[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Henryk Sienkiewicz
PÓJDŹMY ZA NIM!
I
Kajus Septimus Cinna był patrycjuszem rzymskim. Młodość spędził w legionach i twardym
obozowym życiu. Później wrócił do Rzymu, by używać sławy, rozkoszy i wielkiego, lubo już nieco
zachwianego majątku. Użył też wówczas i nadużył wszystkiego, co dać mogło olbrzymie miasto.
Noce spędzał na ucztach we wspaniałych podmiejskich willach; dni schodziły mu na szermierkach
u lanistów, na rozmowach z retorami w tepidariach, gdzie prowadzono dysputy, a przy tym
opowiadano plotki z miasta i świata — w cyrkach, na wyścigach lub zapasach gladiatorów —
wśród lutnistów greckich, wśród wróżek trackich i cudnych tancerek, sprowadzanych z wysp
Archipelagu. Krewny przez matkę sławnego niegdy Lukulla, odziedziczył po nim zamiłowanie do
wytwornego jadła. Na stołach jego podawano greckie wina, ostrygi z Neapolis, koszatki z Numidii i
tłuste szarańcze, duszone na miodzie z Pontu. Wszystko, co posiadał Rzym, musiał posiadać i
Cinna, począwszy od ryb z Morza Czerwonego aż do białych pardw znad brzegów Borystenu.
Używał on jednak nie tylko jak żołnierz, który szaleje, ale jak patrycjusz, który przebiera. Wmówił
w siebie, a może i wzbudził zamiłowanie do rzeczy pięknych: do posążków, wydobywanych ze
zgliszcz Koryntu, do epilychniów z Attyki, do waz etruskich lub sprowadzanych z mglistego
Sericum, do mozaik rzymskich, do tkanin znad Eufratu, do arabskich wonności i tych wszystkich
osobliwych drobiazgów, które wypełniały czczość patrycjuszowskiego życia. Umiał też o nich
rozmawiać, jak znawca i miłośnik, z bezzębnymi starcami, którzy przyozdabiali do stołu łysiny w
wieńce z róż, a po ucztach żuli kwiat heliotropu, by oddech płuc uczynić wonnym. Odczuwał
również piękność Cyceronowskiego okresu, wiersz Hora- cego lub Owidiusza. Wychowany przez
retora Ateńczyka, mówił biegle po grecku, umiał na pamięć całe ustępy z
Iliady
i w czasie uczt
mógł śpiewać tak długo pieśni Anakreonta, dopóki się nie spił lub nie ochrypł. Przez swego mistrza
i innych retorów otarł się o filozofię i zapoznał się z nią o tyle, że rozumiał architekturę różnych
umysłowych gmachów, powznoszonych w Helladzie i Osadach; rozumiał i to również, że wszystkie
leżały w gruzach. Znał osobiście wielu stoików, do których żywił niechęć, uważał ich bowiem
raczej za partię polityczną, a prócz tego za tetryków, przeciwnych wesołemu życiu. Sceptycy
zasiadali często przy jego stole, obalając między potrawami całe systemy i głosząc, przy kraterach
napełnionych winem, że rozkosz jest marnością, prawda czymś niedoścignionym i że celem mędrca
może być jedynie martwy spokój.
Wszystko to obijało się o jego uszy, nie wnikając do głębi. Nie wyznawał on żadnych zasad
i nie chciał ich mieć. W postaci Katona widział skojarzenie się wielkiego charakteru z wielką
głupotą. Życie uważał za morze, na którym wieją wiatry, dokąd chcą — a mądrością była dla niego
sztuka nadstawiania im żagla tak, by łódź popychały. Prócz tego cenił szerokie ramiona, które
posiadał, zdrowy żołądek, który posiadał, i piękną rzymską głowę, o orlim profilu i potężnych
szczękach, którą posiadał. Był też pewny, że z tym można jakoś przejść przez życie.
Nie należąc do szkoły sceptyków, był życiowym sceptykiem, ale zarazem hedonikiem,
chociaż wiedział, że rozkosz nie jest szczęściem. Prawdziwej nauki Epikura nie znał, skutkiem
czego sam poczytywał się za epikurejczyka. W ogóle na filozofię patrzał jak na umysłową
szermierkę, równie dobrą jak ta, której uczyli laniści. Gdy go rozprawy znudziły, szedł do cyrku
patrzeć na krew.
W bogów nie wierzył, tak samo jak w cnotę, prawdę i szczęście. Wierzył tylko we wróżby i
miał swoje przesądy, a oprócz tego tajemnicze wiary Wschodu budziły jego ciekawość. Dla
niewolników był dobrym panem, o ile chwilowa nuda nie przywodziła go do okrucieństwa.
Mniemał, że życie jest wielką amforą, którą im lepszy gatunek wina wypełnia, tym jest cenniejszą,
więc starał się swoją wypełnić jak najlepszym. Nie kochał nikogo, ale lubił wiele rzeczy, między
innymi zaś własną orlą głowę o czaszce wspaniałej — i swoją kształtną patrycjuszowską nogę.
W pierwszych latach hulaszczej epoki lubił także zadziwiać Rzym, i udało mu się to
kilkakrotnie. Później zobojętniał i na to.
II
W końcu zrujnował się. Majątek rozdrapali wierzyciele, Cinnie natomiast pozostało
znużenie jakby po wielkim trudzie, przesyt i jeszcze jedna, bardzo niespodziana rzecz, mianowicie
jakiś głęboki niepokój. Użył przecie bogactwa, użył miłości, tak jak ją świat ówczesny rozumiał,
użył rozkoszy, użył sławy wojennej, użył niebezpieczeństw; poznał mniej więcej zakres myśli
ludzkiej, zetknął się z poezją i sztuką, więc mógł sądzić, że wziął z życia wszystko, co ono dać
mogło. Tymczasem teraz miał takie uczucie, jakby czegoś zaniechał — i to czegoś
najważniejszego. Nie wiedział jednak, co to jest, i próżno łamał sobie nad tym głowę. Nieraz
próbował się z tych rozmyślań i z tego niepokoju otrząsnąć, próbował w siebie wmówić, że w życiu
nic więcej nie ma i być nie może, ale wówczas niepokój jego, zamiast się zmniejszać, wzrastał
natychmiast do tego stopnia, iż mu się zdawało, że się niepokoi nie tylko za siebie, ale za cały
Rzym. Jednocześnie zazdrościł sceptykom i zarazem miał ich za głupców, ponieważ twierdzili, że
próżnię można doskonale wypełnić niczym. Było w nim teraz jakby dwóch ludzi, z których jeden
zdumiewał się nad własnym niepokojem, drugi uznawał go mimo woli za zupełnie słuszny.
Wkrótce po utracie majątku, dzięki możnym rodzinnym wpływom, wysłano Cinnę na
urzędowanie do Aleksandrii, trochę w tym celu, by w bogatym kraju odbudował na nowo majątek.
Niepokój siadł z nim na okręt w Brundisium i towarzyszył mu przez morze. W Aleksandrii myślał
Cinna, że sprawy urzędu, nowi ludzie, inny świat, nowe wrażenia uwolnią go od natrętnego
towarzysza — i omylił się. Upłynął miesiąc, dwa — i równie jak ziarno Demetry, przywiezione z
Italii, wschodziło jeszcze bujniej na żyznym gruncie Delty, tak i ów niepokój z bujnego krzewu
zmienił się jakby w cedr rozłożysty i począł rzucać coraz większy cień na duszę Cinny.
Z początku próbował Cinna zagłuszyć się takim życiem, jakie dawniej prowadził w Rzymie.
Aleksandria była rozkosznym miastem, pełnym Greczynek o płowych włosach i jasnej cerze, którą
egipskie słońce powłóczyło bursztynowym przezroczym połyskiem. W ich to ramionach szukał
ukojenia.
Lecz gdy i to okazało się próżnym, począł myśleć o samobójstwie. Wielu jego towarzyszów
zbyło się trosk życia właśnie w taki sposób i z powodów jeszcze błahszych niż powód Cinny:
często z nudy tylko, z czczości lub z braku ochoty do dalszego używania. Gdy niewolnik trzymał
miecz zręcznie i dość silnie, jedna chwila kończyła wszystko. Cinna chwycił się tej myśli, lecz gdy
już prawie postanowił pójść za nią, powstrzymał go dziwny sen. Oto zdawało mu się, że gdy
przewożono go przez rzekę, spostrzegł na drugim brzegu swój niepokój, w postaci wynędzniałego
niewolnika, który skłoniwszy mu się rzekł: „Uprzedziłem cię , by cię przyjąć". — Cinna zląkł się
po raz pierwszy w życiu, zrozumiał bowiem, że skoro o pogrobowym istnieniu nie może myśleć
bez niepokoju, to pójdą tam we dwóch.
W ostateczności postanowił zbliżyć się do mędrców, od których roiło się Serapeum, sądząc,
że może u nich znajdzie rozwiązanie zagadki. Ci wprawdzie nie potrafili nic mu rozwiązać, ale za
to mianowali go
„tu museju",
który to tytuł przyznawali zwykle Rzymianom wysokiego rodu i
znaczenia. Na razie mała to była pociecha i stempel mędrca dany człowiekowi, który nie umiał
sobie odpowiedzieć na to, co go obchodziło najżywiej, mógł wydawać się Cinnie ironią —
przypuszczał jednak, że Serapeum może nie od razu odsłania całą swą mądrość — i nie tracił
zupełnie nadziei.
Najczynniejszym między mędrcami w Aleksandrii był szlachetny Tymon Atericzyk,
człowiek możny i obywatel rzymski. Mieszkał on od kilkunastu lat w Aleksandrii, dokąd przybył
dla zgłębienia tajemniczej nauki egipskiej. Mówiono o nim, że nie było ani jednego pergaminu lub
papirusu w Bibliotece, którego by nie przeczytał — i że posiadł całą mądrość ludzką. Był przy tym
człowiekiem słodkim i wyrozumiałym. Wśród mnóstwa pedantów i komentatorów o skrzepłych
mózgach Cinna wyróżnił go od razu i wkrótce zawarł z nim znajomość, która po pewnym czasie
zmieniła się w bliższą zażyłość, a nawet w przyjaźń. Młody Rzymianin podziwiał jego biegłość w
dialektyce, wymowę i rozwagę, z jaką starzec mówił o rzeczach wzniosłych, dotyczących
przeznaczeń człowieka i świata. Uderzało w nim szczególnie to, że owa rozwaga była połączona
jakby z pewnym smutkiem.
Później, gdy zbliżyli się z sobą, niejednokrotnie brała Cinnę ochota zapytać starego mędrca
o powód tego smutku, a zarazem otworzyć przed nim własne serce. Jakoż w końcu do tego
przyszło.
III
Pewnego wieczoru, gdy po gwarnych rozprawach o wędrówce dusz zostali sam na sam na
tarasie, z którego widok był na morze, Cinna, wziąwszy rękę Tymona, wyznał otwarcie, co mu było
największym udręczeniem życia i dla jakich powodów starał się zbliżyć do uczonych i filozofów z
Serapeum.
— Tyle przynajmniej zyskałem — rzekł w końcu — żem poznał ciebie, Tymonie, i teraz
wiem, że jeśli ty nie rozwiążesz zagadki mego życia, nikt inny tego uczynić nie zdoła.
Tymon wpatrywał się czas jakiś w wygładzoną toń morską, w której odbijał się nów
księżyca, po czym rzekł:
— Widziałeś, Cinno, owe stada ptaków, które tu nadlatują w zimie z mroków północy? Czy
wiesz, czego one szukają w Egipcie?
— Wiem. Ciepła i światła.
— Dusze ludzkie także szukają ciepła, które jest miłością, i światła, które oznacza
prawdę.
Ale ptaki wiedzą, dokąd lecieć po swe dobro, dusze zaś latają po bezdrożach, w zabłąkaniu, smutku
i niepokoju.
— Czemu, szlachetny Tymonie, nie mogą znaleźć drogi?
— Dawniej spoczynek był w bogach, dziś wiara w bogi wypaliła się jakby oliwa w lampie.
Potem sądzono, że filozofia będzie dla dusz słońcem prawdy — dziś, jak sam wiesz najlepiej, na jej
gruzach i w Rzymie, i w Akademii w Atenach, i tu siedzą sceptycy, którym zdawało się, że wnoszą
spokój, a wnieśli niepokój. Bo wyrzec się światła i ciepła jest to zostawić duszę w ciemności, która
jest niepokojem. Więc wyciągnąwszy ręce przed siebie szukamy po omacku wyjścia.
— Zali i ty go nie znalazłeś?
— Szukałem i nie znalazłem. Tyś szukał go w rozkoszy, ja w myśleniu — i obu nas jednaka
mgła otacza; wiedz przeto, że nie sam jeden się dręczysz i że w tobie dręczy się dusza świata.
Wszakże od dawna już nie wierzysz w bogów?
— W Rzymie czczą ich jeszcze publicznie i sprowadzają nawet nowych z Azji i Egiptu, ale
wierzą w nich szczerze chyba tylko przekupnie jarzyn, którzy z rana przyjeżdżają ze wsi do miasta.
— I ci są jedynie spokojni.
— Równie jak ci, którzy tu biją pokłony kotom i cebuli.
— Równie jak ci, którzy, jak syte zwierzęta, nie pragną niczego więcej, tylko snu po jadle.
— Lecz czyli wobec tego warto żyć?
— Zali wiemy, co nam przyniesie śmierć?
— Więc jakaż jest różnica między tobą a sceptykami?
— Sceptycy godzą się na ciemność lub udają, że się godzą, ja zaś męczę się w niej.
— I nie widzisz wybawienia?
Tymon umilkł na chwilę, po czym odrzekł z wolna, jakby z pewnym wahaniem:
— Czekam go.
— Skąd?
— Nie wiem.
Po czym wsparł głowę na dłoni i jakby pod wpływem ciszy, która zalegała tarasy, począł
mówić również przyciszonym głosem:
— Bo dziwna rzecz, ale czasem mi się wydaje, że gdyby świat nie mieścił w sobie nic
więcej nad to, co wiemy, i gdybyśmy niczym więcej być nie mogli nad to, czym jesteśmy, to by nie
było w nas niepokoju... Tak więc w chorobie czerpię nadzieję zdrowia... Wiara w Olimp i filozofia
zmarły, ale zdrowiem może być jakaś nowa prawda, której nie znam.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl audipoznan.keep.pl
Henryk Sienkiewicz
PÓJDŹMY ZA NIM!
I
Kajus Septimus Cinna był patrycjuszem rzymskim. Młodość spędził w legionach i twardym
obozowym życiu. Później wrócił do Rzymu, by używać sławy, rozkoszy i wielkiego, lubo już nieco
zachwianego majątku. Użył też wówczas i nadużył wszystkiego, co dać mogło olbrzymie miasto.
Noce spędzał na ucztach we wspaniałych podmiejskich willach; dni schodziły mu na szermierkach
u lanistów, na rozmowach z retorami w tepidariach, gdzie prowadzono dysputy, a przy tym
opowiadano plotki z miasta i świata — w cyrkach, na wyścigach lub zapasach gladiatorów —
wśród lutnistów greckich, wśród wróżek trackich i cudnych tancerek, sprowadzanych z wysp
Archipelagu. Krewny przez matkę sławnego niegdy Lukulla, odziedziczył po nim zamiłowanie do
wytwornego jadła. Na stołach jego podawano greckie wina, ostrygi z Neapolis, koszatki z Numidii i
tłuste szarańcze, duszone na miodzie z Pontu. Wszystko, co posiadał Rzym, musiał posiadać i
Cinna, począwszy od ryb z Morza Czerwonego aż do białych pardw znad brzegów Borystenu.
Używał on jednak nie tylko jak żołnierz, który szaleje, ale jak patrycjusz, który przebiera. Wmówił
w siebie, a może i wzbudził zamiłowanie do rzeczy pięknych: do posążków, wydobywanych ze
zgliszcz Koryntu, do epilychniów z Attyki, do waz etruskich lub sprowadzanych z mglistego
Sericum, do mozaik rzymskich, do tkanin znad Eufratu, do arabskich wonności i tych wszystkich
osobliwych drobiazgów, które wypełniały czczość patrycjuszowskiego życia. Umiał też o nich
rozmawiać, jak znawca i miłośnik, z bezzębnymi starcami, którzy przyozdabiali do stołu łysiny w
wieńce z róż, a po ucztach żuli kwiat heliotropu, by oddech płuc uczynić wonnym. Odczuwał
również piękność Cyceronowskiego okresu, wiersz Hora- cego lub Owidiusza. Wychowany przez
retora Ateńczyka, mówił biegle po grecku, umiał na pamięć całe ustępy z
Iliady
i w czasie uczt
mógł śpiewać tak długo pieśni Anakreonta, dopóki się nie spił lub nie ochrypł. Przez swego mistrza
i innych retorów otarł się o filozofię i zapoznał się z nią o tyle, że rozumiał architekturę różnych
umysłowych gmachów, powznoszonych w Helladzie i Osadach; rozumiał i to również, że wszystkie
leżały w gruzach. Znał osobiście wielu stoików, do których żywił niechęć, uważał ich bowiem
raczej za partię polityczną, a prócz tego za tetryków, przeciwnych wesołemu życiu. Sceptycy
zasiadali często przy jego stole, obalając między potrawami całe systemy i głosząc, przy kraterach
napełnionych winem, że rozkosz jest marnością, prawda czymś niedoścignionym i że celem mędrca
może być jedynie martwy spokój.
Wszystko to obijało się o jego uszy, nie wnikając do głębi. Nie wyznawał on żadnych zasad
i nie chciał ich mieć. W postaci Katona widział skojarzenie się wielkiego charakteru z wielką
głupotą. Życie uważał za morze, na którym wieją wiatry, dokąd chcą — a mądrością była dla niego
sztuka nadstawiania im żagla tak, by łódź popychały. Prócz tego cenił szerokie ramiona, które
posiadał, zdrowy żołądek, który posiadał, i piękną rzymską głowę, o orlim profilu i potężnych
szczękach, którą posiadał. Był też pewny, że z tym można jakoś przejść przez życie.
Nie należąc do szkoły sceptyków, był życiowym sceptykiem, ale zarazem hedonikiem,
chociaż wiedział, że rozkosz nie jest szczęściem. Prawdziwej nauki Epikura nie znał, skutkiem
czego sam poczytywał się za epikurejczyka. W ogóle na filozofię patrzał jak na umysłową
szermierkę, równie dobrą jak ta, której uczyli laniści. Gdy go rozprawy znudziły, szedł do cyrku
patrzeć na krew.
W bogów nie wierzył, tak samo jak w cnotę, prawdę i szczęście. Wierzył tylko we wróżby i
miał swoje przesądy, a oprócz tego tajemnicze wiary Wschodu budziły jego ciekawość. Dla
niewolników był dobrym panem, o ile chwilowa nuda nie przywodziła go do okrucieństwa.
Mniemał, że życie jest wielką amforą, którą im lepszy gatunek wina wypełnia, tym jest cenniejszą,
więc starał się swoją wypełnić jak najlepszym. Nie kochał nikogo, ale lubił wiele rzeczy, między
innymi zaś własną orlą głowę o czaszce wspaniałej — i swoją kształtną patrycjuszowską nogę.
W pierwszych latach hulaszczej epoki lubił także zadziwiać Rzym, i udało mu się to
kilkakrotnie. Później zobojętniał i na to.
II
W końcu zrujnował się. Majątek rozdrapali wierzyciele, Cinnie natomiast pozostało
znużenie jakby po wielkim trudzie, przesyt i jeszcze jedna, bardzo niespodziana rzecz, mianowicie
jakiś głęboki niepokój. Użył przecie bogactwa, użył miłości, tak jak ją świat ówczesny rozumiał,
użył rozkoszy, użył sławy wojennej, użył niebezpieczeństw; poznał mniej więcej zakres myśli
ludzkiej, zetknął się z poezją i sztuką, więc mógł sądzić, że wziął z życia wszystko, co ono dać
mogło. Tymczasem teraz miał takie uczucie, jakby czegoś zaniechał — i to czegoś
najważniejszego. Nie wiedział jednak, co to jest, i próżno łamał sobie nad tym głowę. Nieraz
próbował się z tych rozmyślań i z tego niepokoju otrząsnąć, próbował w siebie wmówić, że w życiu
nic więcej nie ma i być nie może, ale wówczas niepokój jego, zamiast się zmniejszać, wzrastał
natychmiast do tego stopnia, iż mu się zdawało, że się niepokoi nie tylko za siebie, ale za cały
Rzym. Jednocześnie zazdrościł sceptykom i zarazem miał ich za głupców, ponieważ twierdzili, że
próżnię można doskonale wypełnić niczym. Było w nim teraz jakby dwóch ludzi, z których jeden
zdumiewał się nad własnym niepokojem, drugi uznawał go mimo woli za zupełnie słuszny.
Wkrótce po utracie majątku, dzięki możnym rodzinnym wpływom, wysłano Cinnę na
urzędowanie do Aleksandrii, trochę w tym celu, by w bogatym kraju odbudował na nowo majątek.
Niepokój siadł z nim na okręt w Brundisium i towarzyszył mu przez morze. W Aleksandrii myślał
Cinna, że sprawy urzędu, nowi ludzie, inny świat, nowe wrażenia uwolnią go od natrętnego
towarzysza — i omylił się. Upłynął miesiąc, dwa — i równie jak ziarno Demetry, przywiezione z
Italii, wschodziło jeszcze bujniej na żyznym gruncie Delty, tak i ów niepokój z bujnego krzewu
zmienił się jakby w cedr rozłożysty i począł rzucać coraz większy cień na duszę Cinny.
Z początku próbował Cinna zagłuszyć się takim życiem, jakie dawniej prowadził w Rzymie.
Aleksandria była rozkosznym miastem, pełnym Greczynek o płowych włosach i jasnej cerze, którą
egipskie słońce powłóczyło bursztynowym przezroczym połyskiem. W ich to ramionach szukał
ukojenia.
Lecz gdy i to okazało się próżnym, począł myśleć o samobójstwie. Wielu jego towarzyszów
zbyło się trosk życia właśnie w taki sposób i z powodów jeszcze błahszych niż powód Cinny:
często z nudy tylko, z czczości lub z braku ochoty do dalszego używania. Gdy niewolnik trzymał
miecz zręcznie i dość silnie, jedna chwila kończyła wszystko. Cinna chwycił się tej myśli, lecz gdy
już prawie postanowił pójść za nią, powstrzymał go dziwny sen. Oto zdawało mu się, że gdy
przewożono go przez rzekę, spostrzegł na drugim brzegu swój niepokój, w postaci wynędzniałego
niewolnika, który skłoniwszy mu się rzekł: „Uprzedziłem cię , by cię przyjąć". — Cinna zląkł się
po raz pierwszy w życiu, zrozumiał bowiem, że skoro o pogrobowym istnieniu nie może myśleć
bez niepokoju, to pójdą tam we dwóch.
W ostateczności postanowił zbliżyć się do mędrców, od których roiło się Serapeum, sądząc,
że może u nich znajdzie rozwiązanie zagadki. Ci wprawdzie nie potrafili nic mu rozwiązać, ale za
to mianowali go
„tu museju",
który to tytuł przyznawali zwykle Rzymianom wysokiego rodu i
znaczenia. Na razie mała to była pociecha i stempel mędrca dany człowiekowi, który nie umiał
sobie odpowiedzieć na to, co go obchodziło najżywiej, mógł wydawać się Cinnie ironią —
przypuszczał jednak, że Serapeum może nie od razu odsłania całą swą mądrość — i nie tracił
zupełnie nadziei.
Najczynniejszym między mędrcami w Aleksandrii był szlachetny Tymon Atericzyk,
człowiek możny i obywatel rzymski. Mieszkał on od kilkunastu lat w Aleksandrii, dokąd przybył
dla zgłębienia tajemniczej nauki egipskiej. Mówiono o nim, że nie było ani jednego pergaminu lub
papirusu w Bibliotece, którego by nie przeczytał — i że posiadł całą mądrość ludzką. Był przy tym
człowiekiem słodkim i wyrozumiałym. Wśród mnóstwa pedantów i komentatorów o skrzepłych
mózgach Cinna wyróżnił go od razu i wkrótce zawarł z nim znajomość, która po pewnym czasie
zmieniła się w bliższą zażyłość, a nawet w przyjaźń. Młody Rzymianin podziwiał jego biegłość w
dialektyce, wymowę i rozwagę, z jaką starzec mówił o rzeczach wzniosłych, dotyczących
przeznaczeń człowieka i świata. Uderzało w nim szczególnie to, że owa rozwaga była połączona
jakby z pewnym smutkiem.
Później, gdy zbliżyli się z sobą, niejednokrotnie brała Cinnę ochota zapytać starego mędrca
o powód tego smutku, a zarazem otworzyć przed nim własne serce. Jakoż w końcu do tego
przyszło.
III
Pewnego wieczoru, gdy po gwarnych rozprawach o wędrówce dusz zostali sam na sam na
tarasie, z którego widok był na morze, Cinna, wziąwszy rękę Tymona, wyznał otwarcie, co mu było
największym udręczeniem życia i dla jakich powodów starał się zbliżyć do uczonych i filozofów z
Serapeum.
— Tyle przynajmniej zyskałem — rzekł w końcu — żem poznał ciebie, Tymonie, i teraz
wiem, że jeśli ty nie rozwiążesz zagadki mego życia, nikt inny tego uczynić nie zdoła.
Tymon wpatrywał się czas jakiś w wygładzoną toń morską, w której odbijał się nów
księżyca, po czym rzekł:
— Widziałeś, Cinno, owe stada ptaków, które tu nadlatują w zimie z mroków północy? Czy
wiesz, czego one szukają w Egipcie?
— Wiem. Ciepła i światła.
— Dusze ludzkie także szukają ciepła, które jest miłością, i światła, które oznacza
prawdę.
Ale ptaki wiedzą, dokąd lecieć po swe dobro, dusze zaś latają po bezdrożach, w zabłąkaniu, smutku
i niepokoju.
— Czemu, szlachetny Tymonie, nie mogą znaleźć drogi?
— Dawniej spoczynek był w bogach, dziś wiara w bogi wypaliła się jakby oliwa w lampie.
Potem sądzono, że filozofia będzie dla dusz słońcem prawdy — dziś, jak sam wiesz najlepiej, na jej
gruzach i w Rzymie, i w Akademii w Atenach, i tu siedzą sceptycy, którym zdawało się, że wnoszą
spokój, a wnieśli niepokój. Bo wyrzec się światła i ciepła jest to zostawić duszę w ciemności, która
jest niepokojem. Więc wyciągnąwszy ręce przed siebie szukamy po omacku wyjścia.
— Zali i ty go nie znalazłeś?
— Szukałem i nie znalazłem. Tyś szukał go w rozkoszy, ja w myśleniu — i obu nas jednaka
mgła otacza; wiedz przeto, że nie sam jeden się dręczysz i że w tobie dręczy się dusza świata.
Wszakże od dawna już nie wierzysz w bogów?
— W Rzymie czczą ich jeszcze publicznie i sprowadzają nawet nowych z Azji i Egiptu, ale
wierzą w nich szczerze chyba tylko przekupnie jarzyn, którzy z rana przyjeżdżają ze wsi do miasta.
— I ci są jedynie spokojni.
— Równie jak ci, którzy tu biją pokłony kotom i cebuli.
— Równie jak ci, którzy, jak syte zwierzęta, nie pragną niczego więcej, tylko snu po jadle.
— Lecz czyli wobec tego warto żyć?
— Zali wiemy, co nam przyniesie śmierć?
— Więc jakaż jest różnica między tobą a sceptykami?
— Sceptycy godzą się na ciemność lub udają, że się godzą, ja zaś męczę się w niej.
— I nie widzisz wybawienia?
Tymon umilkł na chwilę, po czym odrzekł z wolna, jakby z pewnym wahaniem:
— Czekam go.
— Skąd?
— Nie wiem.
Po czym wsparł głowę na dłoni i jakby pod wpływem ciszy, która zalegała tarasy, począł
mówić również przyciszonym głosem:
— Bo dziwna rzecz, ale czasem mi się wydaje, że gdyby świat nie mieścił w sobie nic
więcej nad to, co wiemy, i gdybyśmy niczym więcej być nie mogli nad to, czym jesteśmy, to by nie
było w nas niepokoju... Tak więc w chorobie czerpię nadzieję zdrowia... Wiara w Olimp i filozofia
zmarły, ale zdrowiem może być jakaś nowa prawda, której nie znam.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]