Eugen Herrigel
ZEN
W SZTUCE
ŁUCZNICTWA
WSTĘP
Jedną z najbardziej znamiennych cech łucznictwa uprawianego tak, jak uprawia je się w Japonii - co zresztą dotyczy uprawiania wszystkich dziedzin sztuki we wszystkich zapewne krajach Dalekiego Wschodu - jest to, że tucznik nie dąży do celów utylitarnych ani do czysto estetycznej satysfakcji. Celem jest tu, bowiem ćwiczenie umysłu, a mówiąc ściślej, nawiązanie kontaktu umysłowego z najwyższą rzeczywistością. Łucznictwa nie uprawia się, zatem po to tylko, by trafić w tarcze; szermierz nie włada mieczem po to jedynie, aby pokonać przeciwnika; tancerz nie po to tańczy, aby wykonać pewną ilość rytmicznych ruchów. Umysł musi zestroić się pierwej z nieświadomością.
Chcąc naprawdę osiągnąć mistrzostwo w jakiejś sztuce, nie można poprzestać na znajomości techniki. Należy wznieść się na poziom wobec techniki transcendentny, aby sztuka stała się „sztuką, w której niczego sztuką nie dokażesz", wyrastającą wprost z nieświadomości.
I tak na przykład w łucznictwie zaciera się przeciwieństwo miedzy celem a tym, kto weń celuje, ponieważ cel i sam celujący stapiają się w jedną rzeczywistość. Łucznik traci świadomość samego siebie, przestaje być świadom tego, że jest kimś, kto ma trafić w środek tarczy, która przed nim stoi. Taki stan nieświadomości osiągnie on wtedy tylko, gdy będąc całkowicie pustym, wyzbytym własnego ja, stanie się jednym z doskonaleniem swej sprawności technicznej, Co prawda, wchodzą tu też w grę zjawiska z zupełnie innego poziomu, na który nie sposób wznieść się drogą jakichkolwiek stopniowych rozłożonych w czasie studiów nad sztuką łucznictwa.
Zen tym przede wszystkim rożni się od innych szkół religijnych, filozoficznych czy tez mistycznych, ze nie opuszczając ani na chwile sfery życia codziennego będąc tak praktycznym i konkretnym, ma jednak w sobie cos, co wynosi go ponad wszelkie plugastwo i niepokoje tego świata.
I tak dochodzimy do punktu, w którym pojawia się związek miedzy buddyzmem zen a łucznictwem, oraz takimi dziedzinami sztuki, jak szermierka, układanie bukietów, ceremoniał podawania herbaty, taniec czy sztuki piękne.
Baso (Ma-tsu, zmarły w roku 788) głosił, iż zen to „umysł, na co dzień”. „Codzienność” umysłu polega po prostu na tym, by „spać, gdyśmy zmęczeni, i jeść, kiedyśmy głodni Skoro tylko zaczniemy rozważać, rozmyślać i budować pojęcia, zatraca się pierwotna nieświadomość, wkrada się myśl, i już nie jemy jedząc ani spiąć nie śpimy Strzała opuszcza wprawdzie cięciwę, lecz nie frunie wprost ku tarczy, a samej tarczy tez nie ma tam, gdzie tarcza stoi Zaczynamy snuć rachuby, one zaś zawsze są biedne Całe to przedsięwzięcie, jakim jest łucznictwo, zbacza na manowce Panujący w umyśle łucznika zamęt w każdym kierunku, w każdej dziedzinie działalności zdradza swą obecność.
Człowiek to trzcina myśląca, lecz swych największych czynów dokonuje wtedy, gdy nie rachuje, nie myśli. Latami ćwicząc się w sztuce zapominania o sobie, należy odzyskać utraconą „dziecięcość Osiągnąwszy ten stan człowiek myśli, zarazem jednak nie myśląc. Myli tak, jak ulewy spadające z nieba, myśli tak, jak fale, które ocean toczy, myśli tak, jak gwiazdy, rozjaśniające nocą niebiosa, myśli tak, jak zielone liście, strzelające z gałązek w kojącym, wiosennym powiewie W istocie człowiek taki jest tymi ulewami, tym oceanem, tymi gwiazdami i liśćmi.
Osiągnąwszy taki etap duchowego rozwoju, człowiek staje się artystą życia na modłę zen Niepotrzebne mu płótno, pędzle ani farby, których używa malarz Niepotrzebne mu łuk, strzała, tarcza ani inne przedmioty, którymi posługuje się łucznik Ma on własne kończyny, tułów, głowę i inne części ciała - ważne narzędzia, przy pomocy, których przejawia się jego „życie na modłę zen" Jego ręce i nogi to pędzle, a cały wszechświat jest płótnem, na którym człowiek ten przez siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, albo i dziewięćdziesiąt łat odmalowuje swe życie Powstały w ten sposób obraz nosi miano „historii".
Hoyen z Gosozen (zmarły w roku 1140) powiada „Oto człowiek, który pustkę przestrzeni przeistacza w kartkę papieru, fale oceanu w kałamarz, a gorę Sumeru w pędzel, i pisze tych pięć liter so-shi-sai-rai-i Przed takim człowiekiem rozpościeram moj zagu i składam niski pokłon”.
Ktoś może spyta „Co znaczy to fantastyczne stwierdzenie? Czemu kogoś, kto zdolny jest dokonać takiego wyczynu, darzy się najwyższym szacunkiem" Mistrz zen odrzekłby zapewne Jem, gdy jestem głodny, śpię, gdy jestem zmęczony" Mistrz, któremu bliska jest przyroda mógłby powiedzieć „Wczoraj było ładnie, a dziś pada" Mimo to czytelnik może nadal stać wobec nierozwiązanej zagadki „Gdzie ten łucznik?"
Pan Herngel, filozof niemiecki, który po przyjeździe do Japonii zaczął ćwiczyć się w łucznictwie, aby zrozumieć zen, opowiada w tej przepięknej, książeczce o własnych przeżyciach Czytelnikowi, wychowanemu w kulturze zachodniej, relacja ta przybliży wschodni sposób odczuwania, który często wydawać się może dziwny, obcy i jakby niedostępny.
Daisetz T. Suzuki
Ipswich, Massachusetts
maj 1953
* * *
Na pierwszy rzut oka zdawać się musi, że zen - jakikolwiek sens czytelnik nadawałby temu słowu - przez skojarzenie z czymś tak przyziemnym, jak łucznictwo, nieznośnie się poniża. Choćby czytelnik, gotów do znacznych ustępstw, przyznał łucznictwu zaszczytne miano „sztuki", to i tak byłby, co najwyżej skłonny dopatrywać się w owej sztuce sprawności wybitnie sportowej. Spodziewa się on, zatem doniesień o zdumiewających wyczynach japońskich sztukmistrzów, mających to szczęście, że mogą polegać na uświęconej czasem, nieprzerwanej tradycji posługiwania się łukiem i strzałą. Bo też na Dalekim Wschodzie dopiero od paru pokoleń nowoczesna broń zastąpiła dawne uzbrojenie, a umiejętność władania nim bynajmniej nie poszła w niepamięć, lecz nadal się upowszechnia, pielęgnowana w coraz szerszych kręgach społeczeństwa. Czy zatem nie wolno czytelnikowi spodziewać się opisu szczególnych sposobów uprawiania łucznictwa jako narodowego sportu dzisiejszych Japończyków?
Nic mniej trafnego, niż takie oczekiwania. Tradycyjnie pojmowane łucznictwo, szanowane jako sztuka, czczone jako element narodowego dziedzictwa, nie jest dla Japończyka sportem, lecz - jakkolwiek niezwykle zrazu to zabrzmi - rytuałem religijnym. Toteż określenie „sztuka łucznictwa" nie oznacza w jego pojęciu sprawności sportowej, dającej się lepiej lub gorzej opanować z pomocą ćwiczeń cielesnych, lecz umiejętność, mającą swe źródło w ćwiczeniach duchowych, mierzącą w cel duchowy: w zasadzie strzelec mierzy w samego siebie, a jeśli mu się powiedzie, może nawet siebie samego ugodzić.
Brzmi to z pewnością niejasno. - Co takiego? -spyta czytelnik. - Mamy wiec uwierzyć, że łucznictwo, niegdyś uprawiane z myślą o walce na śmierć i życie, nie przetrwało nawet jako sport, lecz przybrało zwyrodniałą postać ćwiczeń duchowych? Po cóż wiec łuk, strzała i tarcza? Czyż nie kłóci się to z samą ideą tej starej, męskiej sztuki, czyż nie przeczy rzetelności łucznictwa, w miejsce, której pojawia się coś mglistego, jeśli nie wręcz fantastycznego?
Warto jednak mieć to na uwadze, że sztukę posługiwania się łukiem i strzałą zawsze przesycał szczególny duch, którego zatem nie było potrzeby wskrzeszać w naszych czasach. Obecnie duch ten przejawia się tym bardziej otwarcie i przekonująco, że nie musi już sprawdzać się w krwawych bojach. Błędem byłoby sądzić, że tradycyjna technika łucznictwa, niemająca już zastosowania w walce, służy miłej rozrywce, a zatem stała się rzeczą najzupełniej niewinną. Stanowisko Wielkiej Doktryny łucznictwa jest tutaj całkowicie przeciwstawne. W myśl Wielkiej Doktryny łucznictwo nadal jest sprawą życia lub śmierci, ponieważ łucznik toczy bój z samym sobą - bój, który nie jest lichą namiastką, lecz podstawą wszelkich walk zewnętrznych, chociażby z fizycznym przeciwnikiem. Właśnie w starciu łucznika z samym sobą przejawia się tajemna istota tej sztuki. W jej nauczaniu nie pomija się niczego istotnego, choć odtrąca się cele utylitarne, którym niegdyś służyła umiejętność toczenia rycerskich bojów.
Każdy, kto w naszych czasach przystępuje do uprawiania tej sztuki, z jej historycznego rozwoju odnosi wiec te bezsprzeczną korzyść, że wolny jest od pokusy, aby zamącać własne pojmowanie Wielkiej Doktryny dążeniem do celów utylitarnych - choćby tajonym przed samym sobą - które mogłoby wręcz całkowicie uniemożliwić mu jej zrozumienie. Albowiem mistrzowie łucznictwa wszystkich epok zgodni są, co do tego, że owa sztuka dostępna jest jedynie dla tych, którzy serce mają „czyste" i którym obce są uboczne dążenia.
Odpowiedź na zadane z tego punktu widzenia pytanie, jak mianowicie mistrzowie japońscy pojmują ów bój, który łucznik toczy z samym sobą, i jak go opisują, zabrzmiałaby niesłychanie tajemniczo. Dla nich, bowiem w boju tym łucznik mierzy w siebie samego - a jednak nie w siebie samego; trafia w siebie samego - a jednak nie w siebie samego. W ten sposób staje się on jednocześnie celem i tym, kto celuje, strzelcem i strzałem. Bądź też - by ująć rzecz w słowach mistrzom najdroższych - łucznik, chcąc nie chcąc, stać się musi niewzruszonym centrum. I wtedy zdarza się cud ostateczny, cud najwyższego rzędu: sztuka staje się „sztuką, w której niczego sztuką nie dokażesz", strzelanie przeradza się w nie-strzelanie, w strzelanie bez luku i strzały. Nauczyciel znów staje się uczniem, mistrz początkującym, koniec - początkiem, a początek -doskonałością.
Dla ludzi Wschodu te tajemnicze formuły brzmią przejrzyście, jak wszystkim znajome prawdy, nas jednak wprawiają one w zupełne osłupienie. Musimy, zatem głębiej wniknąć w te kwestie. Od dość dawna nie jest tajemnicą - nawet dla nas, Europejczyków - że wszelka sztuka w Japonii czerpie swą wewnętrzną formę ze wspólnego dla wszystkich sztuk korzenia, którym jest buddyzm. Dotyczy to zarówno sztuki łucznictwa, jak malarstwa, teatru nie mniej niż ceremoniału podawania herbaty, sztuki układania bukietów czy szermierki. Uprawiając którąkolwiek z tych dyscyplin, należy przeżywać ją na sposób duchowy. Każda z nich po swojemu kultywuje te właśnie postawę, która - będąc w swej najwznioślejszej postaci typową dla buddyzmu - określa naturę, człowieka pokroju kapłańskiego. Nie mam tu na myśli buddyzmu w zwykłym tego słowa znaczeniu, ani też nie zajmuje się wybitnie spekulatywną jego formą, którą - dzięki rzekomo przystępnej literaturze - jako jedyną odmianę buddyzmu znamy w Europie, a nawet chełpimy się jej rozumieniem. Mówię o buddyzmie, dhyana, znanym w Japonii pod nazwą „zen", niepolegającym bynajmniej na spekulacji, lecz na bezpośrednim doświadczeniu tego, co jako bezgraniczne tło istnienia nie daje się pojąć drogą intelektualną, nie poddaje się zrozumieniu ani interpretacji nawet po najbardziej jednoznacznych i niepodważalnych przeżyciach: jest to coś, co wiedzieć można tylko bezwiednie. Takie właśnie, rozstrzygające przeżycia mając na widoku, buddyzm zen wytyczył ścieżki, na których dziewki metodycznemu zagłębianiu się w samym sobie odnaleźć można sięgającą samych podstaw duszy świadomość nienazywalnej bezpodstawności i bez właściwości Więcej: można się z tą świadomością zjednoczyć. Wyrażając się bardzo oględnie - a tym samym być może wprowadzając czytelnika w błąd - powiem, że w przypadku łucznictwa znaczy to, iż ćwiczenia duchowe, będące jedynym sposobem, dzięki któremu technika łucznicza stać się może sztuką (a jeśli wszystko dobrze pójdzie, udoskonali się, by przerodzić się w „sztukę, w której niczego sztuką nie dokażesz") są ćwiczeniami mistycznymi. Łucznictwo w żadnym razie nie może wiec zasadzać się na jakichkolwiek sukcesach zewnętrznych, osiąganych z pomocą łuku i strzały, lecz polega na osiągnięciach wewnętrznych, sam na sam z sobą. Łuk i strzała stwarzają pretekst dla czegoś, co równie dobrze mogłoby się zdarzyć bez nich. Są one jedynie środkiem, prowadzącym do celu, a nie samym celem; jedynie pomocami, ułatwiającymi wykonanie ostatniego, rozstrzygającego skoku.
Byłoby, zatem rzeczą ze wszechmiar pożądaną, aby czytelnik zyskał dostęp do wykładów buddystów zen, ułatwiających zrozumienie. Tekstów takich w istocie nie brakuje. W książce Essays in Zen Buddhism D.T. Suzuki przekonująco dowodzi, iż kultura japońska ściśle wiąże się z buddyzmem zen; że japońska sztuka, postawa duchowa samuraja, japoński styl życia, moralne, estetyczne, a poniekąd także intelektualne życie Japończyków temu właśnie zawdzięcza swą osobliwość, że wyrasta z buddyzmu zen, toteż wymyka się rozumieniu osób z tą gałęzią buddyzmu nie zaznajomionych.
Nadzwyczaj doniosłe dzieło Suzukiego, podobnie jak studia innych uczonych japońskich, wzbudziło zainteresowanie w szerokich kręgach. Powszechnie uznaje się, iż buddyzm dhyana, który narodził się w Indiach, przeszedłszy dogłębną przemianę, w Chinach osiągnął pełnie rozwoju, by wreszcie przyjąć się w Japonii, gdzie po dziś dzień pielęgnuje się jego żywą tradycje - ujawnił nieprzeczuwane sposoby istnienia; jest rzeczą najwyższej wagi, abyśmy zrozumieli, na czym owe sposoby istnienia polegają.
Mimo wszelkich starań znawców buddyzmu zen, nasze europejskie spojrzenie na jego istotę wciąż jednak pozostaje niezwykle zawężone. Już po paru krokach błądząca na oślep intuicja napotyka bariery nie do przezwyciężenia, jak gdyby zen opierał się głębszej penetracji. Spowity nieprzeniknionym mrokiem, wydawać się musi najdziwniejszą zagadką, jaką kiedykolwiek postawiło przed nami życie duchowe Wschodu: nierozwiązywalną, a zarazem nieodparcie pociągającą.
To dominujące uczucie, niedosiężności spowodowane jest po trosze przyjętym w buddyzmie zen stylem wykładu. Buddysta zen uczyni, co najwyżej aluzje do przeżyć, które wyzwoliły go i przemieniły, i nikt rozsądny niczego ponad to od niego nie oczekuje. Nikt nie spodziewa się, że będzie on próbował opisać niewyobrażalną, niewyrażalną prawdę, wedle, której żyje. Pod tym względem zen spokrewniony jest z czystym, introspektywnym mistycyzmem: o ile nie wkroczymy w świat doznań mistycznych drogą bezpośredniego uczestnictwa, pozostaniemy na zewnątrz, jakkolwiek byśmy się kręcili i wiercili. Prawo to, któremu podlega wszelki prawdziwy mistycyzm, nie dopuszcza wyjątków. I nie jest to bynajmniej sprzeczność, że istnieje całe mnóstwo tekstów zen, uważanych za święte. Mają one te szczególną cechę, że swe życiodajne znaczenie zdradzają tym tylko, którzy okazali się godni rozstrzygających doświadczeń, a wiec potrafią wyczytać z nich potwierdzenie tego, co sami już posiadają, czym sami są - niezależnie od owych tekstów. Natomiast niedoświadczonemu pisma takie nie tylko nic nie powiedzą - jakże, bowiem miałby czytać miedzy wierszami? - lecz nieuchronnie wprawią go w całkiem beznadziejny zamęt duchowy, choćby podchodził do nich ostrożnie, z pełnym samozaparcia oddaniem. Jak każdy rodzaj mistycyzmu, tak i zen zrozumieć może tylko ktoś, kto sam jest mistykiem, a wiec nie kusi go, by psim swędem osiągnąć to, czego przeżycie mistyczne mu wzbrania.
A jednak człowiek przemieniony przez zen, człowiek, który przeszedł przez „ogień prawdy", żyje w sposób tak przekonujący, że nie może to nie zwracać uwagi. Nie wymagamy wiec od niego zbyt wiele, jeśli w poczuciu duchowego pokrewieństwa, pragnąc odnaleźć drogę, na której napotkać można te bezimienną moc, która takie czyni cuda - bo prosta ciekawość nie ma prawa niczego żądać - oczekujemy, iż adept przynajmniej opisze nam wiodący do celu szlak. Stawiając pierwszy krok, żaden mistyk, żaden uczeń buddyzmu zen nie jest tym człowiekiem, którym może zostać, jeśli będzie się doskonalił. Ileż musi jeszcze odnieść zwycięstw, ile spraw pozostawić za sobą, nim wreszcie zaświta mu prawda! Jakże często dręczy go po drodze rozpaczliwe poczucie, że porywa się na coś, co jest niemożliwością! A jednak ta niemożliwość okaże się pewnego dnia możliwa, a nawet oczywista. Czyż, zatem nie wolno nam mieć nadziei, że dzięki starannemu opisowi tej długiej i trudnej drogi będziemy potrafili przynajmniej zadać sobie pytanie, czy chcemy ją przebyć?
Otóż tego rodzaju opisów drogi i jej kolejnych stacji w literaturze zen nie ma prawie wcale. Przyczyna leży po części w tym, że buddysta zen kategorycznie wzbrania się przed udzielaniem jakichkolwiek pouczeń, mających zapewnić szczęście w życiu. Wie on z własnego doświadczenia, że nikt nie wytrwa na szlaku bez sumiennego, umiejętnego przewodnictwa nauczyciela, bez pomocy mistrza. Z drugiej zaś strony równie istotne jest to, że jego własne doświadczenia, jego zwycięstwa i przemiany duchowe, muszą - póki są „jego" - ponownie zostać przezwyciężone, aż wszystko, co „jego", ulegnie zniszczeniu. Tylko w ten sposób może on przygotować w sobie grunt dla doświadczeń, które - tak jak „wszechogarniająca Prawda" - zbudzą go do życia, niebędącego już jego codziennym, osobistym życiem. On żyje, ale to, co żyje, nie jest już nim samym, tym samym.
Z tego punktu widzenia zrozumiałym się staje, czemu buddysta zen wystrzega się wszelkich rozmów o sobie i swym rozwoju: nie, dlatego, że jego zdaniem nieskromnie jest mówić, lecz dlatego, że czułby, iż w ten sposób zdradza zen.
Choćby po to, by zdecydować się cokolwiek o nim powiedzieć, musi on srodze bić się z myślami. Przestrogą jest mu przykład jednego z największych mistrzów, który w odpowiedzi na pytanie, czym jest zen, milczał niewzruszenie, jakby nie dosłyszał pytania. Jakże wiec można oczekiwać, że adept skory będzie opowiadać o czymś, co odrzucił, i za czym już nie tęskni?
W tej sytuacji należałoby uznać, że wymawiam się od obowiązku, gdybym poprzestał na szeregu paradoksów lub bronił się kanonadą górnolotnych określeń. Miałem, bowiem zamiar rzucić nieco światła na naturę buddyzmu zen, oraz na to, jak zen kształtuje jedną z dziedzin sztuki, na których wycisnął swe piętno. Nikt, rzecz jasna, nie osiągnie dzięki temu światłu oświecenia - w sensie, jaki zen nadaje słowu, będącemu jednym z podstawowych określeń tej nauki - lecz ukaże ono przynajmniej, że za nieprzeniknioną ścianą mgły coś musi się kryć, coś, co niczym błyskawica latem zwiastuje odległą burze. Sztuka łucznictwa rozumiana w ten sposób jest niejako przedszkolem buddyzmu zen, pozwala, bowiem początkującemu, poprzez prace własnych rąk, ujrzeć z większą jasnością zdarzenia, które same w sobie nie są czytelne. Mówiąc obiektywnie, do buddyzmu zen doskonale można by dotrzeć poprzez którąkolwiek z wymienionych przeze mnie dyscyplin.
Sądzę jednak, że najskuteczniej spełnię swój zamiar, jeśli opisze kurs, jaki odbyć musi każdy, kto uczy się sztuki łucznictwa. Ściślej mówiąc, spróbuje streścić wydarzenia, jakie zaszły podczas sześciu lat mego pobytu w Japonii, kiedy to pobierałem nauki u jednego z największych mistrzów tej dyscypliny. Moje własne doświadczenie upoważnia mnie wiec do podjęcia tego zadania. Aby to, co opowiem, było w ogóle zrozumiałe - nawet, bowiem w takim przedszkolu dosyć napotyka się zagadek - nie mając wyboru, zdam szczegółowo sprawę z wszelkich zahamowań, jakie musiałem zwalczyć, z wszystkich oporów, jakie musiałem przezwyciężyć, nim udało mi się przeniknąć ducha Wielkiej Doktryny. Mówię zaś o sobie tylko, dlatego, że nie widzę innej drogi do celu, który sobie wytyczyłem. Z tego też powodu relacje mą ograniczę do spraw zasadniczych, aby je przez to uwydatnić. Świadomie zaniechałem opisu scenerii, w której pobierałem nauki, wyczarowywania scen, jakie utkwiły mi w pamięci, a zwłaszcza kreślenia portretu Mistrza - jakkolwiek kuszące wszystko to być mogło. Osią książki musi być sztuka łucznictwa - a miewam niekiedy wrażenie, że jeszcze trudniej ją objaśnić, niż opanować. Objaśnianie zaś doprowadzić należy aż tam, skąd zaczynają nam majaczyć owe odległe horyzonty, poza którymi zen żyje i oddycha.
* * *
Winien jestem Czytelnikowi wyjaśnienie, czemu zająłem się buddyzmem zen i czemu zacząłem w tym celu uczyć się sztuki łucznictwa. Jeszcze za czasów studenckich, jakby gnany tajemnym popędem, pochłonięty byłem mistycyzmem - pomimo nastroju epoki, w której dla tego rodzaju zainteresowań nie było miejsca. Mimo jednak wszelkich starań, z coraz większą jasnością zdawałem sobie sprawę, że pisma ezoteryczne dostępne są mi jedynie od zewnątrz. I choć potrafiłem krążyć wokół - nazwijmy je tak - pierwotnego zjawiska mistycznego, nie umiałem przeskoczyć linii, niby wysokim murem otaczającej tajemnice. W rozległej literaturze na temat mistycyzmu również nie mogłem znaleźć tego, czego szukałem. Rozczarowany i zniechęcony, zrozumiałem stopniowo, że tylko człowiek prawdziwie oderwany od spraw tego świata może zrozumieć, czym jest oderwanie od spraw tego świata; tylko ten, kto kontempluje, kto jest zupełnie pusty i siebie wyzbyty, gotów jest zjednoczyć się z „transcendentnym Bóstwem".
Zdałem, więc sobie sprawę, że nie ma i nie może być innej drogi do mistycyzmu, niż droga osobistych doświadczeń i cierpienia. Jeśli zaś ten warunek nie został spełniony, wszelkie słowa są czczą gadaniną. Ale - co się robi, żeby zostać mistykiem? Co się robi, by osiągnąć stan prawdziwego, nie zaś jedynie urojonego oderwania? Czy droga, wiodąca do tego celu, wciąż jeszcze otwarta jest nawet dla tych, których przepaść stuleci odgradza do wielkich mistrzów? Dla współczesnego człowieka, wychowanego w zupełnie innych warunkach? Nigdzie nie spotkałem odpowiedzi choćby w przybliżeniu zadowalających, choć opowiadano mi o etapach i stacjach drogi, która obiecywała doprowadzić do celu zdążającego nią pielgrzyma. Ja na te drogę wkroczyć nie mogłem, będąc pozbawionym ścisłych, metodycznych wskazówek, mogących przynajmniej na początku podróży zastąpić mistrza. Czy jednak wskazówki takie, choćbym je nawet uzyskał, okazałyby się wystarczające? Czyż nie jest raczej prawdopodobne, że wywołują one w najlepszym razie gotowość przyjęcia czegoś, czego nawet najdoskonalsza metoda ofiarować nie może - skąd wniosek, że przeżycie mistyczne z żadnego dostępnego człowiekowi usposobienia zrodzić się nie zdoła? Z którejkolwiek bym patrzył strony, napotykałem zamknięte drzwi - a jednak, nie mogąc się powstrzymać, raz po raz targałem za klamki. Nie opuszczała mnie tęsknota, a gdy przytłumiło ją zmęczenie, pozostawała tęsknota za tęsknotą.
Gdy wiec spytano mnie - zostałem, bowiem tymczasem wykładowcą uniwersyteckim - czy nie zechciałbym wykładać filozofii na Uniwersytecie Tokijskim, ze szczególną radością powitałem nadarzającą się. sposobność poznania Japonii i jej mieszkańców, choćby, dlatego, że dawało mi to widoki, iż zetknę się z buddyzmem, a wiec z introspektywną praktyką mistycyzmu. Zdążyłem już, bowiem zasłyszeć, że w Japonii istnieje żywa, starannie przechowywana tradycja zen; że znana jest sztuka nauczania, która przeszła próbę stuleci; przede wszystkim zaś są tam nauczyciele buddyzmu zen, zdumiewająco biegli w sztuce przewodnictwa duchowego.
Ledwo zacząłem jako tako orientować się w nowym otoczeniu, jąłem dowiadywać się, w jaki sposób mógłbym spełnić swe pragnienie. Od razu spotkałem się z pełną zażenowania odmową. Parokrotnie oznajmiono mi, że nigdy jeszcze żaden Europejczyk nie interesował się poważnie buddyzmem zen, ponieważ zaś ten ostatni odżegnuje się od wszelkiego „pouczania", nie należy oczekiwać, że zadowoli mnie „teoretycznie". Wiele godzin musiałem poświecić, nim zdołałem wyjaśnić Japończykom, czemu pragnę oddać się właśnie, nie spekulatywnej formie zen, a wtedy usłyszałem, że Europejczyk, pragnący przeniknąć te dziedzinę życia duchowego - kto wie, czy nie najdziwniejszą ze wszystkich, jakie napotkać można na Dalekim Wschodzie - nie może mieć nadziei powodzenia, jeśli na początek nie zacznie ćwiczyć się w którejś ze sztuk, związanych z buddyzmem zen.
Perspektywa odbycia swego rodzaju kursu przygotowawczego bynajmniej mnie nie odstręczyła. Gotów byłem uczynić wszystko, cokolwiek, co dawało pewną nadzieje, że nieco przybliży mi zen. Droga okrężna, nawet i żmudna, wydawała się mi lepsza niż żadna. Lecz którą ze sztuk, uprawianych w tym celu, powinienem obrać? Moja żona wahała się. nieco, aż wreszcie wybrała układanie bukietów i malarstwo. Ja natomiast uznałem, że bardziej odpowiednia będzie dla mnie sztuka łucznictwa, wychodziłem, bowiem z założenia - całkiem, jak miało się. okazać, błędnego - że przyjdzie mi tu z pomocą doświadczenie, jakiego nabyłem w strzelaniu z karabinu i z pistoletu.
Uprosiłem jednego z mych kolegów, nazwiskiem Sozo Komachiya, profesora jurysprudencji, który przez dwadzieścia lat pobierał był lekcje łucznictwa i cieszył się na Uniwersytecie zasłużoną opinią człowieka najbardziej w sprawach tej sztuki kompetentnego, aby zgłosił mą kandydaturę swemu dawnemu nauczycielowi, czcigodnemu Mistrzowi Kenzo Awa. Mistrz zrazu odmówił mej prośbie, stwierdzając, iż popełnił już kiedyś ten błąd, że przyjął na naukę cudzoziemca, czego do dziś żałuje. Nie zamierzał ponownie iść na ustępstwa, aby oszczędzić uczniowi dźwigania brzemienia, jakim jest osobliwy duch owej sztuki. Zaoponowałem, mówiąc, że Mistrz, który z taką powagą odnosi się do swej pracy, mógłby mnie przecież traktować jak najmłodszego ze swych uczniów. Dopiero wtedy widząc, iż nie dla przyjemności, lecz przez wzgląd na Wielką Doktrynę chce poznać arkana jego sztuki, przyjął mnie na naukę - a wraz ze mną moją żonę, albowiem w Japonii od dawna jest rzeczą zwykłą, że dziewczęta ćwiczą się w tej sztuce. Żona i dwie córki Mistrza uprawiały ją zresztą z wielką pilnością.
I tak rozpoczęliśmy długi i mozolny kurs. Pan Komachiya, nasz przyjaciel, który był tak wytrwałym orędownikiem naszej sprawy, a nawet, rzec by można, za nas poręczył, pełnił role tłumacza. Mnie zaś szczęśliwą rzeczy koleją zaproszono do udziału w lekcjach układania bukietów i malarstwa, jakie pobierała moja żona, co pozwalało mieć nadzieje, że dzięki nieustannemu porównywaniu wzajemnie uzupełniających się dyscyplin moje zrozumienie spraw, które postanowiłem przeniknąć, oparte będzie na tym szerszej podstawie.
* * *
O tym, że droga „sztuki, w której niczego sztuką nie dokażesz" nie jest łatwa, mieliśmy przekonać się już na pierwszej lekcji. Na początek Mistrz pokazał nam rozmaite łuki japońskie, wyjaśniając, że niezwykłą giętkość zawdzięczają one osobliwej budowie, a także najczęściej używanemu materiałowi, którym jest bambus. Wydało nam się jednak, że Mistrz większą wagę przywiązuje do tego, byśmy zauważyli, jak szlachetny kształt przybiera łuk -długi niemal na dwa metry - skoro tylko się go napnie. Kształt ten tym bardziej zdumiewa, im mocniej łucznik naciągnie cięciwę. Mistrz wyjaśnił, że łuk napięty do granic możliwości zawiera w sobie wszystko, toteż ważne jest, aby strzelec umiał napinać go prawidłowo. Następnie, ująwszy najlepszy, najmocniejszy łuk, przybrał postawę uroczystą i dostojną, po czym kilkakrotnie napiął lekko cięciwę, by po małej chwili znów wypuścić ją z palców. Daje się przy tym słyszeć ostry trzask oraz głęboki, wibrujący dźwięk, którego nie sposób zapomnieć, usłyszawszy go choćby parokrotnie - tak jest niezwykły i tak porywająco chwyta za serce. Od najdawniejszych czasów przypisuje mu się moc odpędzania złych duchów. Bez trudu mogę sobie wyobrazić, iż taka wykładnia rozpowszechniła się i zakorzeniła w całej Japonii. Dokonawszy na wstępie tak doniosłego aktu oczyszczenia i poświecenia, Mistrz polecił nam patrzeć uważnie: założył, czyli „nasadził" strzałę na cięciwę, naciągnął łuk tak mocno, że zląkłem się, iż ten nie wytrzyma napięcia, w jakie wprawił go przymus ogarniania wszystkiego, i wypuścił strzałę. Wykonał to nie tylko przepięknie, lecz na pozór bez najmniejszego wysiłku. Następnie udzielił nam wskazówek:
- Teraz zróbcie to samo, ale pamiętajcie, że celem łucznictwa nie jest rozwój mięśni. W napinanie cięciwy nie należy wkładać siły całego ciała. Trzeba nauczyć się. robić to wysiłkiem samych dłoni. Mięśnie rąk i barków powinny być rozluźnione, jak obojętni świadkowie wydarzeń. Dopiero, gdy tego się nauczycie, spełnicie jeden z warunków, na mocy, których napinanie łuku i strzelanie jest aktem „duchowym".
Z tymi słowy chwycił mnie za ręce i poprowadził je przez kolejne fazy ruchu, który miały wykonywać w przyszłości, jakby po to, żebym przekonał się, co to za uczucie, i oswoił się z nim.
Już przy pierwszej próbie napięcia łuku ćwiczebnego średniej mocy stwierdziłem, że musze włożyć w to wiele siły. Dzieje się tak, dlatego, że - w przeciwieństwie do europejskich łuków sportowych - łuku japońskiego nie trzyma się na poziomie ramion, w której to pozycji można by, że tak powiem, wcisnąć się weń całym ciałem. Skoro tylko strzała nasadzona zostanie na cięciwę, łuk japoński należy unieść w górę, mając ręce niemal całkowicie wyprostowane. Dłonie łucznika znajdują się przy tym ponad jego głową, może on wiec jedynie zwiększyć odstęp miedzy nimi, ciągnąc równomiernie w lewo i w prawo, im bardziej zaś rośnie odległość miedzy dłońmi, tym niżej się one opuszczają, aż dłoń lewa, dzierżąca łuk, znajdzie się na wysokości oka, przy czym lewa ręka powinna być zupełnie prosta. Natomiast ręka prawa jest zgięta, a dłoń napinająca cięciwę znajduje się nad prawym ramieniem, toteż grot strzały, mającej blisko metr długości, nieznacznie wystaje poza zewnętrzną krawędź łuku - tak wielka, bowiem jest rozpiętość. Łucznik musi wytrwać w tej postawie przez chwile, nim zwolni cięciwę. Ten niecodzienny sposób trzymania i napinania łuku wymaga takiej siły, że po upływie paru chwil ręce zaczęły mi drżeć i oddychałem z coraz większym trudem. Mijające tygodnie nie przynosiły żadnej poprawy. Napinanie łuku nadal było niełatwym przedsięwzięciem, i choć ćwiczyłem sumiennie, bynajmniej nie chciało stać się aktem „duchowym". Na pociechę pomyślałem sobie, że musi istnieć jakiś sposób, jakaś sztuczka, której Mistrz z niewiadomych powodów nie chce zdradzić. Powziąłem ambitny zamiar, aby sztuczkę te odkryć.
Nadal wiec ćwiczyłem, z posępną zawziętością dążąc do celu. Mistrz uważnie obserwował me wysiłki, spokojnie poprawiał mą sztywną postawę, chwalił zapał, ganił mnie za to, że niepotrzebnie trwonię siły, poza tym jednak do niczego się nie mieszał. Tyle, że trafiał w mój bolesny punkt, ilekroć naciągając łuk słyszałem, jak Mistrz woła:
- Rozluźnij się! Rozluźnij!
Zdążył, bowiem nauczyć się tych słów. Nigdy jednak nie tracił cierpliwości i był niezmiennie uprzejmy. Lecz pewnego dnia ja sam straciłem cierpliwość i przyznałem, że zupełnie nie potrafię, naciągnąć łuku w przepisany sposób.
- Nie potrafisz - powiedział Mistrz - bo źle oddychasz. Przy wdechu delikatnie wciągnij powietrze w głąb płuc, do dna, tak by brzuch mocno się napiął, i na chwile, zatrzymaj oddech. Potem możliwie najwolniej i najbardziej równomiernie zrób wydech, a po krótkiej przerwie znów szybko zaczerpnij powietrza. Wdychaj i wydychaj w sposób ciągły, w rytmie, który stopniowo sam się ustali. Jeśli będziesz oddychał prawidłowo, poczujesz, że z każdym dniem łatwiej ci się. strzela. Oddychając w ten sposób nie tylko odkryjesz źródło wszelkiej siły duchowej, ale sprawisz zarazem, że ze źródła tego tryśnie obfitszy strumień, który z tym większą łatwością popłynie twymi członkami, im bardziej się rozluźnisz.
Jakby na dowód, Mistrz naciągnął swój łuk i poprosiłbym stanąwszy za nim pomacał mięśnie jego ramion. Rzeczywiście, były zupełnie rozluźnione, jakby nie wykonywały żadnej pracy.
Nowy sposób oddychania ćwiczyło się najpierw bez łuku i strzały, aż stał się całkiem naturalny. Początkowe wrażenie niewygody rychło udało się przezwyciężyć. Mistrz wielką wagę przywiązywał do tego, byśmy wypuszczali powietrze możliwie najwolniej i jak najbardziej równomiernie, aż do samego końca, wiec dla większej wprawy i lepszej kontroli kazał nam podczas wydechu nucić na jednym dźwięku. Dopiero, gdy powietrze zupełnie uszło z płuc i dźwięk całkiem ucichł, wolno nam było znów odetchnąć. Mistrz powiedział, że wdech wiąże i łączy, dzięki zatrzymaniu oddechu wszystko się porządkuje, a wydech rozluźnia i uzupełnia, przezwyciężając wszelkie ograniczenia. Myśmy jednak nie byli jeszcze w stanie tego pojąć.
Następnie Mistrz uzmysłowił nam związek, zachodzący miedzy oddychaniem - które, rzecz prosta, nie było samo w sobie celem naszych ćwiczeń - a łucznictwem. Jednolity proces napinania łuku i strzelania podzielony został na takie oto etapy: ujecie łuku, nasadzenie strzały na cięciwę, uniesienie łuku, naciągniecie cięciwy i wytrzymanie momentu największego napięcia, zwolnieni...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]