moja! - szeptał cicho i gro¼nie,
choæ piêkne lica wata¿ki złagodniały i płonêły wielkim ogniem miło¶ci, która go ogarnêła i ogarniała
coraz bardziej, tak jak zapomniany przez wêdrowca płomieñ ogarnia dzikie stepy.
- strona 4 -
pobrano z lektury.nogazpolaka.pl
Id±ca obok Horpyna mówiła:
- Gdy siê z tego snu rozbudzi, zdrowa bêdzie. Rana siê jej goi, zdrowa bêdzie...
- Sława Bohu! sława Bohu! - odpowiadał wata¿ka.
Tymczasem mołojcy poczêli przed chat± zdejmowaæ ogromne juki z sze¶ciu koni i wyładowywaæ
zdobycz wziêt± w makatach, kobiercach i innych kosztowno¶ciach w Barze. Rozpalono w ¶wietlicy
obfity ogieñ i gdy jedni znosili coraz to nowe opony, inni przystosowywali je do drewnianych ¶cian
izby. Bohun nie tylko pomy¶lał o klatce bezpiecznej dla swego ptaka, ale postanowił j± przybraæ, by
ptakowi niewola nie zdawała siê zbyt niezno¶n±. Wkrótce te¿ nadszedł ze młyna i sam pilnował
roboty. Noc upływała i ksiê¿yc zdj±ł ju¿ swoje białe ¶wiatło z wierzchołków skał, a w ¶wietlicy
słychaæ jeszcze było przytłumione stukanie młotów. Prosta izba stawała siê coraz podobniejsza do
komnaty. Na koniec, gdy ju¿ ¶ciany były obwieszone, a tok wymoszczony, przyniesiono na powrót
senn± kniaziównê i zło¿ono j± na miêkkich wezgłowiach.
Potem uciszyło siê wszystko. Tylko w stajni jeszcze przez jaki¶ czas rozlegały siê w¶ród ciszy
wybuchy ¶miechu podobne do koñskiego r¿enia: to młoda wied¼ma baraszkuj±c na sianie z
mołojcami rozdawała im kułaki i całusy.
- strona 5 -
pobrano z lektury.nogazpolaka.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • audipoznan.keep.pl